Rozdział trzynasty

Chciałem znaleźć mej miłej grób…


Praca z szefem departamentu bezpieczeństwa Eurodebetbanku, Władimirem Iwanowiczem Siergiejewem, była czystą przyjemnością.

Ów postawny, elegancki pan, zawsze w tweedach, ze szczoteczką krótko przystrzyżonych wąsików, przypominał angielskiego dżentelmena z gatunku tych, którzy przenieśli się do krainy cieni wraz z rozpadem imperium brytyjskiego. Podobieństwo wzmocnił dodatkowo fakt, że przy pierwszym spotkaniu z Nicholasem Władimir Iwanowicz jakby mimochodem przeszedł na angielski, którym mówił niemal bez akcentu, tyle że nadużywając nieco amerykanizmów. Potem, co prawda, rozmawiali po rosyjsku, ale od czasu do czasu ekspułkownik wtrącał jakiś wyszukany obcojęzyczny zwrot.

Dla Nicholasa znaleziono dom nieopodal Dworca Kijowskiego, gdzie mieszkało wielu cudzoziemców i niezupełnie swojska powierzchowność magistra mniej rzucała się w oczy. Dwa niewielkie pokoje (gabinet i sypialnia) zostały wyposażone we wszystko, czego potrzeba do pracy i wypoczynku. Jedzenie dostarczano Nicholasowi z restauracji, a kiedy musiał wyjść do miasta, znajdował się pod stałą dyskretną opieką młodych ludzi w tradycyjnych garniturach. Dwóch szło parę kroków za nim, a niemal tuż przy krawężniku jechał powoli dyżurny samochód – najczęściej jakiś ogromny, terenowy model z przyciemnionymi szybami.

Władimir Iwanowicz przyjeżdżał codziennie rano, punktualnie o dziewiątej – i również codziennie dzwonił wieczorem, pytając, czy nie ma jakichś nowych zleceń. Te, które otrzymywał, załatwiał sprawnie i szybko. Nie zadawał zbędnych pytań, nie wnikał w istotę badań, które prowadził Nicholas. Jeśli wszyscy oficerowie KGB byli równie skuteczni, myślał niekiedy Fandorin, to dziw, doprawdy, że sowieckie imperium tak łatwo się rozpadło. Widocznie pułkownik Siergiejew musiał być jednym z najlepszych.

Raz odwiedził Nicholas siedzibę banku przy Gniezdnikowskim Zaułku i wypił kawę (bez koniaku) we wspaniałym gabinecie Josifa Guramowicza. Bankier próbował podpytać Fandorina, czy „sprawa” posuwa się naprzód, ale on odpowiedział wymijająco i podziękował za zaproszenie na kolację, usprawiedliwiając odmowę nawałem pracy.

– Jasne, jasne… – Gabunija westchnął ze smutkiem. – Daje mi pan do zrozumienia, że łączą nas stosunki czysto biznesowe. W porządku, więcej nie będę pana niepokoił. Proszę robić swoje.


Dzień pracy historyka zaczynał się tak.

Nicholas wstawał o wpół do ósmej. Gimnastyka, naprzemienny – gorący i zimny – prysznic, szklanka soku grejpfrutowego. Z napojami alkoholowymi po haniebnej nocy w klubie „Pedigree” skończył raz na zawsze. Na wspomnienie tamtego skandalicznego pijaństwa i długotrwałego kaca, który po nim nastąpił, Nicholas krzywił się boleśnie. W barku stała cała bateria butelek, wśród nich również pamiętny dwudziestoletni koniak, ale magister nawet nie tykał tej trucizny.

O ósmej dwadzieścia jogging na bulwarze Ukraińskim (z niezmiennie towarzyszącym magistrowi czarnym dżipem). O dziewiątej – wizyta Siergiejewa. Pułkownik przywoził kolejną partię książek, pytał o przewidywany plan dnia, dziesięć minut poświęcał na towarzyską rozmowę o polityce (sam był patriotą i zwolennikiem silnej władzy państwowej), po czym oddalał się, a Nicholasowi dostarczano śniadanie.

Następnie zaczynała się praca. W pierwszych dniach ograniczała się ona do lektury książek historycznych. Swoje zainteresowanie księgozbiorem Iwana Groźnego magister starał się jak najgłębiej zakonspirować, dlatego też publikacje dotyczące tego tematu stanowiły jedynie niewielką część zamawianych przez niego monografii, dokumentów i pamiętników.

