W nowej służbie. Dwór wielkiego monarchy. Moskiewska
wielka polityka. Nikomu nie zabrania się marzyć. Nowy Rok
po europejsku. Księżycowa poświata na stalowym ostrzu.
Nowa służba okazała się w porównaniu z poprzednią o wiele trudniejsza i bardziej wyczerpująca, ale uskarżać się byłoby grzechem.
Po pierwsze – kompania. Prawdziwe cudo. Wszyscy żołnierze wymusztrowani, syci, trzeźwi i solidni, jako że za wszelką cenę pragnęli utrzymać się w służbie, a rozkazy wypełniali w mig – można było nawet nie podnosić głosu. Już w drugim tygodniu Cornelius zaczął zapominać wymyślnych przekleństw, gdyż w ogóle nie musiał ich używać; nie miał za co sztorcować muszkieterów.
Koszary stały w odległości trzystu kroków od pałacowych zabudowań Matfiejewa, przy ulicy zwanej Małorosiejką. Były czyste, jasne, miały własną kuchnię i zbrojownię. Dowódca jednak kwaterował nie razem z kompanią, lecz w oficynie pałacu, blisko bojara.
Dom, który zamieszkiwało wielu ludzi Matfiejewa, znajdował się niedaleko Pokrowki, w zaułku, na cześć kanclerza zwanym Artamonowskim. Kapitanowi przydzielono przestronną kwaterę, wyposażoną w dębowe europejskie meble, z kaflowym piecem. Oprócz ordynansa miał jeszcze na swoje usługi chłopa i dziewkę do prania. Przysługiwał mu też wikt z bojarskiego stołu; gdy go zapraszano, jadał na pokojach (Artamon Siergiejewicz był człowiekiem przystępnym i skromnym), kiedy indziej przynoszono mu jedzenie do izby.
Na oddzielną wzmiankę zasługiwał też rynsztunek – takiego von Dorn nigdy jeszcze nie miał. Posrebrzany hełm i kirys inkrustowany złotem, zielony paradny mundur z galonami i jeszcze jeden, na co dzień, z dobrego angielskiego sukna. Cztery pary butów, w tym jedne lakierowane, błyszczące jak lustro. Oprócz tego podarowana przez bojara bobrowa szuba i czapka na zimę, pół tuzina batystowych koszul i dwie pary ciepłych kalesonów. Kiedy Cornelius w wolny wieczór wybierał się do Niemieckiej Słobody (niestety, nieczęsto mu się to udawało), to dziarsko krocząc ulicą pomiędzy domami, prezentował się jak prawdziwy elegant – nowy kapelusz ze strusimi piórami, pod rozpiętą szubą od Matfiejewa haftowana kamizela, przy boku szpada w złoconej pochwie, w jednej ręce laseczka z rzeźbioną gałką z kła morsa, w drugiej misternej roboty tabakierka. Otrzymując czterdzieści rubli żołdu, można sobie pozwolić na odrobinę luksusu.
Przydzielono też kapitanowi konia – niewysłowionej piękności wierzchowca rasy tekińskiej. Swego poprzedniego, hiszpańskiego, Cornelius sprzedał, choć z wielkim żalem. Właściwie mógłby go zatrzymać – w bojarskiej stajni konik miałby darmowy obrok i zadbano by o niego należycie – ale zwierzę nie powinno stać bezczynnie. Odstąpił więc kapitan swego karego majorowi rajtarów, Lucowi Charpentierowi, za korzystną cenę trzydziestu dwóch i pół rubla. Rajtar, choć starszy i wiekiem, i stopniem, traktował von Dorna z szacunkiem, ba, nawet mu zazdrościł. Kiedy się dowiedział, że wypłacają kapitanowi dwadzieścia pięć złotych pistoli, a do tego otrzymuje darmowy wikt, kwaterę i rynsztunek, ze złością zaklął po gaskońsku – rajtarzy w czasach pokoju dostawali jedynie połowę żołdu.
Tak, co się tyczy pieniędzy, Cornelius nie narzekał. Po raz pierwszy w życiu zaczął je odkładać, i to całkiem sporo. No bo jakże inaczej? Nie pił – w Moskowii pić nie można, bo człowiek od razu się upija; w kości nie grał – za to Iwan Artamonowicz nie pogłaskałby go po główce – zresztą nie miał z kim, bo musiałby to być ktoś o podobnym statusie, inaczej nie wypada; na kobiety też się nie wykosztowywał – ot, czasem kupił jakiś podarek dla Stioszki. Jednak teraz stale był tak zajęty, że rzadziej odwiedzał swoją szwaczkę, a zresztą więcej miewał z tego korzyści niż wydatków – Stioszka i ugościła go smacznym poczęstunkiem, i jeszcze sama dawała mu prezenty. Niedawno dostał od niej gipiurowy kołnierz z prawdziwej brukselskiej koronki. Cóż, w ciągu dwóch lat powinien odłożyć dość pieniędzy na piękny dom w Stuttgarcie albo Tybindze, z jabłoniowym sadem i własnym stawem. Ale gdzie kupi ten dom i kiedy? Przyszłość na razie rysowała się mgliście. Cornelius był zdecydowany opuścić Rosję, wiedział jednak, że nie nastąpi to szybko. Któż by uciekał od własnego szczęścia?
Artamon Siergiejewicz był hojny. W drugim tygodniu służby von Dorna zjawił się w kordegardzie i zaczął sprawdzać, czy broń jest wyczyszczona, czy muszkiety i pistolety są nasmarowane, a szpady naostrzone. Przegląd go zadowolił. Pochwalił kapitana i ofiarował mu parę sobolowych skórek, wartych dziesięć rubli. Chyba nie można narzekać?
Oto co należało do obowiązków Corneliusa. Najważniejszy z nich (o którym się nie mówiło, ale rzecz była zrozumiała sama przez się) stanowiła ochrona bojara, jego dworu i rodziny, a poza tym, na przemian ze strzelcami Masztalerskiego Prikazu i kopijnikami księcia Miłosławskiego, muszkieterowie pełnili warty na Kremlu. Niekiedy von Dorn jako oficer dyżurny musiał stać u drzwi podczas carskich uczt i audiencji, na których władca przyjmował cudzoziemskich posłów. W lśniącym kirysie, z obnażoną szpadą w ręku, sterczał tam jak kołek – wyglądało, że nawet okiem nie mrugnie, a tymczasem musiał wszystko widzieć, na wszystko mieć baczenie. Pochlebiało mu, że w całej ogromnej sali tylko on jeden jest uzbrojony, jeśli nie liczyć członków carskiej straży przybocznej, wyposażonej tradycyjnie w ceremonialne srebrne toporki. Nawet cudzoziemskim posłom przy wejściu do pałacu odbierano szpady; o dworzanach nawet nie ma co mówić. Za pojawienie się w obecności monarchy z szablą czy choćby kindżałem groziła nieodwołalnie kara śmierci. Nikt nie mógł być uzbrojony, z wyjątkiem jednego jedynego kapitana von Dorna. On nie tylko mógł, ale miał taki obowiązek. Oto jakim kapitan (a ściślej biorąc, Artamon Siergiejewicz) cieszył się zaufaniem.
W ciągu pierwszych dwóch miesięcy nowej służby napatrzył się Cornelius i na Kreml, i na dworskie obyczaje, i na monarchę, samowładnego cara i wielkiego księcia Wszechrusi.
Kreml to potężny zamek, otoczony potrójnym murem i głęboką fosą, ale w razie oblężenia nietrudny do zdobycia. Cała twierdza zbudowana jest na dawną modłę, z cegieł; wałów ziemnych nie ma w ogóle. Gdyby urządzić solidną kanonadę z nowoczesnych dział, odłamki murów rozprysną się na wszystkie strony, raniąc i zabijając obrońców. Także wieże z dzwonnicami są zbyt wysokie – gdy się taką trafi celną salwą armatnią, zawali się pół cytadeli.
