Rozdział piętnasty

Głupiemu wszędzie dobrze


Doktor i magister, teraz obaj już na czworakach, z opuszczonymi głowami, wpatrywali się w zalane białym, martwym światłem zagłębienie o powierzchni jednej stopy kwadratowej. Po pierścieniu został tylko rudy obwarzanek rdzy, ale prymitywnie wyciosany w kamieniu zaczep był nienaruszony – cóż zresztą mogło się z nim stać w ciągu zaledwie trzystu lat?

– Podważymy łomem? – szepnął Fandorin.

– Nie, spróbujmy lepiej rękami – wysokim, obcym głosem odpowiedział Maksim Eduardowicz. – Boże, czyżbyśmy znaleźli?

Pociągnęli więc razem. Z początku wydawało się, że płyta, zapieczona na amen, za nic nie da się ruszyć z miejsca, ale przy powtórnym szarpnięciu zgrzytnęła żałośnie i poddała się. Była jeszcze lżejsza niż wierzchnia.

Kiedy poszukiwacze skarbu odłożyli ją na bok, w podłodze rozwarła się czarna dziura, z której buchnął Fandorinowi w twarz zapach Czasu; zwykle ledwo uchwytny, teraz był intensywny, lepki i odurzał o wiele silniej niż haszysz, którego przyszły magister próbował w latach studenckich, kiedy to lekkomyślnie ulegał cudzym wpływom.

Partnerzy, zamarli nad tajemnym lukiem, popatrzyli na siebie. Bołotnikow wyglądał jak obłąkany – włosy rozwichrzone, na czole czarne smugi, rozbiegane źrenice. „Pewnie i ja wyglądam nie lepiej” – pomyślał Fandorin.

No cóż, byli zaledwie o krok od światowej sławy, obłędnego bogactwa i – co najcenniejsze – rozwiązania zagadki, być może najtrudniejszej i najbardziej intrygującej spośród wszystkich, jakie zna historia.

– No, kto pierwszy? – zapytał Nicholas. – Zaraz przyniosę drabinkę i zadecydujemy. Tylko niech pan nie świeci tam, do środka, beze mnie!

Stanął na podłodze, górującej o dwie stopy nad kwadratowym zagłębieniem, i zaczął myszkować wąskim snopem latarki po deskach podłogi – gdzieś tu musiała leżeć reszta narzędzi i zwinięta drabinka sznurowa. A, są. Krążek jasności wychwycił z mroku trzonek łopaty, czarny dziób lewarka i trochę dalej coś dziwnego – biały, półokrągły przedmiot. Jakby sportowy but. Nie, czarny pantofel, oblany gumą, z białym sznurowadłem. Pewnie z tej kupy śmieci, którą przerzucili razem z Bołotnikowem łopatami.

Z ciemności wyłoniła się niby niemy nocny koszmar ludzka sylwetka: najpierw nogi, potem kraciasta koszula, blada twarz, połyskujące szkła okularów i ukośnie opadająca na czoło jasna grzywka.

Ujrzawszy przed sobą nieżyjącego Szurika, magister poczuł nawet nie strach, lecz gorzkie, ponure rozczarowanie. No tak, przecież wiedział! Wszystko to sen, zwyczajny sen: ukryte drzwiczki w podłodze, zatęchła woń Czasu. Zaraz zadzwoni budzik, trzeba będzie wstać, umyć zęby i zrobić poranną gimnastykę.

W ręku killera-zjawy ze snu błysnęła i zgasła ognista kulka, latarka nagle pękła i rozsypała się na drobne kawałki, Fandorin zaś usłyszał znajomy, przyprawiający o mdłości odgłos cichego cmoknięcia.

„Istnieje również inne wytłumaczenie, o wiele mniej przyjemne – myślał, stojąc w nieprzeniknionych ciemnościach. – To nie sen, lecz obłęd. Nie ma w tym nic dziwnego, zważywszy, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni. No cóż, przynajmniej nie wpakują mnie do więzienia za zabójstwo, tylko będą leczyć, może nawet skutecznie”.

– Co się tam dzieje? – rozległ się głos Bołotnikowa. – Stłukł pan latarkę? Ależ z pana niezdara! Chwileczkę, zaraz sam poświecę.

Co to? Chyba cichy odgłos powoli zbliżających się kroków. Nicholas cofnął się – tam gdzieś z dziury w podłodze wydobywało się rozproszone w drobinach wznieconego kurzu światło.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi i racjonalnym przekonaniom skądś z dzieciństwa czy z głębi podświadomości wypełzło niby cętkowana żmija podejrzenie: to nie sen ani obłęd – to upiór.

Fandorin nigdy nie wierzył w siły nadprzyrodzone, błąkające się po świecie żywe trupy i inne tego rodzaju banialuki, tymczasem poczuł nagle przeraźliwy strach – mdlący, wywołujący zimne poty. Co tam się wyłania z groźnej ciemności?

Nicholas, cofając się, dotarł już do otworu w podłodze i zrobił krok w dół, by dotknąć wreszcie żywego człowieka. Chwycił Maksima Eduardowicza za ramię i potrząsnął.

– Do cholery, co to za… – burknął rozdrażniony archiwista, odwrócił się i głos uwiązł mu w gardle.

Jego twarzy Nicholas nie widział, gdyż światło latarki skierowane było w głąb dziury. A więc Bołotnikow nie spełnił prośby kolegi, chociaż teraz to już nie miało znaczenia.

– Kto to? – zapytał ostro Maksim Eduardowicz. – Kogo pan przyprowadził?

„Cóż, przynajmniej nie postradałem zmysłów” – skonstatował Fandorin, ale nie odczuł ulgi. Powoli się odwrócił. Zjawa stała obok, nad samą krawędzią otworu. Utraciła trójwymiarowość, była teraz tylko płaską, czarną sylwetką, ale niewątpliwie nadal pozostawała widmem Szurika.

Nieszczęsny Bołotnikow wciąż jeszcze nic nie rozumiał. Był przekonany, że do piwnicy zabłądził jakiś przypadkowy włóczęga, i zaczął się złościć:

– Jak on się tu dostał? Kto to jest? Dobrą ma pan ochronę, szkoda mówić! Ej, wy, Schwarzeneggery! – wrzasnął na całe gardło, po czym umilkł raptownie, gdyż widmowy Szurik przykucnął i ręką zatkał mu usta.

Tuż przed sobą Nicholas widział połyskujące okulary zjawy.

– Cicho, myszy, nie hałasować – ostrzegła zjawa i wybuchnęła stłumionym śmiechem. – Cześć, Kolan. Ale cię wtedy nabraliśmy! Super, no nie? Ach, żegnajcie, umieram. – Szurik zacharczał, otworzył usta i na podbródek pociekła mu rubinowa strużka. Odchrząknął, wypluł coś i objaśnił: – Sok z granatów w plastiku. Wziąłem go dla hecy. A tyś to, durniu, kupił! Ale ubaw!

Następnie odwrócił się do Maksima Eduardowicza, zastygłego nieruchomo, zakneblowanego ręką Szurika.

– Co, gnido, poznałeś serdecznego przyjaciela? Poznałeś. I narobiłeś w portki. Słuszna decyzja. – Szurik zdjął rękę z twarzy Bołotnikowa i z obrzydzeniem wytarł ją o koszulę. – Chciałeś wykiwać Siwego? Nieładnie, Maks, nieładnie. Sam nadałeś sprawę, sam wszystko rozkręciłeś, chapnąłeś niemały szmal, a potem chciałeś zgarnąć wszystko dla siebie? Siwy się na ciebie obraził, i to ciężko. Mam ci to przekazać.