Możliwości Władimira Iwanowicza, jak się wydaje, w istocie były nieograniczone. Wieczorami dostarczano do mieszkania całe szuflady katalogowych fiszek z najważniejszych moskiewskich bibliotek, a potem, już nocą, odwożono je z powrotem. Fandorin nigdy jeszcze nie zajmował się pracą badawczą w równie godnych pozazdroszczenia warunkach.

Trzeciego dnia, studiując książkę profesora Biełokurowa O bibliotece moskiewskich władców w XVI stuleciu, Nicholas dokonał niewiarygodnego, fantastycznego wprost odkrycia. W słynnym spisie dzieł carskiej Liberii, który odkrył przed stu siedemdziesięciu laty profesor Dabiełow z Dorpatu, pośród innych łacińskich i greckich rękopisów znajdowała się wzmianka o pracy pewnego starożytnego autora, nieznanego współczesnej nauce – Zamolei sie Mathemat., czyli o Matematyce Zamoleusa.

Natknąwszy się na to nazwisko, Fandorin zerwał się na równe nogi, przewrócił krzesło i by opanować wzburzenie, musiał wypić aż dwie szklanki wody mineralnej; z nerwowego podniecenia zęby stukały mu głośno o brzeg naczynia.

Czyżby w piśmie Corneliusa była mowa o tej właśnie księdze?! Ale jeśli tak (a jakżeby inaczej? jak?), to znaczy, że von Dorn naprawdę wiedział, gdzie jest ukryta ta właśnie Liberia Iwana! Więc rzeczywiście istniała!

Fandorin przestudiował wszystkie dostępne informacje na temat tajemniczej biblioteki i wielokrotnie podejmowanych jej poszukiwań, które nieodmiennie kończyły się fiaskiem.

A zatem co właściwie wiadomo o Liberii?

W 1472 roku, wraz z posagiem bratanicy ostatniego cesarza Bizancjum, przywieziono do Moskwy wiele skrzyń z książkami, którymi przez długi czas nikt się nie interesował.

Czterdzieści lat później Wasyl Joannowicz, „roztworzywszy skarbnice dawnych wielkich kniaziów, praprzodków moich, w poniektórych komnatach nalazł moc nieprzebraną greckich ksiąg, co ludziom słowiańskim jeno językiem władającym całkiem niezrozumiałymi się zdały”. Z Aten specjalnie sprowadzono uczonego mnicha, Maksyma Greka, który przełożył część księgozbioru na rosyjski, po czym bibliotekę nie wiadomo dlaczego gdzieś głęboko ukryto, a biednemu tłumaczowi nie pozwolono powrócić w ojczyste strony.

W 1565 wzięty do niewoli inflancki duchowny Wettermann (prawdopodobnie to właśnie on sporządził potem dorpacki katalog) został wezwany przed oblicze cara Iwana i zaprowadzony do jakichś tajemnych podziemi, gdzie władca pokazał mu bogaty zbiór starych rękopisów i poprosił, by pastor zajął się ich przekładem. Przerażony liczbą ksiąg, których tłumaczenia miałby dokonać, duchowny wymówił się nieudolnością i został zwolniony z tego obowiązku przez Iwana, który nie był jeszcze wówczas Groźnym – złowieszcza przemiana dokonała się nieco później.

Za czasów Aleksego Michajłowicza pewien przyjezdny metropolita, który słyszał o cennym księgozbiorze, zwrócił się do cara z prośbą o udostępnienie Liberii, ale wtedy nikt już nie znał miejsca, gdzie się znajdowała.

Jako że ostatnim z carów, który na pewno był w posiadaniu księgozbioru, okazał się Joan, czyli Iwan IV nazwano kolekcję „biblioteką Iwana Groźnego”.

Pierwszą próbę zlokalizowania tajnych carskich podziemi podjęto jeszcze za Piotra Wielkiego, kiedy to dzwonnik z Priesni, Konon Osipow, złożył w Kancelarii Spraw Fiskalnych pismo, w którym powiadamiał o istnieniu „pod kremlowskim miastem” dwóch podziemnych izb, ciasno zastawionych skrzyniami. „A izby owe są wielce umocnione, odrzwia mają żelazne, na nich łańcuchy przez pierścienie przewleczone, na olbrzymie wiszące kłody zamknięte a opieczętowane pieczęciami ołowianymi, w każdej izbie zasię po jednym okienku, zakratowanym na głucho”. O tej kryjówce, znajdującej się gdzieś w pobliżu wieży Tajnickiej, Osipow słyszał jakoby przed wielu laty od diaka Wielkiego Skarbca, Makarjewa, który na nią trafił, badając kremlowskie podziemia na polecenie carówny Sofii.