Wewnątrz Kreml przypominał nie tyle monarszą rezydencję, ile raczej jakieś mrowisko – bezładne, chaotyczne nagromadzenie wszelkiego rodzaju drewnianych i kamiennych budowli, połączonych ze sobą otwartymi lub krytymi galeryjkami. Domostwa te były przeważnie zmurszałe i pokrzywione. Na dachach sterczały jakieś baszty, kopułki, zwieńczenia, kurki – ale wszystkie owe ozdóbki natychmiast padłyby ofiarą pierwszego większego pożaru. Jedna bomba zapalająca z polskiego czy szwedzkiego moździerza – i cała carska twierdza zamieni się w kupę dymiących głowni.
Na warcie najprzyjemniej było stać na stoku kremlowskiego wzgórza, skąd widać Górny i Dolny Ogród, a w nich sadzawki i oranżerie, pełne rzadkich roślin – nawet zimą owocują tam winnograd, cytryny, truskawki. W tym miejscu, z dala od bojarów i dworzan, Cornelius widział kilka razy samego monarchę. Jego cesarska mość lubił się przechadzać pomiędzy tymi rajskimi krzewami – czasem zerwał z gałęzi pomarańczę lub śliwkę, nadgryzał owoc i wyrzucał.
Herr Zaar und Grossfürst aller Russe Selbsterhalter Alexei Mikhailowitz, nazywany przez Rosjan „dobrym carem”, był rumiany, niebieskooki i miał ciemnorudą brodę. Z wysiłkiem dźwigał tęgie ciało na niepewnych, słabych, obrzmiałych nogach. Podczas spacerów w oranżerii jego cesarska mość jednak stawał się wesoły i uśmiechnięty; mruczał nawet pod nosem jakieś hymny religijne, a może i frywolniejsze melodie. Gdy Cornelius pierwszy raz podglądał monarchę przez grube szkło okienka o małych szybkach, osadzonych w krzyżownicy, zdumiał się, jak mało ten dobroduszny grubasek przypomina nieruchawego bałwana, który przyjmuje w Granowitej Pałacie cudzoziemskich posłów. Podczas audiencji car siedział sztywno niczym złota lalka, nawet oczyma nie poruszał. Jak gdyby nie był żywą istotą, lecz jakąś symboliczną alegorią, obrazującą potęgę i ociężały majestat Trzeciego Rzymu.
Wszakże poza owymi oficjalnymi ceremoniami jego cesarska mość, jak szybko zorientował się von Dorn, choć był tęgi, to jednak bardzo ruchliwy i nader ochoczy do wszelkich możliwych rozrywek. Młoda caryca Natalia, wychowanica i powinowata Artamona Siergiejewicza, lubiła wesołe zabawy i różne osobliwości, a małżonek we wszystkim jej ulegał. Ludność olbrzymiego państwa żyła ubogo i surowo, nigdy nie słyszała muzyki, nie widziała teatrów, a w carskich komnatach była i orkiestra, i balet, i występy skomorochów, i trupa aktorska. Doprawdy, wszystko quod licet Jovi [39]. W zakazane szachy Aleksy Michajłowicz grywał nieomal codziennie; trzymał nawet specjalnie mądrego błazna Baltazara – on jeden bowiem nie bał się ogrywać wielkiego monarchy, chociaż nieraz za taką zuchwałość obrywał szachownicą po głowie. Co prawda, car nie bił mocno, bo zaraz się zasapywał z wysiłku, za to bardzo się użalał nad poszkodowanym – wynagradzał mu sowicie krzywdę, tak że Baltazar wychodził na swoje.
Na carskich komnatach wyśpiewywały słodkie trele ptaki, w klatkach darły się kolorowo upierzone papugi – jedne wywrzaskiwały miłe słówka, inne ordynarne sprośności. Ktoś, kto słyszał to po raz pierwszy, był nieraz półżywy ze strachu. Kiedy czubaty Carolus z czerwonym podgardlem rozdarł się: „Na szafot z nim!”, człowiek od razu się chwytał za serce.
W sali tronowej, blisko miejsca, na którym zasiadał władca, stały dwa mechaniczne, nakręcane lwy – miedziane, z kudłatymi grzywami z owczej sierści. Jeśli w specjalnej, skrytej komórce przekręcało się dźwignię, lwy otwierały szeroko zębate paszcze, groźnie przewracały oczami i wydawały głuchy ryk. Wówczas wielu, którzy i tak drżeli na widok cara, przejęci nabożną czcią i lękiem, dosłownie zamierało ze strachu. A monarcha, rozbawiony, z uciechy klepał się po bokach. Bojarzy także się śmiali.
Kiedy Aleksy Michajłowicz był w dobrym humorze, lubił żarty, i to całkiem niewyszukane. Kiedyś podczas wielkiej uczty Cornelius widział, jak car i wielki książę w jednej osobie wezwał oberkamerhera (czyli komorzego), księcia Skariatińskiego, żeby – rzekomo z wielkiej łaskawości – własnoręcznie napoić go winem z pucharu, umyślnie ominął nadstawione usta bojara i nalał mu reńskiego na łysinę i za kołnierz, po czym raczył wybuchnąć serdecznym śmiechem, a oberkamerher również był zadowolony, że monarcha tak dobrze się bawi jego kosztem; więc tylko chichotał wespół z nim i dziękował za wyróżnienie, a inni mu w skrytości ducha zazdrościli.
Kiedyś, sprawdzając wartę na dachu carskiego pałacu, gdzie mieścił się ogród zimowy i staw, Cornelius widział, jak monarcha w europejskim stroju – kamizeli i pończochach – leżał na ławeczce, z głową na kolanach żony, a jej wysokość gorliwie iskała cesarskiego małżonka. Corneliusa zdziwiło nie tyle samo polowanie na pchły – to było normalną sprawą, na pałacowych biesiadach wszyscy się czochrali, Aleksy Michajłowicz nie gorzej od innych (jeden tylko kapitan muszkieterów, dzięki sekretnemu pudełeczku pod pachą, stał spokojnie) – ile europejski strój cara. Gdy opowiedział o tym majordomusowi Matfiejewa, Iwanowi Artamonowiczowi, ten wyjaśnił mu, że Aleksy Michajłowicz od dziecka przyzwyczajony jest do niemieckiego stroju – to zasługa jego wychowawcy, bojara Morozowa. Rosyjskich szat, ciężkich i niewygodnych, car nie lubi, ale nosi je z obowiązku, gdyż tak przystoi prawosławnemu monarsze. W domowych pieleszach natomiast, gdzie nikt go nie widzi, pozwala sobie na swobodę w stroju. A pięć lat temu, kiedy zabiegał o względy przyszłej carycy, zgolił nawet brodę, żeby się przypodobać Natalii Kiriłłownie. Potem, co prawda, znowu ją zapuścił jako człowiek bogobojny.
Powodowany właśnie ową bogobojnością, władca we wszystkie dni postu – a jest ich na Rusi wielkie mnóstwo – czyli w poniedziałki, środy i piątki nie bierze do ust ani kęsa pożywienia, a w cerkwi spędza po sześć godzin dziennie, bijąc nieraz aż półtora tysiąca pokłonów do ziemi. Carycę, choć niezmiernie ją kocha, odwiedza w sypialni nie częściej niż raz na trzy miesiące, i z tej jego pobożnej wstrzemięźliwości wszyscy Rosjanie są bardzo dumni, zwłaszcza że – choć tak cnotliwy – Aleksy Michajłowicz spłodził wielu potomków. Jego cesarska mość ma trzech synów i sześć córek, a jeszcze sześcioro książąt i księżniczek Bóg zabrał w dziecięctwie i wieku pacholęcym.