Z tymi słowy Szurik szybko podniósł rękę, nie tę, którą zatykał Bołotnikowowi usta, tylko drugą, z długą czarną rurką (dobrze, zbyt dobrze znaną Fandorinowi!) i przystawił tłumik do czoła Eduarda Maksimowicza. Głowa Mozarta archiwistyki szarpnęła się, jakby się chciała oderwać od szyi, sam doktor nauk historycznych zaś runął do tyłu i uderzywszy o brzeg otworu, zniknął w ziejącej dziurze.

Czarna rurka, wydzielająca woń rozgrzanego metalu i prochu, zwróciła się w stronę Nicholasa. Fandorin zamknął oczy.

I usłyszał:

– Nie pękaj, Kolan. Siwy wycofał na ciebie zlecenie. Ciesz się życiem, stary.

– Wycofał? Dlaczego wycofał? – drewnianym głosem zapytał Fandorin.

– Spodobałeś mu się. Rozrywkowy gość, powiada. Niech sobie żyje.

Oczy Nicholasa już przywykły do słabego oświetlenia i teraz widział twarz zabójcy zupełnie wyraźnie – rozciągnięte w uśmiechu wąskie wargi, gładkie chłopięce czoło, nawet dołki w policzkach.

– Ja? Spodobałem się Siwemu? Ale przecież my… Fandorin nie skończył zdania – jęknął, klnąc w duchu własną tępotę. No jasne, oczywiście! Jakież to proste!

Nie tyle zapytał, ile skonstatował:

– Bołotnikow od samego początku pracował dla was. Natrafił na mój artykuł i od razu poleciał z nim do Siwego. Tak było?

– Nie wiem, na co natrafił, ale z Siwym znają się od dawna, jeszcze z czasów, kiedy Władik bulił forsę na tę całą komisję.

A więc Siwy był sponsorem komisji powołanej do poszukiwań biblioteki Iwana Groźnego. Oto dlaczego Bołotnikow, przeczytawszy artykuł w angielskim piśmie i zrozumiawszy, że pojawiła się szansa na odnalezienie Liberii, zwrócił się o pomoc właśnie do niego. Zwabił głupiego Angola do Moskwy, przekazał go w doświadczone ręce Szurika, a sam zajął się pracą nad tekstem. Nie miał wcale fotograficznej pamięci – po prostu pismo znajdowało się w jego rękach tak długo, że pierwsze linijki zostały mu w głowie.

A co było później?

To też jasne. Prawie natychmiast Bołotnikow zorientował się, że lewa połówka dokumentu zawiera jakieś zaszyfrowane wskazówki, zrozumiałe jedynie dla znawcy historii rodu von Dornów. Oto dlaczego Szurik otrzymał od swojego szefa rozkaz, by przerwać polowanie na Anglika, a nawet z powrotem podrzucić mu neseser. Co więcej, Siwy postanowił wziąć magistra pod własną opiekę, w związku z czym zainscenizował bójkę i strzelaninę, które wypadły – trzeba przyznać – bardzo przekonywająco. Plan był, można powiedzieć, fool proof [61]: zastraszyć Nicholasa i doprowadzić do sytuacji, w której nie będzie się miał do kogo zwrócić o pomoc. Następnie – zaoferować mu bezpieczne schronienie na czas nieokreślony. Pełny komfort i pełne współdziałanie, jeśli z nudów zechce się zająć rozwiązaniem pewnej łamigłówki. Gdyby podpity Nicholas nie uległ przypływowi altruizmu, wszystko tak właśnie by się potoczyło…

– A więc Wład to sam Siwy. – Fandorin uśmiechnął się z goryczą na wspomnienie szczerych porywów duszy wspaniałego flibustiera. – Ale dlaczego „Siwy”? Jest przecież młody.

– Dlatego że Sołowjow – odparł niezrozumiale Szurik [62].

No dobra, nieważne. Nicholas miał istotniejsze pytanie.

– Ale co wam zawinił Bołotnikow? A może po prostu stał się niepotrzebny?

– Za cwany się zrobił. Chciał wyrolować Sołowjowa i sam zgarnąć cały bank. „Do rozwiązania problemu jeszcze daleko, a wynik też jest problematyczny”. – Szurik naśladował teraz wysoki baryton archiwisty. – Miał Siwego za głąba, buraka. U nas, Kolanycz, za takie rzeczy idzie się do piachu… Czego się gapisz? Właź do dziury.

Wesoły zabójca wskazał otwór w podłodze.

– No już, już. Poświecę ci z góry. O co chodzi? Chcesz oberwać po uszach?

Fandorin przypomniał sobie niedbały wdzięk, z jakim Szurik nie tak dawno kopnął go w krocze, i zaczął szybko rozwijać drabinkę. Zapewnienie, że Siwy jakoby kazał „rozrywkowego gościa” pozostawić przy życiu, nie dawało stuprocentowej gwarancji. Ale czy Nicholas miał jakiś wybór?

Zaczepił haki w górnej części drabinki o deski. Sprawdził – trzymały się mocno. Zaczął więc spuszczać drugi koniec, z obciążeniem, w dół. Dość szybko dobiegło stamtąd głuche stuknięcie. Jama nie miała chyba nawet dziesięciu stóp głębokości.

Wysiłkiem woli Fandorin zmusił się, by nie myśleć o tym, że jest zupełnie możliwe, iż nie wyjdzie już żywy z tego podziemia. Tajemnica nadal pozostawała tajemnicą; teraz, w obliczu śmiertelnego zagrożenia, nęciła wcale nie mniej niż przedtem.

Co jest tam, w głębi ciemnego loszku? Czy naprawdę okute skrzynie, pełne starych rękopisów?

Nogi dotknęły czegoś miękkiego, sprężystego.

Nicholas spojrzał w dół – na szczęście Szurik przyświecał z góry latarką – i krzyknął. Jego sportowy but dotykał piersi martwego Maksima Eduardowicza.

Magister pośpiesznie odstąpił w bok. Pod nogami miał nie kamień, lecz ziemię. Okrywała ją szara warstwa pyłu. Poczerniałe drewienka musiały kiedyś być szczeblami drabiny.

Krąg światła zaczął rosnąć – Szurik odsunął przesłonę latarki. Tak, podłoga była ziemna, gliniasta. Glina stanowi naturalne zabezpieczenie przed wodami gruntowymi. Skrytka w miejscu, gdzie jest inny rodzaj gleby, nie spełniłaby swego zadania – nie ochroniłaby książek.

Pod lewą ścianą leżał jakiś szeroki drewniany blat. Sądząc po jego prostokątnym kształcie i na wpół zasypanym kurzem kałamarzu z brązu – pulpit czy stół do pisania. Fandorin dotknął brzegu deski nogą i cały kawałek drewna rozsypał się w proch. Obok widniały równie spróchniałe resztki krzesła. Kawałki szkła, skorupy glinianego naczynia, kilka pustych flakoników o dziwacznym kształcie. Co tu było? Laboratorium? Skład apteczny?

Pomieszczenie okazało się niewielkie, o wiele mniejsze niż piwnica na górze. Żadnych skrzyń Fandorin nie widział. W ogóle niczego, co by się rzucało w oczy. Królestwo kurzu. Nawet z sufitu zwisały szare festony.

Nicholas pociągnął nosem, kichnął raz, drugi.

– Na zdrowie! – ryknął z góry Szurik.

Echo było tak dźwięczne, że Fandorin aż podskoczył.

– Fanty są? – zapytał zniecierpliwiony wesołek, obracając latarką w różne strony.