Prawdziwe poszukiwania Liberii rozpoczęto jednak pod koniec ubiegłego stulecia.

W 1891 roku badacz ze Sztrasburga Eduard Tremer, otrzymawszy legalne zezwolenie od najwyższych władz, usiłował odnaleźć kryjówkę w pobliżu cerkwi Świętego Łazarza i we wschodniej części dawnych zabudowań pałacowych, których białokamienne fundamenty szczęśliwie przetrwały najsroższe moskiewskie pożary.

Potem Wzgórze Borowickie penetrowali dyrektor Orużejnej Pałaty, książę Szczerbatow, i profesor Zabielin, ale niezbyt gorliwie, gdyż nie wierzyli w istnienie (a tym bardziej przetrwanie) Liberii.

W latach trzydziestych XX wieku zaginionej biblioteki z uporem poszukiwał archeolog Ignatij Stiellecki, dla którego badania te były celem życia. Ale Kreml już wówczas – jako siedziba władz – stanowił teren zamknięty, tak że zapał entuzjasty skutecznie tłumiono.

Później sprawa wypłynęła jeszcze dwukrotnie: na początku lat sześćdziesiątych i całkiem niedawno, jakieś dwa, trzy lata temu, kiedy to pod egidą merostwa powołano specjalną komisję. Sądząc z doniesień prasowych (w celu konspiracji Fandorin zamówił roczniki gazet z kilku lat), w drugiej połowie XX wieku pojawiły się nowe hipotezy: że Iwan Groźny mógł ukryć cenną kolekcję nie na Kremlu, lecz w Aleksandrowskiej Słobodzie lub którymś ze swoich ulubionych klasztorów.

Co z tego wszystkiego wynikało?

Z naukowego punktu widzenia – prawie nic. Bezpośrednich dowodów na istnienie Liberii nie było, były jedynie pośrednie (na przykład oryginał spisu dorpackiego zaginął bezpowrotnie). Poważni badacze przypuszczali, że biblioteka rzeczywiście z początku istniała, później zaś kolejne jej partie zostały rozdarowane. Niewykluczone też, że spłonęła w pożarze. Albo zapleśniała w przesiąkniętych wilgocią podziemiach.

I dopiero teraz, u schyłku tysiąclecia, pojawił się wiarygodny dowód, a dysponował nim tylko jeden człowiek – Nicholas Fandorin, nieznany nikomu magister nauk historycznych. On jedynie wiedział z całą pewnością i mógł dowieść, że sto lat po śmierci Iwana Groźnego, pod koniec XVII wieku, Liberia jeszcze istniała i była ukryta w tajnym schowku jakiegoś domu w Czarnej Słobodzie, za jakąś Kamienną Bramą.

Już samo to było sensacją naukową pierwszej wody. I to nie tylko dla historyków – ogłoszenie odkrycia z pewnością wywołałoby kolejną falę zainteresowania. Gdyby pokusić się o obliczenie, jaką wartość przedstawiałby dzisiaj księgozbiór cara Iwana, to bez wątpienia szłaby ona w miliardy. Niezwłocznie powołano by nowe komisje, rozpoczęto by poszukiwania i prace wykopaliskowe. Tymczasem zamiast spijać śmietankę (w postaci publicznych odczytów, konferencji prasowych, telewizji, doktoratu, członkostwa Królewskiego Towarzystwa Historycznego), Nicholas musiał się ukrywać. Pozostawało mu jedynie rozważać, kto dopadnie go pierwszy – milicja czy bandyci.


Po sześciu dniach (tak, tak, już po sześciu, gdyż Nicholas pracował szybko) cała literatura przedmiotu, włącznie z opisami życia codziennego w dawnej Moskwie i pamiętnikami mieszkańców Inoziemskiej Słobody, była dokładnie przestudiowana; z niektórych pozycji Fandorin sporządził wyciągi i konspekty. Teraz nastąpił etap przemyśleń i analiz.