Z carskiego potomstwa najbardziej podobała się Corneliusowi osiemnastoletnia Sofia Aleksiejewna. Była inna niż pozostałe carówny, które ukradkiem, przez szczelinę w drzwiach lub zza zakratowanego okienka podglądały uczty i audiencje – śmiała, o przenikliwym i jasnym spojrzeniu, rozmowna, nieskrępowana. Sprawdzając warty wokół Kamiennego Teremu, gdzie znajdowały się komnatki carówien, kapitan nieraz widywał Sofię stojącą w oknie i spoglądającą nie w ziemię, jak przystoi rosyjskiej kobiecie, lecz w górę, na niebo, z wypiekami na policzkach i zamglonym wzrokiem. A także w ogrodzie, z książką, co było jeszcze dziwniejsze. Pewnego dnia zaś, kiedy von Dorn dyżurował w galerii Potiesznego Pałacu, księżniczka podeszła do niego i spytała po francusku, czy słyszał o komediach paryskiego autora, Moliera, i czy może zdobyć dla niej w Niemieckiej Słobodzie choćby jeden jego utwór. Cornelius o Molierze nic nie wiedział, ale obiecał zajść w tej sprawie do księgarni Bromeliusa – i spełnił prośbę jej wysokości, przyniósł sztukę zatytułowaną George Dandin, ou le mari confondu, zawstydzony jej frywolną treścią. Otrzymał w nagrodę pierścień z rubinem, dziesięć razy droższy od książki.
Gdyby Sofia była choć odrobinę bardziej urodziwa, Cornelius pewnie puściłby wodze nieziszczalnym marzeniom, ale – po pierwsze – miał już wówczas o kim marzyć, a po drugie, jako się rzekło, Bóg poskąpił carównie piękności. Obdarzył ją ziemistą cerą, kanciastym podbródkiem, masywną, grubokościstą sylwetką. Ale po co carskiej córce uroda? Tak czy inaczej w przyszłości czeka ją tylko klasztor. Rosyjskich księżniczek nie wydawano za cudzoziemskich władców, by nie kalać wiary prawosławnej, za tutejszych wielmożów również – byłoby hańbą dla carskiej córki iść do łożnicy z prostakiem.
Gdyby Sofia urodziła się w Anglii, mogłaby zostać potężną władczynią, jak choćby ruda Elżbieta. Ale tu, w Rosji, tron dostanie się cherlawemu Fiodorowi Aleksiejewiczowi lub jego upośledzonemu umysłowo bratu Iwanowi. Obaj byli wątli, chorowici, do niczego niezdatni. Car miał jeszcze jednego syna, Piotra Aleksiejewicza, z nową carycą Natalią, ale z powodu starszych braci długie lata dzieliły malca od tronu. Piotr, w przeciwieństwie do tamtych, był bystry i rezolutny – mamki i niańki wciąż musiały się za nim uganiać po całym pałacu. Raz urwis usiadł na podłodze obok Corneliusa i zaczął odkręcać od jego botforta kółeczko od ostrogi. Aż sapał z wysiłku, ale ani rusz nie mógł sobie poradzić. Kiedy kapitan syknął na niego przez zęby, książę tylko podniósł okrągłe, psotne oczka i zaczął mocować się z kółkiem jeszcze gwałtowniej. Jeśli je odkręci, mundur nie będzie w porządku; to naruszenie dyscypliny. Von Dorn rozejrzał się więc (nikogo nie było w pobliżu) i dał figlarzowi prztyczka w tył kędzierzawej głowy: dość tych swawoli. Carewicz, choć miał zaledwie trzy lata, nawet nie zapłakał. Wytarł nos rękawem ze złotogłowiu, spojrzał ze zdziwieniem na wielkie chłopisko w lśniącej zbroi i, chwała Bogu, dał wreszcie za wygraną – pobiegł na Naryszkinowską stronę pałacu.
W tym czasie Cornelius zdążył się już zorientować w moskiewskiej wielkiej polityce i wiedział, że walkę o wpływy u cara Aleksego, który był człowiekiem o słabej woli, prowadzą ze sobą na dworze dwa stronnictwa: krewni i zwolennicy poprzedniej carycy, która pochodziła z rodu książąt Miłosławskich, i ludzie oddani nowej władczyni, Natalii Naryszkinej.
Obecnie górą byli Naryszkinowie, którym przewodził kanclerz Matfiejew. Jego pozycja opierała się na trzech silnych podstawach. Pierwszą, najmocniejszą, stanowiła caryca Natalia, która wychowała się w domu Matfiejewa, miała dla bojara ogromny szacunek i nazywała go ojcem. Drugą – trwająca od lat przyjaźń Artamona Siergiejewicza z carem. Razem dorastali, wspólnie się uczyli i bawili. Trzecią – polityczne talenty pierwszego ministra. Ta jednak była ze wszystkich najsłabsza, jako że car Aleksy, człowiek niewielkiej inteligencji, cenił najbardziej nie tych, którzy dobrze wypełniali swoje obowiązki, lecz tych, co potrafili jego cesarską mość rozbawić. Tu już Matfiejew nie mógłby konkurować z dworskimi lizusami w rodzaju obermarszałka Chitrowo czy księcia Iwana Miłosławskiego. Miłosławscy największe nadzieje wiązali ze swoim krewnym, Fiodorem Aleksiejewiczem. Kiedy ten zasiądzie na tronie, nadejdą dla nich pomyślne czasy, a Matfiejew i Naryszkinowie przestaną się cieszyć carską łaską.
Ale car nie jest jeszcze stary i niewykluczone, że przeżyje słabowitego Fiodora, tak jak poprzedniego carewicza Aleksego Młodszego. Szkoda tylko, że bystra księżniczka Sofia należy do stronnictwa nieprzyjaznego Matfiejewowi, a więc i kapitanowi von Dornowi.
Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Iwan Miłosławski i bojar Matfiejew mieli swe siedziby w tym samym zaułku Artamonowskim, który niewidzialna granica dzieliła jakby na dwa wrogie obozy. Artamon Siergiejewicz utrzymywał kompanię lejbgwardyjską – muszkieterów, Miłosławski – kopijników. Jedni i drudzy stawiają w poprzek zaułka kraty i straże, wyklinają na siebie wzajemnie, bywa, że dochodzi do bójek. Ale pojedynki i rozlew krwi są surowo zabronione, a za to, by się nie zdarzały, odpowiedzialni są von Dorn i kapitan kompanii kopijników. Monarcha nie znosi takich wyczynów wśród żołnierzy gwardii. Gdyby doszło do tragedii, poleciałyby głowy, a nawet sam Iwan Michajłowicz i Artamon Siergiejewicz nie uniknęliby kary. Dlatego od wszelkiego przelewu krwi sąsiedzi się powstrzymywali, ale bacznie obserwowali się wzajem, obawiając się intryg i podstępów, a przede wszystkim szpiegowania i zdrady.
Teraz Cornelius już rozumiał, czym zawinił jego poprzednik, kapitan Mitka Wiebierow, którego jeden ze zwiadowców Matfiejewa zobaczył u księcia Miłosławskiego.
Warty na Kremlu wypadały co czwarty dzień; przez resztę czasu muszkieterowie pozostawali do dyspozycji Artamona Siergiejewicza. Strzegli jego rozległej siedziby, towarzyszyli bojarowi, gdy wyjeżdżał z domu – nie wszyscy, oczywiście, wybrana dziesiątka, ale von Dorn, jako dowódca kompanii, zawsze.
Z czasem, poznawszy kapitana lepiej, Matfiejew – prócz ochrony – zaczął mu powierzać również inne zadania, coraz bardziej skomplikowane i poufne. Teraz Cornelius częściej przekazywał dowodzenie kompanią swemu zastępcy, porucznikowi Mironowi Sobakinowi, sam albo występując w roli tłumacza przy Artamonie Siergiejewiczu, albo jeżdżąc z rozkazami czy instrukcjami do żołnierskich pułków, albo też godnie czterokonną karetą, zawożąc listy do cudzoziemskich rezydentów. Słowem, był teraz nie po prostu dowódcą bojarskiej ochrony, lecz prawdziwym adiutantem.