Jakiś podłużny kształt na podłodze.

Nicholas przykucnął i ręką otrzepał z niego kurz. Szkielet! Wyszczerzone zęby w obwisłej żuchwie. Ubranie zetlało, tylko w zagłębieniu miednicy błyszczy miedziana sprzączka, a pomiędzy kręgami połyskują guziki. Tak, ten szkielet to muszą być „kości ludzkie”, o których Cornelius pisał, że nie trzeba się ich bać. A jednak trochę strach.

Z boku jeszcze jakaś wypukłość, nieco mniejsza.

Fandorin ostrożnie oczyścił ją z kurzu (tym razem nie dłonią, lecz czubkiem buta).

Kawał grubej, zbutwiałej tkaniny. Rogoża? Chyba tak. Jak to było w dokumencie: „na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa pod rogożą”?

Co to błysnęło przez rozdarcie we włóknach materii?

– Jest… – szepnął magister urzeczony. – Jest!

– Jest! – z zadowoleniem powtórzył Szurik, jakby przekazując komuś radosną wiadomość.

Nie minęła sekunda, gdy z góry dobiegł jakiś dziwny, niejasny dźwięk – ni to trzask, ni to chrupnięcie.

Nicholas odwrócił się i zobaczył, jak na podłogę upadają okulary, a w ślad za nimi wali się sam Szurik. Runął wprost na nieruchome ciało archiwisty, po czym zsunął się na podłogę i znieruchomiał, rozciągnięty twarzą do ziemi. Spod strzechy słomianych włosów obficie płynęła niemal czarna krew – dosłownie na oczach Fandorina Szurik zamieniał się z blondyna w bruneta.


* * *

Latarka jednak nie upadła, została tam, gdzie była – nad krawędzią otworu. Snop światła nagle zakołysał się, stając się to silniejszy, to słabszy, aż wreszcie wąski, jaskrawy promień zaświecił zdezorientowanemu Fandorinowi prosto w oczy.

– Kto to? – krzyknął Nicholas, zasłaniając twarz dłonią. – Igor, Sasza, to wy?

Ale odezwał się nie któryś z ochroniarzy, lecz szef departamentu bezpieczeństwa Eurodebetbanku, Władimir Iwanowicz Siergiejew we własnej osobie.

– To ja, mister Fandorin. Pański anioł stróż.

Nicholasowi wydało się, że słyszy w głosie pułkownika kpiącą nutę. Ciekawe dlaczego?

– Według mnie, on nie żyje – poinformował Siergiejewa magister. – Źle pan obliczył siłę ciosu. Czym pan go uderzył?

– O, tym – odparł niewidoczny pułkownik i u stóp Fandorina brzęknęło coś metalicznie o podłogę. Kawałek rury z lepką plamą na naciętym końcu.

Wszystko to było jakieś dziwne.

– A gdzie pańscy ludzie? – zapytał Nicholas. – Nie rozumiem, jak mógł pan przejść obok nich niezauważony.

– Zwolniłem chłopaków, niech sobie pośpią – rzekł dobrodusznie Siergiejew. – Postanowiłem ich zastąpić osobiście. No i co pan takiego znalazł, mister magister? Proszę pokazać.

Promień spełzł z twarzy Fandorina, pomyszkował tu i tam, aż zatrzymał się na zetlałej rogoży, spod której znów błysnęły wesołe iskierki.

– Ach, oto i ona, jest nasz skarb – mruknął pułkownik. – Niewielka, ale widać cenna, skoro Siwy na uszach stawał, żeby się do niej dobrać.

– Więc pan o wszystkim wiedział? – zapytał ogłupiały Nicholas. – I Josif Guramowicz, oczywiście, także?

Siergiejew nachylił się niżej nad otworem i teraz Fandorin widział jego twarz oświetloną z boku – czarno-białą i odrażającą, jak maska złoczyńcy z japońskiego teatru nō.

Roześmiawszy się bezdźwięcznie, Władimir Iwanowicz poinformował:

– Soso nic nie wie, to baran, a w dzisiejszym świecie, sir, barany nie mają szans. Ale Siwy to prawdziwy orzeł. Profesjonalista zawsze wie, czyją stronę należy trzymać, zwłaszcza jeśli stoi przed wyborem: orzeł czy baran.

– A więc pracuje pan dla Siwego?! Tak… tylko dlaczego w takim razie zabił pan Szurika?

– Pułkownik Siergiejew będzie stał na świecy, a cały towar dostanie się Szurikowi? – Szef departamentu bezpieczeństwa parsknął z niezadowoleniem. – Znaleźli sobie chłopaka na posyłki! Przecież gdyby nie ja, Siwy by gówno wiedział, jaka się dzisiejszej nocy szykuje impreza.

„Ciekawe, skąd ta wiedza?” – zadał sobie w duchu pytanie Fandorin. Odpowiedź była jak na dłoni – elementarnie, zawstydzająco prosta: pluskwy. W mieszkaniu przy Kijowskiej z pewnością założono podsłuch, sprytny pułkownik orientował się doskonale w planach obu naukowców, tyle że meldunki o toku poszukiwań przekazywał nie swojemu szefowi, lecz jego rywalowi.

„Jestem zwykłym pionkiem – skonstatował magister. – Tamci mnie wykorzystali, manipulowali mną, jak chcieli. Ałtyn miała rację: jestem jak jeżyk we mgle”.

Wciąż jednak nie wszystko było dla niego jasne.

– Naprawdę myśli pan, Siergiejew, że Władik, to znaczy Siwy, daruje panu zabójstwo swojego wiernego pomocnika?

Władimir Iwanowicz znów zaśmiał się cicho – tak jakby przed chwilą właśnie sobie przypomniał świetny dowcip i zamierzał go zaraz opowiedzieć.

– Szurika załatwiłem nie ja, ale pan. Tak, pan, pan go zabił, sir. Stuknął pan mordercę jakimś żelastwem po łbie. Siwy wie, jaki pan ma refleks, uwierzy. O, tu leży narzędzie zbrodni, pomiędzy Szurikiem i panem. Jednakowoż dzielny rycerz Siergiejew zjawił się w samą porę i przestrzelił mister Fandorinowi jego głupią angielską czaszkę. W które oko życzy pan sobie kulkę – w prawe czy w lewe?

– Wład nie uwierzy! – Nicholas osłonił dłonią twarz przed jaskrawym światłem latarki. – Wie, że nie potrafiłbym zabić człowieka, atakując go od tyłu! Źle pan to obmyślił! Sołowjow nie jest idiotą, zna się na ludziach, a pan odpowie za swoje czyny!

Siergiejew zamyślił się.

– Hm, co racja, to racja. Władik lubi wszystkiego dopilnować. Z pewnością każe zbadać odciski palców na żelastwie i zrobić sekcję zwłok. Dziękuję za dobrą radę, mister Fandorin. Soso mi mówił, że prawdziwa z pana skarbnica mądrości.

Nagle głos pułkownika się zmienił – brzmiał teraz surowo, władczo.

– No już, bierz tę rurę, ty pieprznięty Big Benie! Walnij go w łeb, tylko z całej siły, żeby bryzgi poleciały! Masz mieć ślady na ubraniu!

Nicholas rzucił w odpowiedzi krótki idiom ze swego słynnego notatnika, oznaczający kategoryczną odmowę w najwulgarniejszej formie.

Czarny kwadrat ciemności w górze rozdarła błyskawica, a łoskot wystrzału w zamkniętym pomieszczeniu był tak głośny, że magister zatkał uszy rękami i zgiął się wpół. W pierwszej chwili wydawało mu się, że jego bębenki – zgodnie ze swoją nazwą – wybijając rytmicznie zbyt donośny werbel, nie wytrzymały i pękły.

Kiedy Nicholasowi wrócił słuch (trwało to co najmniej pół minuty, a może i dłużej), okazało się, że Władimir Iwanowicz nie milczy, lecz chwali się swoimi osiągnięciami w sztuce strzeleckiej:

– …mistrzem sportu w strzelaniu – mówił emerytowany pułkownik. – Cztery razy pierwsze miejsce w zawodach resortowych. Z pięćdziesięciu metrów trafiam w środek obrączki. Następną kulę, gadzino śmierdząca, dostaniesz w lewy łokieć, w nerw promieniowy. Nie masz pojęcia, co to za ból. Będziesz wył i tarzał się po podłodze. Tylko pytam, po co? Bo żywego i tak cię stąd nie wypuszczę. No już, bierz rurkę. Skrócisz swoje męki.

Fandorin instynktownie chwycił się za łokieć i odskoczył, umykając z plamy światła, ale promień natychmiast go odnalazł.

– A najbardziej ze wszystkiego lubię strzelanie do ruchomego ce…

Siergiejew zaniósł się takim śmiechem, że aż ochrypł. Latarka zakołysała się, przekręciła w drugą stronę, oświetlając twarz pułkownika, i Nicholas zobaczył, że oczy Siergiejewa są wybałuszone w wyrazie zdumienia, a on sam zwisa nad dziurą dziwnie nienaturalnie, jakby ktoś go przydeptał do podłogi.

Dźwięczny głos z silnym gruzińskim akcentem, znany już Fandorinowi, ryknął:

– Soso to baran? Sam jesteś baran, tajniaku zasrany!


– Dlaczego się tak wulgarnie wyrażasz, Giwi? – rozległ się inny głos, także z akcentem, ale ledwie uchwytnym. – Przecież pracujesz teraz w banku, będziesz szefem wydziału. Niedobrze, mój drogi, musisz się wyzbyć złych nawyków.

Josif Guramowicz Gabunija, Wielki Soso we własnej osobie, a z nim, jak należy przypuszczać, żołnierze jego tajnego szwadronu. Boże, jakich jeszcze niespodzianek należy oczekiwać dzisiejszej, nieskończenie długiej nocy?

– Josifie Guramowiczu! – Siergiejew wił się, ze wszystkich sił próbując się wywinąć. – Niech mu pan powie, żeby zabrał nogę z moich pleców. Wszystko wytłumaczę! Chodzi o skomplikowaną podwójną grę z podstawionym obiektem w rezydenturze. Przeprowadziłem wielowątkową operację, wyszedłem na Siwego i teraz mamy go w garści. Właśnie dzisiaj zamierzałem zakończyć akcję i o wszystkim panu zameldować. Rezultaty są fantastyczne. Teraz wiem, na czym po…

Nic milknąc ani na sekundę, przedsiębiorczy pułkownik, wparty ręką z latarką w skraj dziury, zdołał drugą rękę – z pistoletem – niepostrzeżenie wsunąć pod pachę. Fandorin, obserwujący ten manewr z dołu, już miał ostrzec Kaukazczyków, żeby uważali, ale się rozmyślił. Niech te krwiożercze pająki rozstrzygną pomiędzy sobą, kto w banku Eurodebet jest górą. Perspektywy pewnego magistra w każdym wypadku zdawały się nie do pozazdroszczenia.

Władimir Iwanowicz gwałtownie się obrócił, wysuwając rękę najdalej, jak można – przypuszczalnie chciał kulą wywiercić w rozsierdzonym Giwi pionowy tunelik, ale żołnierz szwadronu też był nie w ciemię bity. Z góry dobiegło jakby głośne klaśnięcie i pułkownik, nie zdążywszy nacisnąć na spust, runął głową w dół. Trup zrobił świecę, uderzył o ziemię i rozciągnął się jak długi.

Upadła również latarka, ale nie stłukła się i nie zgasła. Magistra jednak interesowało nie tyle źródło światła, ile narzędzie obrony – w ręce martwego Władimira Iwanowicza czerniał zgrabny pistolet o krótkiej lufie.

Fandorin zrobił szybki ruch i w tej samej chwili usłyszał z góry ostrzegawcze cmokanie:

– C-c-c. Ne ruszać, dobre?

No cóż, z samoobrony nici – cholerny Giwi zbyt dobrze znał swoje rzemiosło. Sytuacja wyglądała kiepsko – Nicholas był zamknięty w pełnej kurzu piwnicy w towarzystwie jednego starego szkieletu i trzech świeżych nieboszczyków.

– Witamy, Nikołaju Aleksandrowiczu – pozdrowił zaszczutego magistra niewidoczny Gabunija. – Ileż dziś pana spotkało przygód! Skoro już jest pan tam, na dole, może rzucimy okiem na to, w imię czego tylu ludzi straciło dziś życie? To coś strasznego. Krajobraz jak po bitwie z Połowcami. No, co za skarb pan znalazł?

„Cóż – pomyślał Nicholas – w końcu to nie najgorszy koniec. Co prawda, trochę przedwczesny, ale widocznie tak mi było pisane. Ze strony Wielkiego Soso to nawet bardzo wielkoduszne, że pozwala skazańcowi zaspokoić przed śmiercią ciekawość. Bo czyż nie po to rodzi się człowiek – by zaspokoić ciekawość, odkryć tajemnicę, a potem umrzeć?”.

Tę filozoficzną refleksję w duchu Eklezjasty można wytłumaczyć tym, że biedny magister nagle poczuł się śmiertelnie znużony. No bo rzeczywiście, jak długo psychika i system nerwowy mogą wytrzymać ciągłą huśtawkę pomiędzy śmiertelnym zagrożeniem i nadzieją? Gotował się na śmierć z ręki tego żartownisia Szurika – udało się jej uniknąć. Myślał, że zabije go wiarołomny pułkownik – znów się wymknął. Ale tym razem nie ma już na co liczyć.

Bez słowa, nie zniżając się do jakichkolwiek wyjaśnień, a tym bardziej błagań o litość, Fandorin podniósł latarnię i zbliżył się do przegniłej rogoży. Ściągnął ją na bok i aż jęknął z zachwytu.

Na podłodze leżała wielka księga w rzadkiej piękności srebrnej oprawie, gęsto wysadzanej żółtymi, czerwonymi i brązowymi kamieniami. Srebro z latami pociemniało, ale szlifowane kamienie – a były ich tu setki – zalśniły, zamigotały odbitym światłem.

– Ach, że też nie ma aparatu! – rozległ się spod sklepienia głos zachwyconego Wielkiego Soso. – Co by to było za zdjęcie!

Nicholas ostrożnie otworzył ciężką okładkę i zobaczył pergaminową stronę tytułową. Spłowiałe, niegdyś ponad wszelką wątpliwość złote litery greckiego alfabetu głosiły:


ZAMOΛEYΣ

MAΘHMATIKH


Wzruszenie i zachwyt przepełniły duszę magistra, który w tej czarodziejskiej chwili zapomniał o lufie wycelowanej w swoje plecy, o strasznych wydarzeniach ostatniej godziny i o niechybnej, mającej nadejść już wkrótce śmierci.

Tej książki dotykała ręka Corneliusa von Dorna! Cóż może być tak przerażającego w starym traktacie matematycznym? Dlaczego Cornelius w swym piśmie aż dwa razy zaklina syna, by nie dotykał księgi? Tajemnica zaraz zostanie odkryta. Co za szczęście, że użyto długowiecznego pergaminu, a nie papieru!