Pierwszemu doradcy cara, żądnemu władzy i wpływów, podlegało bez mała dziesięć różnych urzędów, temu nienasyconemu człowiekowi wciąż jednak wydawało się, że to mało. I Prikaz Poselski, czyli ministerstwo spraw zagranicznych, i ministerstwo spraw wojskowych, i Prikaz Małorosyjski, i różne namiestnictwa. Nawet Aptekarskiego Prikazu Matfiejew nie chciał nikomu oddać, także i ten trzymał pod swoją kuratelą, jako że nadzwyczaj cenił uczoność, a nawet sam cieszył się wśród Moskowitów sławą czarnoksiężnika. Największą komnatę na dworze bojara zajmowała biblioteka – ogromna, licząca około trzystu tomów. Rosyjskich książek było tam niewiele (skąd zresztą miałyby się wziąć – w Moskwie drukowano mało), większość polskich, niemieckich i łacińskich.
Corneliusa nie ciągnęło do czytania i do biblioteki zachodził raczej ze względu na rozwieszone tam mapy. Badał różne trasy do polskiej i szwedzkiej granicy – nie, nie zamierzał jutro czy pojutrze puścić się w drogę, ale chciał się zorientować na przyszłość. Fortuna, jak wiadomo, kołem się toczy. Dzisiaj chodzisz w jedwabiach i jesteś ulubieńcem możnych, wkrótce zaś może będziesz musiał co prędzej brać nogi za pas.
Na razie jednak von Dorn ze wszystkich sił starał się dogodzić bojarowi i nie rozczarować go. Wszelkie polecenia wypełniał jak najdokładniej, ale bez nadmiernej, przesadnej gorliwości – Artamon Siergiejewicz nie lubił działania na pokaz. Zrób, co ci kazano, i nie kręć się pod nogami. Sądząc z tego, że von Dorna zaczęto częściej zapraszać do stołu, i to nawet przy gościach, bojar był zadowolony ze swojego adiutanta. Cornelius zaś cenił sobie ów zaszczyt, zachowując się w jadalnej komnacie nader skromnie – siadał z brzegu, blisko drzwi, nie otwierał ust niepytany, nigdy też, uchowaj Boże, nie zapalał pierwszy fajki.
Siedzibę Matfiejew miał nad podziw wspaniałą, drugiej takiej nie było w całej Moskwie. Dom i pod względem urządzenia, i panujących w nim obyczajów różnił się zupełnie od carskiego pałacu.
W monarszych komnatach sufity były malowane w kwiaty i różne rośliny, ławy kryte aksamitem, podczas uczt potrawy podawano na zastawie ze szczerego srebra, ale na brudnych zadeptanych podłogach walały się resztki jedzenia i ogryzione kości, w ciemnych, nieoświetlonych pomieszczeniach cuchnęło czosnkiem i potem odzianych w futrzane szuby bojarów.
Za to pałac w zaułku Artamonowskim był jasny i czysty. Obszerny dziedziniec wyłożono różnokolorowymi płytami, dach lśnił miedzianym poszyciem, na jego szczycie widniał wiatrowskaz – figurka rycerza. W środku wyglądało jeszcze piękniej. Ściany nie były gołe, jak na Kremlu, lecz obite wytłaczaną złoconą skórą. Wszędzie wisiały gobeliny i grawiury, portrety europejskich monarchów i wizerunki białoskórych Wener i nimf. Wnętrza zastawiono nie – moskiewskim obyczajem – ławami i skrzyniami, lecz prawdziwymi meblami – były tam obite piękną materią fotele, rzeźbione szafy, w sali jadalnej weneckie krzesła o wysokich oparciach, w gabinecie gospodarza ogromny globus na wysokim cokole, zdobiony wizerunkami trytonów i innych morskich dziwów.
Zarządzał pałacem Iwan Artamonowicz, ochrzczony Murzyn, którego przed dwudziestu laty podarowali bojarowi Kozacy zaporoscy; odbili go z obozu tureckiego paszy. W ciągu długich lat podróży i przygód czarny człowiek napatrzył się różności. Oduczyło go to zupełnie dziwić się i bać, ludzi zaś widział jakby na wskroś – tak że w domu wielu się go bało. Spojrzy Iwan Artamonowicz swoimi czarnymi oczyskami, zaciśnie lekko grube wargi – i już wszystko o człowieku wie: co przeskrobał, o czym myśli, do jakiego Boga się modli. Sam jest cichy, nie lubi podnosić głosu i wielki z niego amator lektury. Cenił sobie też jeszcze jedną osobliwą rozrywkę – przyprowadzano mu dzikie ogiery z tatarskiego tabunu (tego z pustkowia za rogatkami), a Murzyn je ujeżdżał na podwórcu Matfiejewowskiego pałacu. Zarzucał koniowi na szyję arkan – zręcznie, jednym ruchem – po czym godzinę czy dwie przeganiał zwierzę po kręgu. Ogier rżał, stawał dęba, walił kopytami i rzucał na dręczyciela pełne wściekłości spojrzenia, a Iwan Artamonowicz stał jak wkopany w ziemię, ani drgnął, szczerzył tylko w uśmiechu swoje wspaniałe zęby, a białka jego oczu błyskały tak samo jak u konia.
Murzyn był bez reszty oddany bojarowi; ten mógł być pewien jego lojalności i wierności po grób. Iwan znał wszystkie jego tajemnice, ba, nawet najskrytsze zamysły. Gdyby nie to, że urodził się czarny, dawno już siedziałby na jakimś wysokim urzędzie, a może nawet piastował stanowisko wicekanclerza (czyli po tutejszemu diaka Dumy), ale nie przejmował się swoją skromną pozycją i nie miał pretensji do losu o kolor swojej skóry. Wystarczyło Murzynowi, że dzięki niemu wielki dwór Matfiejewa utrzymany jest w idealnym porządku i doskonale funkcjonuje, służąc za wzór tym, którzy się w nim znaleźli i z zazdrością rozglądali się wokół.
Takich szczęściarzy było, co prawda, niewielu, gdyż Artamon Siergiejewicz starannie dobierał gości. Zaproszenie do niego na „czwartkowe posiady”, które Cornelius na swój użytek nazywał jour fixe’ami, uważano za wielki zaszczyt, którego dostępowali jedynie nieliczni. Dawniej bywał niekiedy na tych spotkaniach nawet sam car. Słuchał gry na klawikordzie, oglądał ryciny w cudzoziemskich książkach, przypatrywał się kobietom i dziewczętom – u Matfiejewa damy, obyczajem europejskim, zasiadały do stołu razem z mężczyznami, zachowywały się zaś nie zgodnie z rosyjską etykietą (oczy spuszczone i buzia w ciup, broń Boże odezwać się lub uśmiechnąć), lecz zupełnie swobodnie. Żona Artamona Siergiejewicza była Szkotką, z domu Hamilton, patriarchalnego stylu życia i starych rosyjskich tradycji nie uznawała. Różnych powinowatych i córek chrzestnych, młodych i bystrookich, w domu Matfiejewa zamieszkiwało całe mnóstwo, i jedną z nich, Natalię Naryszkiną, owdowiały monarcha zapragnął pojąć za żonę.
By zachować pozory, urządzono oględziny wedle starego obyczaju – zwieziono do carskiego pałacu dziewczęta z możnych rodów, ułożono je w łóżkach po trzy i nakazano leżeć spokojnie, udawać, że śpią, i broń Boże nie otwierać oczu, by spojrzeć na władcę. Aleksy Michajłowicz pochodził po sypialniach, popatrzył na niby to śpiące młode, urodziwe kandydatki i wybrał spośród nich nie żadną inną, lecz wychowankę Matfiejewa – a ona, wiedząc z góry, że zostanie wybrana, już się nie niepokoiła swoim losem i nawet przez gęste rzęsy podpatrywała, co się wokół dzieje.