Przewrócił kartę i wyrwał mu się okrzyk rozczarowania. Niestety, pozostałe strony były nie pergaminowe i nawet nie papierowe – wszystko napisano na papirusie, który – niewłaściwie przechowywany – całkowicie zetlał, obrócił się w proch! Tekst zaginął bezpowrotnie!

Nicholas nisko pochylił się nad księgą. Przez dziurę, którą wyżarł czas, prześwitywało kilka ocalałych linijek. Pisanych chyba po hebrajsku?

Magister odruchowo przysunął książkę bliżej stojącej na podłodze latarki i prostokątny papirusowy foliał, który zachował pierwotną formę jedynie dzięki temu, że leżał przez nikogo nietknięty, zamienił się w kupkę prochu. Pozostała tylko oprawa i pergaminowa strona tytułowa, dołączona przypuszczalnie do tekstu o wiele później.

A więc tylko jedna księga? Nicholas, rozczarowany, omiatał wzrokiem pomieszczenie. Gdzież się podziała cała Liberia?

Z ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą leżał przesunięty tom, sterczał jakiś kawałek drewna czy korzeń. Więcej nic. Absolutnie nic.

„No tak – smętnie pomyślał Fandorin. – Cornelius, oczywiście, nie był człowiekiem zbyt wykształconym – skąd zresztą kapitan muszkieterów miałby się znać na książkach i trudnych słowach? Najwidoczniej niewłaściwie pojmował sens wyrazu liberia - sądził, że oznacza on po prostu «książkę», a nie «zbiór książek». Zdobył w jakiś sposób (przypuszczalnie u tegoż Artamona Matfiejewa) jeden tom z kolekcji Iwana Groźnego – stary i w drogocennej oprawie, przedstawiający nawet w siedemnastym wieku bajeczną wartość. Zanim więc von Dorn wyruszył na zesłanie w ślad za swoim chlebodawcą, ukrył zdobycz, w nadziei, że opała nie będzie trwać wiecznie; jeśli zaś bojar, a wraz z nim kapitan, nie doczekają się carskiej łaski, to «Liberia Iwana» (w sensie: «książka z biblioteki cara Iwana») dostanie się przynajmniej potomkowi Corneliusa. Nieobeznany z bibliofilską materią, kapitan nie wiedział, że przechowywany w zamkniętym hermetycznie piwnicznym pomieszczeniu papirus nie przetrwa długo. Prawdopodobnie zresztą interesował go wcale nie tekst, lecz wspaniała oprawa.

Co znaczą słowa: «za nic, na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa»? Może książka była kradziona i Cornelius ostrzegał syna, by nie próbował jej sprzedać? Tego także, niestety, nie można wykluczyć. Kapitan był zwyczajnym poszukiwaczem przygód, który przybył do Rosji, by się wzbogacić. Pewnie nie zawahałby się przywłaszczyć sobie cennej rzeczy, która sama pcha się w ręce – na przykład drogocennej książki z kolekcji swego opiekuna i dobroczyńcy…”.

– Co to jest? – wyrwał Fandorina z tych rozważań głos bankiera. – Co tam tak błyszczy? Drogie kamienie? To szkatułka, tak?

– Nie – odparł Nicholas, nie odwracając głowy, i uśmiechnął się. – Nic innego, tylko „Liberia Iwana”. Może się pan cieszyć.

– Co, co? – zdziwił się Josif Guramowicz. – Liberia? A cóż to znowu takiego? Książka, czy jak? To jej tyle czasu pan szukał? Włóczył się pan po ulicach, liczył kroki, grzebał w ruinach? Giwi co dzień mi o wszystkim meldował. „Za Boga nie rozumiem, czym też się ludziska zajmują”, mówił. Ale co to jest? W imię czego Siwy zadał sobie tyle trudu? Po co te wszystkie zachody?

Trudno było sobie wyobrazić, żeby Gabunija udawał. Niby w jakim celu? I przed kim – przed przyszłym nieboszczykiem?

„Pozostawić tego łobuza w nieświadomości? – rozważał Fandorin. – Tak czy nie? A, niech pęknie z ciekawości, beczka sadła”. W ostatnich chwilach życia nie chciał jednak okazać się małostkowy – po doznanym rozczarowaniu nastrój Nicholasa się zmienił – był teraz podniosły i surowy. Nie wolno się wdawać w małoduszne gierki, należy zachować godność. To jedyne, co człowiekowi zostaje u kresu głupio, chaotycznie przeżytego życia.

W kilku zwięzłych zdaniach magister wyjaśnił bankierowi, jaki był cel poszukiwań. Spoglądał przy tym nie w czarny kwadrat, skąd wkrótce miał uderzyć ognisty grom śmierci, lecz na skrzącą się wszystkimi kolorami tęczy oprawę księgi i migotliwe odblaski szlachetnych kamieni, nadające mrocznemu, piwnicznemu sklepieniu wygląd baśniowej jaskini.

– Iwan Groźny, powiadasz? – zdumiał się Soso. – Ten car? No, to teraz jasne, dlaczego Siwy się tak nakręcił. Jest jeszcze młody, łasy na całą tę romantykę.

Po czym Josif Guramowicz zniżył nagle głos i zapytał przymilnie:

– Nikołaju Aleksandrowiczu, a co pan zamierza zrobić z tą oprawą? Nie odda jej pan chyba skarbowi państwa w zamian za nagrodę w wysokości jednej czwartej wartości przedmiotu? Powiem panu jako finansista: nie radzę. Niezbyt dobrze stąd widzę, ale jeśli są tam żółte szafiry, to nie wystarczy wszystkich państwowych pieniędzy, żeby zapłacić dwadzieścia pięć procent ceny, której są warte. Nawet gdyby to były opale, tamci też panu nie zapłacą. Przyczepią się do czegoś i nabiją pana w butelkę, już ja ich znam. Niech pan lepiej sprzeda oprawę mnie. Proponuję uczciwą cenę – trzecią część wartości rynkowej. A Siwy niech pęknie z zazdrości. Zgoda, Nikołaju Aleksandrowiczu? Za granicę i tak pan tego cudeńka nie wywiezie.

Nicholas dłużej już nie mógł wytrzymać i odwrócił się. Co to właściwie ma być – szyderstwo? Jeśli tak, to jakieś bardzo wyrafinowane.

– Niech pan weźmie Liberię i wejdzie tu, na górę – powiedział Soso. – Już świta. Giwi zaraz wezwie milicję. Lepiej, żeby nas tu nie było.


– Muszę panu to i owo wyjaśnić i przeprosić – oświadczył Gabunija, wstając zza gigantycznego hebanowego biurka, by przywitać Fandorina.


Nocą, a właściwie już o świcie, z rozmowy nic nie wyszło – po doznanych przeżyciach magister był w stanie bliskim szoku. Wydostawszy się z loszku do piwnicy, stamtąd na podwórze, a z podwórza na ulicę, gdzie stał cały sznur przypominających hipopotamy dżipów, Nicholas poczuł, że kręci mu się w głowie. Opadł ciężko na skrzypiące skórzane siedzenie, oparł skroń o miękkie ramię bankiera i pogrążył się w głębokim, bliskim omdlenia śnie, z którego ocknął się dopiero dziewięć godzin później w mieszkaniu przy Kijowskiej. Otworzył oczy i zobaczył obok kanapy siedzącego nieruchomo na stołku bruneta z zawadiacko podkręconym wąsem. To właśnie był Giwi, który już dwakroć ocalił magistrowi życie.

– Teraz fylyżanka kawy po tbylysku i jedzemy do szefa – nakazał surowo dowódca szwadronu Gabunii.

Nicholas oparł się na łokciu i rozejrzał wokół.

– Oprawę oddalysmy do ekspertyzy – wyjaśnił Giwi, nie czekając na pytanie.

Dalej wszystko było tak, jak zapowiedział: filiżanka mocnej, gęstej niemal kawy, zimny prysznic, jazda z szaleńczą prędkością, przy włączonym migaczu na dachu, środkiem jezdni w stronę centrum, cichy zaułek Gniezdnikowski, biura Eurodebetbanku. Dziwne było tylko jedno – do gabinetu prezesa nie wiadomo dlaczego wprowadzono Fandorina nie przez sekretariat, jak poprzednio, lecz tylnymi schodami i bocznym wejściem. Nicholas nie rozumiał, czemu ma służyć ta konspiracja.


* * *

Gabunija, jako się rzekło, zaczął rozmowę od przeprosin.

– Nieładnie się wobec pana zachowałem, Nikołaju Aleksandrowiczu – powiedział bankier, ze skruchą opuszczając głowę, tak że podwójny podbródek zrobił się potrójny. – Wykorzystałem pana. Mógł pan to przypłacić życiem, chociaż Giwi i jego chłopaki mieli na pana oko.

– Żołnierze szwadronu? – pochwalił się błyskotliwą orientacją Fandorin.

Josif Guramowicz w zachwycie przewrócił oczami, składając hołd przenikliwości swego rozmówcy.

– Tak. To specjalny pododdział, który stworzyłem, kiedy się dowiedziałem, że szef wydziału bezpieczeństwa został zwerbowany przez mojego konkurenta. To był dobry pomysł: Siwy myślał, że wie o mnie wszystko, a wiedział tylko to, co ja podsuwałem Siergiejewowi. Och, ci faceci z KGB! Nie wystarczy im rola zwykłych wykonawców, zawsze chcą sami pociągać za sznurki!

Magister nachmurzył się.

– Więc celowo przydzielił mi pan do ochrony Siergiejewa, żeby złapać na haczyk Siwego? A pańscy ludzie tymczasem śledzili i mnie, i pułkownika?

– No i, oczywiście, Siwego – podjął wątek Gabunija. – Sam pan widzi, jak dobrze się wszystko ułożyło. Siwy został wystrychnięty na dudka i w dodatku pozbawiony pomocników – jego lewa ręka, Władimir Iwanowicz Siergiejew (oby Bóg wybaczył mu grzechy, bo nieboszczyk miał ich co niemiara), odrąbała prawą, czyli złego człowieka Szurika (jemu Bóg i tak nie wybaczy, więc nie będę Go o to prosił). Odrąbała – i sama uschła, jako że Giwi naszego pułkownika zastrzelił. Szkoda, oczywiście, ale cóż było robić? No nic, zatrudniam pierwszorzędnych adwokatów, dowiodą, że to była obrona konieczna. Giwi ma pozwolenie na broń, wszystko jest w największym porządku. Jego chłopcy – wielcy spryciarze – sfotografowali ukrytą kamerą spotkanie Siwego z Siergiejewem i z Szurikiem też. Film jest już w Głównym Urzędzie do Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Niech się Siwy teraz tłumaczy, niech wyjaśni, jakie to ciemne interesy łączyły go z tą gnidą. Cóż, Władik nie będzie miał chwilowo głowy do Westsiboil. Hak mu w smak, skurwielowi.

Josif Guramowicz uśmiechnął się słodko, a Nicholas, patrząc w sympatyczną, okrągłą, przypominającą fałdzisty pysk buldoga twarz bankiera, poczuł niemal rozczulenie. Miał rację mądry redaktor naczelny „Teleskopu”, planując numer specjalny, poświęcony procesom cywilizacyjnym w rosyjskim biznesie. Czyż uszu człowieka Zachodu nie pieszczą takie słowa, jak „adwokaci”, „obrona konieczna”, „pozwolenie na broń”? Nie ma mowy o tym, żeby kogoś „załatwić”, „ukatrupić”, „wyeliminować”. Ałtyn mogła być dumna z bohatera numeru specjalnego.

– Oto jak u nas teraz jest, Nikołaju Aleksandrowiczu – skromnie podsumował Soso, jakby czytając w myślach Fandorina. – Wszystkie problemy rozwiązujemy w sposób kulturalny i zgodnie z prawem. Czasy piratów w rodzaju Siwego odchodzą w przeszłość. Za trzy, cztery lata takich ludzi w ogóle nie będzie.

– A zatajanie faktu, że jest się w posiadaniu skarbu, który stanowi własność państwową, to też zgodne z prawem?

Josif Guramowicz urażony wydął wargi.

– No wie pan, nie można zrobić wszystkiego od razu. Zaledwie wczoraj łazić po drzewach i żywcem pożerać się nawzajem, a dzisiaj nie przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle. Zmiany muszą się dokonywać stopniowo, powoli. Drogą ewolucji. Jakieś niewielkie przekręty są dopuszczalne, to ludzka rzecz. Ale mokra robota to już, wybaczy pan, anachronizm. Najpierw ja kogoś załatwię, a potem ktoś inny mnie albo moje dziecko? A! – ożywił się Gabunija i podszedł do wbudowanego w ścianę regału. – Wielka nowina! Moja Sabrinka spodziewa się dziecka, sama mi powiedziała. Mam pięćdziesiąt dwa lata, myślałem, że już nic z tego! Wyobraża pan sobie, stanąłem przed nią i bełkoczę jak idiota: „Moje dziecko, moje dziecko!”. A ta diablica się śmieje: „Skąd wiesz, może wcale nie twoje?”. Och, Nikołaju Aleksandrowiczu, pół nocy nie spałem, takie mnie dręczyły wątpliwości. Kiedyś, oczywiście, dłużej bym się gryzł, ale teraz porozmyślałem trochę, zjadłem dwa ciastka i usnąłem. A to dzięki temu, że pan mi otworzył oczy na całą sytuację. Ja i Sabrinka tworzymy idealną parę. Więc cierpię, przeżywam męki zazdrości, a w duszy czuję błogość i spokój. Jestem panu niewymownie wdzięczny. Wypijmy za miłość i za małego Gabuniję!

Zza drzwiczek w regale niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej ukazała się pękata butelka, dwa kieliszki i patera z czekoladkami.

– Ja obecnie w ogóle nie piję – oświadczył Fandorin, postanawiając nie dać po sobie poznać, że wyrazy wdzięczności sprawiły mu przyjemność. – Poza tym chciałbym pana powiadomić, że nie mogę przyjąć pańskiej propozycji co do sprzedaży oprawy. Należy przestrzegać zasad prawa, obowiązujących w kraju, w którym się przebywa. A zatem proszę mi zwrócić oprawę, ja zaś przekażę ją przedstawicielom władz miejskich. Nie będę też nalegał, by wypłacono mi nagrodę od razu. Może być płatna w ratach lub później, za pewien czas, gdy już rosyjska gospodarka okrzepnie.

Josif Guramowicz z posępną miną żuł czekoladkę. Westchnął przy tym ciężko parę razy.