Po ślubie car przestał bywać na czwartkach, ale i bez jego obecności jour fixe’y nie straciły swego powabu – stały się jedynie bardziej ożywione, swobodniejsze i weselsze. Poczęstunek był zawsze wyszukany, bez moskiewskiego obżarstwa, pito umiarkowanie, nie do utraty przytomności, jak na Kremlu, francuskie, niemieckie i włoskie wina. Zastawę zmieniano do każdego dania, nie walono wszystkiego na ten sam talerz. W pałacu carskim niektóre miski myto może raz do roku (to i tak dużo), a tu można się było w każdej przejrzeć niczym w lustrze – wszystko aż lśniło czystością. Przy każdym nakryciu (podawano nie tylko łyżkę, ale jeszcze widelec i nóż do mięsa) kładziono lnianą serwetkę, żeby móc elegancko wytrzeć w nią ręce, a nie o ubranie czy włosy. Na uczcie u cara Cornelius widział raz, jak kamerher Mikiszka Sokownin schylił się pod stół i wysmarkał w brokatowy obrus, za co czujny mistrz ceremonii Michajło Szczerbatow wygnał go, klnąc i bijąc po twarzy. Trudno byłoby sobie wyobrazić podobnie barbarzyńską scenę w domu Artamona Siergiejewicza.
Rozmawiano tu spokojnie, bez krzyków. Nie chełpiono się pochodzeniem, nie opowiadano nieprzyzwoitości, nie wyciągano dawnych uraz. Rozprawiano o filozofii i polityce, o europejskich i tureckich nowinkach, z kobietami – o zwyczajach dworu wersalskiego i dworu świętego Jakuba.
Artamon Siergiejewicz był już starym człowiekiem, miał co najmniej pięćdziesiąt lat, a jego małżonka, Jewdokia Grigorjewna, wciąż jeszcze rodziła mu dzieci – niemal co rok przychodziło na świat nowe. Co prawda, z powodu niezdrowego moskiewskiego klimatu nie żyły one długo, umierały w niemowlęctwie – także i teraz żona bojara chodziła w żałobie po rocznym synku, który pożegnał się z tym światem w święto Pokrowy, czyli opieki Matki Bożej. Jednakże dwoje Matfiejewowskich potomków Bóg zachował przy życiu – syna i córkę.
Mały Andriej Artamonowicz, mimo zaledwie dziesięciu lat, piastował już godność carskiego stolnika, umiał nie tylko czytać i pisać po rosyjsku, ale znał też francuski, niemiecki i angielski. Na czwartkowych spotkaniach deklamował łacińskie wiersze, a goście uprzejmie, zgodnie z zachodnim obyczajem, bili mu brawo. Widać było, że z malca będzie pociecha.
O wiele bardziej wszakże zaprzątała myśli Corneliusa córka kanclerza, Aleksandra Artamonowna, przez bliskich nazywana Saszą. Filigranowa, o białej cerze, okrągłej twarzyczce ze zgrabnym, zadartym noskiem i migdałowymi szarymi oczami, zdawała się von Dornowi przelotnym ptakiem, który trafił do barbarzyńskiej Moskwy, przygnany złym wiatrem, co porwał delikatne stworzonko, uniósł na kraj świata i rzucił w sam środek obcej, dzikiej kniei. Tak subtelne, wytworne panny widywał Cornelius w Hamburgu, Amsterdamie i Paryżu, lecz jako że w Moskwie nie spodziewał się podobnej spotkać, Aleksandra Artamonowna wydawała mu się jeszcze dwakroć, jeśli nie trzykroć piękniejsza niż w rzeczywistości.
Wbrew przyjętemu zwyczajowi, nie malowała sobie rumieńców na policzkach i nie czerniła brwi, ale i tak (a może właśnie dlatego) wyglądała niezwykle świeżo i mile dla oka. Któregoś dnia wyszła do gości we francuskiej sukni, wygorsowana i z odkrytymi oślepiająco białymi ramionami – wszyscy mężczyźni umilkli i aż zamrugali oczyma z wrażenia, a Cornelius, który właśnie rozpalał fajkę, ogarnięty nagłym zachwytem, wysypał cały tytoń.
Później, nocą, długo chodził tam i z powrotem po swojej kwaterze i – na pocieszenie – wspominał dawne miłosne podboje. Saszeńka, Aleksandra Artamonowna, była dla von Dorna równie nieosiągalna jak gwiazdka z nieba. Strach nawet o tym pomyśleć.
Mimo to następnego ranka, czekając, aż Artamon Siergiejewicz wyjdzie z gabinetu (bojar sporządzał akurat memorandum dla ukraińskiego hetmana i najwyraźniej zasiadł nad tym dokumentem na dłużej), Cornelius pozwolił sobie na małą dywersję – bez żadnych złych intencji, po prostu nie mógł się pogodzić z tym, że Saszeńka w ogóle go nie zauważa, patrzy na niego, jakby był powietrzem, a jeśli przypadkowo natknie się nań wzrokiem i uśmiechnie, to odruchowo, w roztargnieniu, jak do podwórzowego psa, który pomachał ogonem.
Siedział w głównej komnacie, do której zbiegały się przejścia ze wszystkich pokojów i gdzie wcześniej czy później musiała się pojawić Saszeńka – może zechce wyjść na dziedziniec, może będzie szła do matki albo do biblioteki, lub jeszcze dokądś.
Kapitan wystroił się w swój najlepszy koronkowy kołnierz, w ucho wpiął złoty kolczyk, własnoręcznie rozczesał kruczą perukę, opuszczając duże fale włosów na ramiona. Obok, na krześle, leżał kapelusz ze strusimi piórami, czarnym i białym. Pod wysoką główką schowany był drogocenny budzik.
W przeddzień Cornelius sprawdził, czy mechanizm działa. Chwała Bogu, okazało się, że tak – hamburscy mistrzowie znali swój fach. Ukryte wewnątrz dzwoneczki w odpowiedniej chwili zaczynały srebrzyście wygrywać melodię wesołej piosenki Witaj, nowy dzionku boży, żeby człowiek budził się w dobrym nastroju, z uśmiechem na ustach.
Wreszcie się doczekał. Dziedziczne von Dornowskie szczęście mu sprzyjało – Aleksandra Artamonowna była sama. W ręku trzymała małą łupkową tabliczkę i liczydło, jakim posługują się kupcy – widocznie szła do Andrieja Artamonowicza, by razem z bratem poznawać tajniki arytmetyki (i po co pannie z możnego rodu tak przyziemna nauka?).
Cornelius, nie odwracając się – udawał, że jej nie widzi – nacisnął przez kapelusz dźwigienkę mechanizmu i zaraz cofnął dłoń, położył ją na kolanie. Siedział i spod oka obserwował Saszeńkę w lustrze.
Dziewczyna szła, stukając obcasikami, po dębowej posadzce, aż nagle zamarła bez ruchu – nie wiadomo skąd rozległy się czarodziejskie, melodyjne dźwięki, stłumione, jakby dochodziły spod ziemi, albo przeciwnie, z niebiańskich sfer. Von Dorn siedział, udając, że nic nie słyszy, tylko mały palec dłoni spoczywający na rękojeści szpady odsunął lekko, żeby wyraźniej błysnął kamień w jego pierścieniu.
– Kapitanie… Jak ci… Kornieju! – szeptem zwróciła się do niego Saszeńka.
Cornelius, naturalnie, zerwał się z miejsca, odwrócił i dwornie skłonił, zamiatając nieomal peruką podłogę.
– Tak jest, wasza promienność? (W ten sposób przetłumaczył na rosyjski słowo Durchlaucht [40]).
– Słyszysz? – Bojarówna podniosła różowy paluszek, jej rzęsy zatrzepotały. – Słyszysz? – powtórzyła bojaźliwie.
Von Dorn zmarszczył czoło, jakby się czemuś uważnie przysłuchiwał. Po chwili niepewnie rozłożył ręce.