– Ach, Nikołaju Aleksandrowiczu, mój drogi, nie chciałem pana martwić, ale cóż, widzę, że będę musiał. Proszę wziąć swoją oprawę, leży tam, w pudle od skanera. Eksperci twierdzą, że przedstawia jedynie wartość historyczną – to dzieło rosyjskich mistrzów z połowy szesnastego wieku. Natomiast jej realna cena jest niewielka. Srebro niezbyt wysokiej próby i parę setek kamyków. Ściśle biorąc, sześćset sześćdziesiąt. Było o sześć więcej, ale pewnie wypadły – zostały po nich puste miejsca. To nie żółte szafiry ani opale. A właściwie w ogóle nie kamienie szlachetne, lecz szlifowane kawałki szkła wulkanicznego. Z pewnością w średniowieczu uważane ono było w Rosji za wielką rzadkość. Ale teraz mamy tego dobra dosłownie pół Kamczatki. Okazuje się, że Siwy niepotrzebnie rozpętał całą tę aferę.

– No i bardzo dobrze – rzekł niezbyt przejęty Fandorin. – Oddam oprawę do muzeum, niech tam zostanie jako pamiątka po Corneliusie von Dornie. I napiszę artykuł. W końcu moje znalezisko stanowi pośredni dowód na potwierdzenie wersji, że Biblioteka Iwana Groźnego istniała naprawdę, nie tylko w legendzie. Skoro księga Zamoleusa wchodziła w skład kolekcji, to spis Dabiełowa nie jest fikcyjnym wymysłem, lecz zasługującym na zaufanie dokumentem. Może i nie dokonałem epokowego odkrycia, ale to już coś. Żegnam, panie Gabunija. Zasiedziałem się trochę w Moskwie. Czas do domu, do Anglii.

Wyciągnął do bankiera rękę, ale Josif Guramowicz nie podał mu swojej, tylko ujął go za łokieć.

– Niech pan powie, Nikołaju Aleksandrowiczu, po co chce pan wracać do Anglii? I jaką satysfakcję może dać mężczyźnie dokonywanie „nieepokowych odkryć”? Proszę mi wierzyć, łykanie kurzu w archiwach i pisanie naukowych książek – to nie dla pana, jak mi Bóg miły. Giwi co wieczór przynosił mi kasety ze zdjęciami zrobionymi ukrytą kamerą. Jak pan chodził po ulicach, oglądał domy, robił notatki. Patrzyłem na pana i zdumiewałem się. Anglika jakby ktoś odmienił! Był nie ten sam – energiczny, zaangażowany, szczęśliwy! Nucił piosenkę o Suliko! Od razu widać: człowiek robi to, do czego został stworzony. Wie pan, co to takiego, do czego ma pan prawdziwy talent?

– Nie – odparł Fandorin, z uwagą wysłuchawszy słów Gabunii – nie wiem. A raczej wiem, że nie mam żadnych specjalnych talentów. Podobnie zresztą jak większość ludzi.

– O większości nie będę się wypowiadał, bo ich nie znam, ale co do pana, Nikołaju Aleksandrowiczu, jestem pewien. Dał mi pan takie trzy rady, które warte są milion. Dolarów. Pozostanę panu wdzięczny do grobowej deski, przysięgam! Jem na zdrowie i nie przejmuję się, tak? – Soso odgiął gruby mały palec, rozpoczynając wyliczanie, i schrupał jeszcze jedną czekoladkę. – Żona przyprawia mi rogi, a ja wprost rozpływam się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu! – Odchylił drugi palec, serdeczny, ozdobiony masywnym złotym pierścieniem, a następnie trzeci, środkowy, z brylantowym sygnetem. – I w stosunkach z Panem Bogiem także chyba nastąpił przełom, słowo daję. Po tamtej rozmowie z panem przestałem się modlić. Co tam, myślę, będę udawał, skoro nie wierzę. A dziś rano, jak wróciliśmy z Tagańskiej, nagle zapragnąłem uklęknąć przed ikoną i pomodlić się. Nie o coś – tak, po prostu! O nic nie prosić – ani o kesz, ani o zwrot dwóch milionów, na których wczoraj policja skarbowa położyła mi łapę. Tylko się pomodlić – i już. Tak zrobiłem i od razu lepiej się poczułem. Rozumie pan, co to znaczy?

Gabunija złączył rozczapierzone palce, wysunął natomiast wskazujący i znaczącym gestem podniósł go w górę.

– Rozumiem – przytaknął Fandorin, przypominając sobie, jak się kończy pieśń o Kudejarze i dwunastu rozbójnikach. Chyba: „A teraz pomódlmy się”.

– E, niczego pan nie rozumie. Nie zdaje pan sobie sprawy ze swoich niezwykłych uzdolnień. Pańskim powołaniem, Nikołaju Aleksandrowiczu, jest udzielanie innym rad. To bardzo rzadki, niebywale cenny dar! Ma pan ciekawość do ludzi, potrafi pan w mig postawić się w sytuacji innego człowieka, a natura obdarowała pana wyczuciem lepszym niż instynkt mojej Joujou. Nie ma nic cenniejszego niż udzielona w porę dobra rada. Nie może pan wracać do Anglii! Tylko głupiemu wszędzie dobrze, a człowiek rozumny powinien być świadom, gdzie jest jego miejsce. I zdawać sobie sprawę, że istnieją takie pojęcia, jak „obiektywnie lepiej” i „subiektywnie lepiej”. Obiektywnie w Anglii żyje się lepiej niż w Rosji, nikt nie przeczy. Ale właśnie panu, Nikołaju Aleksandrowiczu, subiektywnie lepiej będzie tutaj. Powiem panu w związku z tym jeszcze jedną ważną rzecz. – Soso znów podniósł palec. – To, co obiektywne, jest nic niewarte, znaczenie ma tylko to, co subiektywne. W Anglii, Nikołaju Aleksandrowiczu, zmarnuje się pan. Pański dar nie jest tam nikomu potrzebny. Gdzież udzielać ludziom rad, jeśli nie u nas, w Rosji? Przecież Rosja nawet nazywała się Kraj Rad. A teraz, jeśli pan pozwoli, przejdę od tego lirycznego wstępu do konkretów – Josif Guramowicz odsunął paterę z czekoladkami, jakby dając do zrozumienia, że rozmowa wkracza na oficjalne tory. – Proponuję, żebyśmy założyli firmę konsultingową nowego typu, do której każdy człowiek, który znalazł się w trudnej sytuacji, mógłby się zwrócić o radę i uzyskać pomoc. Wymyśliłem już nawet nazwę: „Czarodziejska Różdżka”. W wersji angielskiej „Magic Wand”. Wynajmę panu lokal, zakupię sprzęt, komputery, faksy-szmaksy i co tam jeszcze trzeba. Załatwię kampanię reklamową. A najważniejsze – będę dostarczał solidnych klientów. Zyski dzielimy fifty-fifty. Zgoda?

– Zwariował pan! – wykrzyknął Nicholas, do którego dopiero teraz dotarło, że bankier mówi zupełnie poważnie. – Co to za bzdury?

– W porządku. – Gabunija pojednawczo uniósł dłoń. – Sześćdziesiąt pięć procent dla pana, trzydzieści pięć dla mnie, ale pod warunkiem, że kiedy ja sam będę potrzebował rady, udzieli mi pan pięćdziesięcioprocentowego rabatu. Przybijamy?

– Ale ja nie chcę mieszkać w pańskiej cholernej Rosji! – oświadczył wzburzony magister. – To szkodliwe dla zdrowia i równowagi psychicznej!

– Ach, prawda, dobrze, że mi pan przypomniał. – Josif Guramowicz bojaźliwie zerknął na drzwi do sekretariatu. – Poszukuje pana pewna psychicznie niezrównoważona dziewczyna, mała, ale okropnie zajadła. Dziennikarka. Najpierw telefonowała i groziła. Mówiła: „Wiem, że pan porwał Nikę, nikt inny, tylko pan. Jeżeli choć włos mu spadnie z głowy, zniszczę pana”. A teraz zaczęła nachodzić mnie tutaj. Zabroniłem wpuszczać ją do banku, to przykuła się kajdankami do drzwi wejściowych, trzeba było jej wydać zezwolenie na wejście, bo odstraszała klientów. Milicji nie chciałem wzywać – dziewczyna to, bądź co bądź, pańska znajoma, jakoś głupio. Zasiada w sekretariacie i siedzi od rana do wieczora, na obiad przynosi sobie kanapki. Sekretarki się jej boją. Sam już od tygodnia przemykam się bocznym wejściem. Wszedłby pan tam i jakoś ją uspokoił. Chyba że pan też się jej boi?

Nicholas bez słowa się odwrócił i już miał wybiec do sekretariatu, dla pewności postanowił jednak zajrzeć tam najpierw przez szczelinę w drzwiach.


Ałtyn siedziała w skórzanym fotelu, w którym bez trudu mogłyby się zmieścić jeszcze co najmniej dwa takie chucherka. Brwi dziennikarki były surowo ściągnięte, kolana złączone. Obok niej stał czarny plecaczek.

Przy dwóch biurkach, zastawionych sprzętem elektronicznym i przypominających nieprzystępne szańce, zabarykadowały się dwie sekretarki, jedna starsza, druga młodziutka, ale obie bardzo oficjalne i nieskazitelnie eleganckie.

– Tłumaczę pani już po raz pięćdziesiąty – zrezygnowanym tonem mówiła starsza, z fryzurą a la platynowy hełm. – Josif Guramowicz jest w podróży służbowej, dzisiaj także go nie będzie w biurze.

– Gdyby był w podróży, wiedziałabym o tym – odcięła się Ałtyn i nagle wbiła wzrok w drzwi gabinetu – najwidoczniej zauważyła szczelinę.

Dłużej się ukrywać nie miało sensu.

Nicholas otworzył drzwi i uśmiechając się szeroko, podszedł do dziewczyny z wyciągniętą do powitania ręką.

– Ałtyn, tak się cieszę, że cię widzę! A u mnie naprawdę wszystko w porządku.

Dziennikarka niczym gumowa piłeczka wyskoczyła z fotela i rzuciła się do Fandorina. Tak wielkie zaangażowanie emocjonalne wyraźnie świadczyło o tym, że uścisk dłoni nie wystarczy. Zawstydzony swoją brytyjską powściągliwością, Nicholas otworzył ramiona, gotów zamknąć Calineczkę w uścisku.

Ałtyn podskoczyła z rozbiegu i z całej siły wyrżnęła magistra twardą piąstką w zęby.

– Za co?! – jęknął Nicholas, przyciskając ręką rozbite wargi.

– Za wszystko! – krzyknęła z wściekłością szalona Tatarka. – Za to, że uciekłeś i nie dawałeś znaku życia! Za moje łzy! Za sto dolarów! Za „numerek – pełny wypas”!

Kątem oka Fandorin zauważył, że sekretarki znieruchomiały przy swoich pulpitach.

– Ale przecież to było specjalnie! – również odkrzyknął Nicholas, gdyż inaczej Ałtyn by nie usłyszała. – Dla zmylenia przeciwnika!

Ałtyn podparła się pod boki i obrzuciła go palącym spojrzeniem od stóp do głów.

– Zabić za takie zmylenie to mało! Ja, jak idiotka, martwię się, że on siedzi głodny, dzwonię do mamy, żeby podrzuciła mu coś do jedzenia! Ta przychodzi – a tam uroczy liścik i sto dolarów! Ależ musiałam się potem tłumaczyć!

I walnęła magistra ponownie – tym razem w brzuch. Słabiej, ale całkiem solidnie.

– A to za to, że ani jednej nocy nie przespałam spokojnie. Co, nie mogłeś zadzwonić? Myślałam, że już po tobie! Że jeżyka sowy zjadły! – Ałtyn wydała dziwny dźwięk, trochę przypominający szloch, ale czarne oczy pozostały suche i nieprzejednane. – Siedzę tu jak psychopatka, z nożem w plecaku. Chciałam temu tłustemu wieprzowi Soso rozpruć za to brzuch!

Znów załkała bez łez, rzuciła się z powrotem do fotela i wyjęła z plecaczka nóż do chleba, znany Fandorinowi z mieszkania w Bieskudnikach. Jedna z sekretarek krzyknęła, druga zerwała się i sięgnęła do czerwonego przycisku, dyskretnie umieszczonego na ścianie nieco powyżej blatu biurka.

Nicholasowi zrobiło się straszliwie wstyd. Ależ z niego egoista! Tak, zadzwonił, usłyszał jej głos, upewnił się, że Ałtyn żyje, i na tym koniec. A co ona przeżywała? W ogóle o tym nie myślał. Z drugiej strony, czy mógł przypuszczać, że z powodu jakiegoś niedorobionego Anglika Ałtyn nie będzie mogła spać spokojnie i w dodatku zaplanuje zabójstwo?

Fandorin podszedł do maleńkiej dziennikarki i drżącym głosem powiedział:

– Okropnie wobec ciebie zawiniłem. Czy potrafisz mi kiedykolwiek wybaczyć?

– Nie! – odparła ze złością. – Nigdy! Nachyl się, wytrę ci krew. Nie można na ciebie patrzeć.

Nicholas, któremu Ałtyn ocierała skaleczone wargi, speszony zerkał na mimowolnych świadków tej dzikiej sceny – sekretarki. Zauważył, że młodsza szeroko otworzyła oczy, a druga, platynowowłosa, zdjęła rękę z przycisku i daje mu jakieś znaki – coś szepcze, kiwa głową, jakby chciała dodać mu odwagi czy wręcz go ponaglić. Ale o co jej właściwie chodzi?

Przeniósł wzrok na Ałtyn. Taka mała, a taka niebezpieczna i zacięta! Wybąkał niepewnie:

– I jak to sobie wyobrażasz…

Chciał powiedzieć „dalej”, ale umilkł, bo czyż sama nie powiedziała, że nigdy mu nie wybaczy? Żadne „dalej” dla nich nie istnieje. Ta myśl nagle wydała mu się nie do zniesienia.

Odpowiedź była nieoczekiwana, można nawet powiedzieć, zaskakująca.

Ałtyn obrzuciła krytycznym spojrzeniem całe dwa metry Nicholasowej postury i rzekła z westchnieniem:

– Cóż, to nie będzie łatwe. Ale nie martw się, jakoś się dopasujemy.

Nicholas uznał, że się przesłyszał – coś źle zrozumiał, ale z tyłu dobiegło stłumione parsknięcie.

To chichotała młodziutka sekretarka, zasłaniając usta dłonią. Druga patrzyła na dryblasa i maleńką brunetkę z dziwnym wyrazem twarzy, jednocześnie rozmarzonym i smutnym.

Ałtyn wzięła Fandorina za rękę.

– Dobra, Nika, rozbawiliśmy publiczność i wystarczy. Jedziemy do domu.

Szedł za nią korytarzem, starając się stawiać jak najmniejsze kroki i usiłując odgadnąć, jak brzmiało jedyne słowo, które nie zachowało się w piśmie Corneliusa. „Odsuń księgę i…”.

Odsuń – i co?


Aneks

Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony dwa miesiące później, w dniu zawarcia związku małżeńskiego.


Głupi ptak tu nie zostaje,

Południe dla niego jest rajem.

Alem ja nie gęsią,

Mnie zimno nie trzęsie -

Na diabła mi ciepłe kraje?

Загрузка...