– Koń?… To chyba Zulejka, gniada klacz Iwana Artamonowicza. Będzie miała dziecko.
– Jaka tam klacz! – Zniecierpliwiona Saszeńka machnęła ręką. – O, o, słuchaj! To rajska muzyka!
Spojrzenie zwrócone na Corneliusa było jednocześnie zalęknione i pełne nadziei na cud.
Kapitan wyrecytował pięknie i bez jednego choćby błędu zdanie, które wykuł na pamięć:
– Jestem człowiekiem prostym i grzesznym, niegodnym słyszeć rajskiej muzyki. Potrafią to jedynie niebiańskie istoty.
I znów się skłonił – z szacunkiem, bez zawadiackiej galanterii.
Bojarówna z pochyloną główką wsłuchiwała się jeszcze przez chwilę w melodię, po czym nagle szybko podbiegła do krzesła i uniosła w górę kapelusz.
– Co to? Tabakierka z pozytywką? Figlarz z ciebie, Kornieju!
Chwyciła budzik i wybuchnęła śmiechem nie mniej dźwięcznym niż srebrne dzwoneczki.
– Jaki piękny! A co znaczą te cyfry? I te znaki niebieskie?
Cornelius zwięźle objaśnił działanie budzika i rzekł z ukłonem:
– Proszę pozwolić, wasza promienność, bym jej ofiarował ten skromny upominek.
Wypowiedział te słowa – i serce mu się ścisnęło; żal było się rozstawać z ojcowskim budzikiem.
Ale wszystko ułożyło się nad podziw szczęśliwie. Aleksandra Artamonowna nie przyjęła podarunku, nie rozgniewała się za żart von Dorna i od tamtego dnia zaczęła go rozpoznawać. Uśmiechała się do niego jak do przyjaciela. Jeśli wybierała się na przejażdżkę saniami, kazała mu jechać konno z tyłu. A pewnego razu, podczas spaceru w Sokolnikach, poprosiła, by nauczył ją strzelać z pistoletu. Kiedy bojarówna oburącz ujęła rękojeść, a Cornelius zaczął naprowadzać lufę na cel, zarumieniony z zimna policzek dziewczyny okazał się bardzo blisko, i z tego właśnie powodu zdarzyła się kapitanowi niawiarygodna wprost konfuzja – chybił z dziesięciu kroków, strzelając do grubego pnia. Aż sama Saszeńka musiała go pocieszać.
Człowiek nie panuje nad swoimi marzeniami, von Dornowi zaczęły się więc roić nieziszczalne sny. Fantazjować nikomu się nie zabrania.
Wyobrażał sobie na przykład, że zaczyna się palić piękny kamienny pałac, płomienie ogarniają go ze wszystkich stron, przerażeni słudzy rozbiegają się, byle dalej od ognia. Cornelius wpada do spowitej dymem sypialni, chwyta słaniającą się Saszeńkę na ręce i wynosi na dwór, a ona z wdzięczności całuje go w osmalone wąsy. Dla takiej nagrody warto byłoby samemu podpalić dwór. W Moskwie prawie co dzień gdzieś się pali, nikt by się nie zdziwił…
Albo, jeszcze lepiej, uratować samego Artamona Siergiejewicza od zamachu na jego życie lub jakiegoś innego śmiertelnego niebezpieczeństwa… A bojar w nagrodę, jak w bajce, powie: „Weź za żonę, dzielny i wierny rycerzu Korniejko, moją jedyną córkę”. Ma się rozumieć, kapitan von Dorn w porównaniu z Matfiejewem to hołysz, w dodatku niskiego rodu, ale koniec końców, ekscelencja sam też nie wywodzi się z Rurykowiczów, lecz po prostu ze szlachty. Wrogowie za plecami wytykają mu jego marne pochodzenie. A co się tyczy wiary, dla Saszeńki Cornelius mógłby się nawet przechrzcić. Bóg to na pewno wybaczy, gdyż dla miłości wybacza wiele.
Kiedy kapitan posuwał się w marzeniach aż tak daleko, ogarniał go wstyd i strach, jako że pachniało to już zgubą chrześcijańskiej duszy. Co gorsza, grzeszył myślą daremnie, bez dania racji, bo Aleksandrze Artamonownie wybrano już narzeczonego, i to kandydata co się zowie. Wasilij Wasiljewicz Halicki był bogaty, mądry, wykształcony i piękny jak malowanie. Pochodził z jednego z szesnastu najznaczniejszych rodów, na których od wieków wspierała się rosyjska monarchia. Na czwartkach Wasilij bywał stałym gościem, nie przepuścił ani jednego. Zajmował honorowe miejsce, obok gospodarza, ale zawsze ustawiał krzesło tak, by widzieć Aleksandrę Artamonownę.
Podkręcając wypielęgnowanego pszenicznego wąsa (brodę golił), książę uczenie rozprawiał o polityce, handlu i wojsku. W poglądach był całkowicie zgodny z Artamonem Siergiejewiczem, tak że ten tylko z zadowoleniem mu przytakiwał. Z cudzoziemskimi gośćmi Halicki rozmawiał po łacinie i po francusku – ci także byli oczarowani znakomitym interlokutorem. Choć Cornelius bardzo się starał dostrzec w nim jakieś słabe strony, nie miał się do czego przyczepić, Wasilij Wasiljewicz przewyższał kapitana muszkieterów pod każdym względem.
Za samą urodę pokochałaby wytwornego, rasowego księcia o nieco drapieżnym profilu nawet największa dama królewskiego rodu. Kiedy Halicki, odrzuciwszy do tyłu kędzierzawą głowę, spoglądał na Saszeńkę i ze zwycięskim uśmiechem poruszał brwiami, Corneliusowi szczęki się zaciskały. A gdy bojarska córka rumieniła się i spuszczała oczy, von Dorn wychodził z sali i za drzwiami, w korytarzu, puszczał wodze fantazji – wyobrażał sobie, jak pojedynkuje się z księciem na szpady, wbija mu w brzuch klingę z hiszpańskiej stali po samą rękojeść, a zdumionemu takim obrotem sprawy ulubieńcowi fortuny wychodzą z orbit piękne niebieskie oczy.
Ach, dlaczego ten świat jest tak niesprawiedliwie urządzony?
Służba i życie kapitana von Dorna przestały się toczyć w ustalonym, monotonnym rytmie nocą 1 stycznia 1676 roku Pańskiego, a wedle kalendarza rosyjskiego – 5184. U Artamona Siergiejewicza świętowano nadejście nowego roku właśnie tego dnia, jak w Europie, a nie, zgodnie z moskowickim obyczajem, pierwszego września. Zebrali się goście, po największej części z kręgu bywalców domu Matfiejewa, ale także trochę nowych osób.
Ze stałych uczestników spotkań towarzyskich byli: książę Halicki, oszałamiająco przystojny w biało-złotym polskim kontuszu, znany Corneliusowi jeszcze z Niemieckiej Słobody pastor Gregorius; twórca carskiego teatru, żółty jak cytryna z powodu chorej wątroby; wiecznie uśmiechnięty, przypominający sytego kota kamerher Lichaczow; generał strzelców, książę Dołgoruki, towarzysz broni Artamona Siergiejewicza; uczony Chorwat o nazwisku nie do wymówienia (same „zch” i „tsch”) i jeszcze kilka innych osób.
Najważniejszym gościem był jednak przewielebny Taisjusz, metropolita antiochijski. Ten wielce uczony Grek, niegdyś doktor teologii z Padwy i katolicki wikary, przeszedł na prawosławie i osiągnął najwyższe godności cerkiewne. Wszyscy wiedzieli, że car darzy go wielkim szacunkiem, a w sprawach wiary jest mu posłuszny jeszcze bardziej niż przedtem obalonemu patriarsze Nikonowi.
Metropolitę w pałacu carskim Cornelius widywał często, a u Matfiejewa także nie po raz pierwszy. Tyle że u dworu Taisjusz prezentował się godnie i okazale w złotym ornacie i mitrze, gęsto zdobionej perłami i diamentami, i z biskupim pastorałem, do Artamona Siergiejewicza zaś przybył po prostu w miękkiej wełnianej riasie i nie zachowywał się ani trochę sztywno, lecz miło i przystępnie. Można z nim było wymieniać poglądy na każdy temat, rozmawiać i o polityce, i o pogańskich bogach świata starożytnego, ale metropolita ożywiał się najbardziej, gdy pogawędka schodziła na książki. Jego brązowe oczy roziskrzały się wówczas gorączkowym niemal blaskiem, ręce mimowolnie zaczynały mierzwić jedwabistą siwą brodę, a na policzki występował plamisty, starczy rumieniec.
Jednakże Cornelius miał z przewielebnym pewną rozmowę, od czasu której zaczął wątpić, czy metropolita jest w istocie taki świątobliwy i prostoduszny. Kiedyś na carskim dworze duchowny podszedł do sprawdzającego warty von Dorna, uprzejmie go pozdrowił i wdał się z kapitanem w pogawędkę – wypytywał, jakiej ten jest wiary i jak sobie radzi bez spowiedzi i komunii. Kiedy Cornelius odrzekł, że bardzo mu ich brakuje i musi się ograniczać jedynie do modlitwy, Taisjusz, rozejrzawszy się wokół, zniżył głos do szeptu. „Chrześcijanin nie może się obyć bez spowiedzi, to grzech – powiedział. – Mój synu, przyjdź się wyspowiadać do mnie. Ja, chociaż przyjąłem prawosławie, katolickiej wiary się nie wyrzekłem, jako że Pan nasz, Zbawiciel, jest jeden, nieważne, czy modlimy się do niego po łacinie, czy w języku cerkiewnosłowiańskim. Stolica Apostolska nie pozbawiła mnie święceń kapłańskich, nie ekskomunikowała, mogę nadal spowiadać i odpuszczać grzechy. Przyjdziesz?”. Pokusa, by ulżyć sobie na duszy, była wielka, ale i wątpliwości nie mniejsze. Jak to możliwe – być jednocześnie i katolikiem, i prawosławnym? Von Dorn podziękował za propozycję i obiecał przyjść. Ale nie zrobił tego, a Grek, choć widzieli się potem wiele razy, nie nalegał.
Metropolicie zawsze towarzyszył mnich, czarnobrody, milczący, o strasznej, kościstej twarzy. Chyba nie Rosjanin, też pewnie Grek lub Lewantyńczyk. Zwano go Josifem. Mówiono o nim, że jest niezwykle pobożny, nosi pod habitem żelazne łańcuchy i na wszelkie sposoby umartwia ciało – nocą, żeby uchronić się od grzesznych myśli, piłuje sobie zęby pilnikiem; jedynie dzięki takim niewysłowionym cierpieniom zwalcza pokusę. Łańcuchów Cornelius nie widział, ale zęby, niemal trójkątnego kształtu, zauważył i poczuł wielki podziw i szacunek dla mnicha. Widać było, że Josif to naprawdę człek świątobliwy.
Nowych gości przybyło dziś dwóch. Jednego, uczonego medyka i aptekarza, Adama Walsera, przyprowadził podwładny bojara z Aptekarskiego Prikazu, diak Gołosow. Herr Walser spodobał się Corneliusowi – był cichy, siwiutki, o łagodnym uśmiechu i poczciwych niebieskich oczach, które z ciekawością spoglądały na świat zza wielkich okularów w cynowej oprawie. W sieni czekała na aptekarza ochrona – dwóch krzepkich osiłków, uzbrojonych w dębowe pałki, z mikowymi latarniami na długich kijach. Z tej przezorności można było wnioskować, że Walser nie jest w Moskwie człowiekiem nowym i dobrze wie, jak ostrożnym należy być w nocy. Kto wychodził z domu po ciemku, w pojedynkę, w dodatku bez żadnego światła, w tym zbójeckim mieście nie mógł ujść daleko – albo padał ofiarą nocnych złodziejaszków, albo stróżów ulicznych, którzy widząc samotnego człowieka, nie zdołali opanować pokusy rabunku. Aptekarz, speszony nieco wspaniałością przestronnego salonu, poprosił grzecznie, by pozwolono mu obejrzeć bibliotekę gospodarza, i długo nie wystawiał stamtąd nosa.
Za to drugi z nowych gości, diak Poselskiego Prikazu, Afanasij Lebiediew, który właśnie powrócił z Europy, od razu przykuł uwagę wszystkich – zaczął opowiadać najświeższe nowiny o francuskim królu Ludwiku i jego metresach. Cały oświecony świat, jak się okazało, rozprawiał obecnie o ekscytującej sprawie: otóż pozycja pięknej markizy Montespan wyraźnie się zachwiała. Najpikantniejsze w całej historii było to, że serce najjaśniejszego pana odebrała jego olśniewającej faworycie bynajmniej nie jakaś młoda piękność, lecz podstarzała wychowawczyni dzieci, które markiza urodziła ze związku z Królem Słońce. Owa madame Maintenon, opowiadał diak, jest bardzo pobożna, skromna, ma czterdzieści lat i urzekła wersalskiego monarchę nie kobiecymi wdziękami, lecz zaletami swego umysłu i niezwykłą obyczajnością.
– To znaczy, że król Ludwik wyczerpał już wszystkie siły w łóżkowych bataliach i nie pragnie więcej namiętnych uniesień, lecz świętego spokoju – rzucił rozbawiony Wasilij Wasiljewicz. – Jest teraz jak kogut, który nie depcze kur, tylko pieje. Nadaje się jedynie na rosół.
Uwaga okazała się nie tylko dowcipna, lecz i wysoce dyplomatyczna – pośród gości nie było zwolenników francuskiej monarchii, więc żart został przyjęty zgodnym śmiechem. Potem mówiono jeszcze o wielu różnych sprawach, ale von Dorn cały czas gryzł się tym, jak rozbawił Saszeńkę frywolny koncept księcia. Pocieszenie stanowiła tylko jedna rzecz: Halicki, podobnie jak większość Moskowitów, zęby miał brzydkie – gdy się śmiał, widać było, że są żółte i krzywe. Pochwyciwszy spojrzenie Aleksandry Artamonowny, kapitan uśmiechnął się szeroko – niech porówna i oceni. Saszeńka odpowiedziała uśmiechem, ale von Dorn nie był pewien, czy dostrzegła, jakie jego zęby są równe i białe.
Kiedy rozległ się brzęk srebrnych półmisków, na których słudzy jęli wnosić potrawy, z biblioteki wychynął Adam Walser. Wciągnął w nozdrza zapach pieczystego, korzennych przypraw, wędzonego białego łososia i nagle zmienił się na twarzy. Zamrugał z przestrachem, a jego różowe policzki pobladły. Corneliusa zadziwiła ta metamorfoza i powiódł wzrokiem w stronę, w którą spoglądał Herr Walser. Okazało się, że patrzy na metropolitę antiochijskiego, a Grek również zatrzymał spojrzenie na cichym człowieku, najwyraźniej niezadowolony z jego widoku.
Jednakże Taisjusz zaraz odwrócił wzrok od medyka i przywołał do siebie Corneliusa. Kiedy ten zbliżył się i skłonił z szacunkiem, przewielebny szepnął:
– Kapitanie, wezwij do mnie brata Josifa.
Von Dorn wyszedł do sieni po czarnobrodego mnicha, a gdy razem wracali do komnaty, zderzyli się niemal z Herr Walserem, wciąż jeszcze pobladłym.
– Już nas opuszczacie, panie? – zdziwił się Cornelius. – Przecież uroczystość dopiero się zaczyna.
– Zapomniałem… o pewnej ważnej sprawie. I źle się czuję – słabym głosem wymamrotał aptekarz, ze strachem spoglądając na smagłego brata Josifa.
Po czym nieomal biegiem ruszył do drzwi. Dziwny człowiek.
Cornelius pozostawał w sali niedługo – minutę, najwyżej dwie. Metropolita wydał mnichowi jakieś polecenie (Josif zaraz pośpiesznie wyszedł), a następnie wdał się z pastorem Gregoriusem w wielce uczony spór na temat poglądów jakiegoś Pascala. Książę Wasilij Wasiljewicz przysiadł się do Saszeńki i zaczął jej coś szeptać na ucho. Bojarówna spuściła oczy. Gospodarz, Artamon Siergiejewicz, spoglądał na młodych z życzliwym uśmiechem, tak że kapitan nie był wprost w stanie na to patrzeć!
Do diabła z łososiem, i tak nie przełknę ani kęsa, pomyślał Cornelius, i wyszedł w ciemną noc, za wrota, by obejść warty. Cóż, trudno, wkrótce jego udręki się skończą. Książę przyśle swatów, Artamon Siergiejewicz wyprawi wesele i Saszeńka przestanie czarować biednego żołnierza przyjaznym obejściem i promiennym spojrzeniem. Młyn życia wszystko przemiele, choć wiadomo, że z tej mąki chleba nie będzie.
Cornelius przeszedł się zaułkiem Artamonowskim. Przy kracie, która oddzielała połowę należącą do Miłosławskich, stali w baranicach sierżant Olafsson i jeszcze dwóch żołnierzy. Nie spali, fajek nie palili. Na drugim posterunku, przy wyjściu na Małorasiejkę, także wszystko było w porządku.
Kapitan postanowił obejść zabudowania od tyłu, wzdłuż ślepego muru – nie służbowo, lecz tak sobie, żeby zażyć trochę ruchu. Nie miał ochoty wracać do sali biesiadnej i patrzeć, jak Halicki łaskocze wąsami uszko Aleksandry Artamonowny. Po prostu nie czuł się na siłach tego znosić.
Noc była jasna – gwiezdna i księżycowa. Von Dorn szedł, spoglądając w wysokie niebo, i wzdychał. Rękę na wszelki wypadek trzymał za pazuchą, na rękojeści pistoletu.
Nagle z ciemności, od strony ogrodzenia cerkwi Świętego Nikołaja, dobiegły odgłosy jakiejś szamotaniny, a potem krzyk: „Gwałtu! Mordują!”.
Cornelius tylko pokiwał głową i zawrócił. Żeby nie wiem jak wrzeszczeć, uliczna warta nie przybiegnie na pomoc – strażnikom też życie miłe. Zjawią się później, kiedy już wołanie umilknie. Jeśli ofiara napaści jeszcze żyje, odwiozą ją do izby ziemskiej. Jeżeli nie – na Czertopolje, do trupiarni. A tak w ogóle, to nikt się nie kwapi, by udzielać jakiejkolwiek pomocy, nie wysuwa nosa na ulicę – w Moskwie nie jest to przyjęte. Nie dość, że sam mógłby stracić życie, ale jeszcze – jeśli ujdzie cało – będą go ciągać na śledztwo w Łotrowskim Prikazie i zamęczać pytaniami: a ktoś ty, a po coś się mieszał w nie swoje sprawy, a możeś i sam złodziej?
A, niech się Moskowici zarzynają między sobą na zdrowie.
Nagle jednak z tego samego miejsca dobiegło wołanie po niemiecku:
– Hilfe! Hilfe! [41].
To już była inna sprawa. Europejczyka, a zwłaszcza rodaka, nie można opuścić w potrzebie.
Von Dorn trzy razy dmuchnął w gwizdek, wzywając swoich ludzi, po czym ruszył biegiem w stronę, skąd dobiegały krzyki.
Minął ogrodzenie i zobaczył latarnie na śniegu – jedna zgasła, druga jeszcze się paliła. Obok leżały dwa nieruchome ciała z rozrzuconymi szeroko rękami. Krzyki dobiegały z gęstej ciemności. Kapitan wytężył wzrok i rozróżnił dwie czarne sylwetki, które wlokły po ziemi opierającego się i rozpaczliwie wzywającego pomocy człowieka.
Znów usłyszał:
– Ratunku! Hilfe!
Znał przecież ten głos! Teraz, z bliska, Cornelius rozpoznał ofiarę – to był Herr Walser. Nie wypadało nie udzielić pomocy gościowi bojara Matfiejewa, ba, należało to wszak do obowiązków kapitana.
– Stać! – krzyknął groźnie von Dorn, wyciągając szwedzki pistolet.
Jeden z napastników, ubrany na czarno, odwrócił się – w mroku zamajaczyła bielą okrągła plama twarzy. Cornelius wypalił i złoczyńca upadł na wznak.
Wówczas kapitan wyciągnął szpadę, rzucił się na drugiego, a do medyka krzyknął po niemiecku:
– Herr Walser, na bok!
Ten zręcznie wycofał się na czworakach. Zbój w długiej czarnej szacie (ależ to habit, był przebrany za mnicha!) wyciągnął prosty, szeroki pałasz, lecz czyż jakiś niezdarny rosyjski niedźwiedź mógł stanąć w szranki z najlepszym szermierzem dawnego pułku wirtemberskiego? Jeden wypad i von Dorn przebił opryszka na wylot.
Okazało się, że bandytów było nie dwóch, lecz trzech. Trzeci – wysoki, w spiczastym kłobuku – stał nieco z boku, wsunąwszy ręce w rękawy, i nie ruszał się z miejsca. Pewnie strach go obleciał. Twarzy nie było widać, jedynie zarys postaci, gdyż księżyc świecił nocnemu zbójcy w plecy.
– Na kolana, łajdaku! – wrzasnął Cornelius strasznym głosem, wznosząc zakrwawioną szpadę. – Zabiję jak psa!
Wysoki wyciągnął rękę, zrobił lekki ruch dłonią i nagle coś dźwięcznie uderzyło kapitana w pierś – to nóż przebił szubę i brzęknął o kirys.
A więc to tak? Poczekaj, zaraz zobaczysz!
Cornelius podniósł szpadę, chcąc ciąć z góry, i rzucił się na zbója. Ten nadal stał nieruchomo, jakby wmarznięty w ziemię.
Klinga ze świstem rozcięła powietrze, ale nie zdołała dotknąć głowy złoczyńcy, który niedostrzegalnym ruchem ręki w skórzanej rękawicy chwycił stalowe ostrze, bez wysiłku, jakby dla zabawy, wyrwał kapitanowi z ręki szpadę i przełamał ją na pół niczym suchą szczapkę.
Zaskoczony von Dorn cofnął się o krok i wyciągnął zza cholewy sztylet. Nagle doznał przerażającego, nieodpartego wrażenia, że wszystko to już kiedyś widział w koszmarnym śnie: atakował wroga szpadą, a szpada się łamała; zadawał mu cios sztyletem, a sztylet się wyginał, jakby zrobiono go z wosku.
Straszny, odporny na wszelkie stalowe ostrza człowiek uchwycił Corneliusa za przegub, wykręcił mu go tak, że aż chrupnęły kości, a drugą ręką, wolną, z całej siły trzasnął muszkietera w twarz.
Von Dorn upadł na wznak. Ulica, niebo, domy zawirowały, jakby chciały się przekręcić do góry nogami. Cornelius obrócił się na bok i razem z krwią wypluł na śnieg dwa przednie zęby. Ale przejmować się oszpeconym obliczem nie było już najmniejszego sensu – oto ziemska droga kapitana muszkieterów dobiegała kresu.
Złoczyńca schylił się, podniósł upuszczony przez niego sztylet, nastąpił zamroczonemu Corneliusowi na pierś i przygwoździł go do ziemi. W stalowym ostrzu zalśnił matowo odbity promień księżyca. Von Dorn w życiu nie widział nic piękniejszego niż ten ulotny rozbłysk światła.
Panie, przyjmij duszę sługi Twego Corneliusa, syna Theodora i Ulryki.