Pierwszy wniosek nasuwał się nieodparcie. Można powiedzieć, że sam się pchał w ręce.

Na jakiej podstawie Nicholas Fandorin przypuszczał, że tylko on jeden świadom jest wartości naukowej pisemnego przekazu Corneliusa? Ci, którzy chcą odnaleźć Liberię, zdają sobie sprawę ze znaczenia słowa „Zamoleus” nie gorzej niż on. A jeśli wziąć pod uwagę, że Nicholas, historyk z wykształcenia (który w dodatku, zawdzięczając to kapitanowi von Dornowi, przeczytał sporo książek na temat Rosji sprzed epoki Piotra Wielkiego), o żadnym Zamoleusie wcześniej nie słyszał, można wyciągnąć bardzo interesujący wniosek, że konsultantem bandytów musi być specjalista o najwyższych kwalifikacjach.

Któż inny bowiem czyta fachowe pisma archiwistyczne i „Royal Historical Journal”? Tylko poważni historycy. I właśnie ktoś taki skojarzył obie publikacje o dwóch połówkach nieznanego dokumentu, po czym nadał do Londynu tajemniczą przesyłkę.

Myśl Fandorina naturalną koleją rzeczy skierowała się ku Mozartowi archiwistyki, błyskotliwemu erudycie Maksimowi Eduardowiczowi Bołotnikowowi. Kto opracowywał znalezisko z Kromiesznik? Bołotnikow. Czy zatem mógł się nie zainteresować wzmianką o „Zamoleusie” i „Liberii Iwana” z prawej połówki pisma? Nie mógł. Dlaczego w takim razie Maksim Eduardowicz tak mało uwagi – wbrew oczywistości, demonstracyjnie mało – poświęcił brytyjskiemu historykowi i drugiej połówce dokumentu? Dla gwiazdy archiwistyki ważniejszy okazał się tenis. Widzieliście go?! Trudno objaśnić tę wyraźnie podkreślaną obojętność czym innym niż faktem, że Bołotnikow był absolutnie przekonany, iż dokument znajdzie się wkrótce w jego rękach. I jeszcze jedno. Jeśli Szurik miał za wspólnika doświadczonego specjalistę, tym samym staje się zrozumiałe, w jaki sposób killer dostał się na teren archiwum i jak udało mu się stamtąd niepostrzeżenie wydostać.


Nazajutrz rano pułkownik Siergiejew otrzymał pilne zadanie: zebrać wszelkie możliwe informacje na temat głównego specjalisty działu opracowań Centralnego Archiwum Akt Dawnych – jego życia prywatnego, kontaktów, szczegółów życiorysu.

Po upływie doby obrotny Władimir Iwanowicz pojawił się z wyczerpującym dossier.

– Nie wiem, panie Fandorin, dlaczego postanowił się pan zainteresować tym archiwistą, ale niewątpliwie musi tu coś być na rzeczy – przeszedł od razu do konkretów Siergiejew. W ręku trzymał notes elektroniczny, ale prawie do niego nie zaglądał – pamięć miał doskonałą. – O co chodzi, na razie jeszcze nie wiadomo, ale see for yourself [56]. Pensja Bołotnikowa w przeliczeniu na walutę brytyjską wynosi czternaście funtów miesięcznie. W dodatku wypłacana jest nieregularnie, nieraz z dwumiesięcznym opóźnieniem. Co nie przeszkadza, że Bołotnikow całkiem niedawno kupił mieszkanie za osiemdziesiąt trzy tysiące, cenę podaję również w funtach szterlingach. Ubiera się w drogich magazynach, preferuje garnitury firmy Hugo Boss i koszule od Ives’a Saint-Laurenta. Jeździ nabytą ostatnio mazdą, model sportowy. Kawaler, spotyka się z pewną mężatką oraz dwiema dziewczynami. Ich dane osobowe…

– Nie, nie – skrzywił się Nicholas – to bez znaczenia. Czy Bołotnikow utrzymuje kontakty ze środowiskiem kryminalnym? Ma jakieś powiązania z Siwym?

Siergiejew poruszył wąsikiem, wyraźnie zaskoczony dobrą orientacją Anglika w moskiewskim światku przestępczym. Odparł powściągliwie:

– Na razie nic takiego nie wykryto. Nie sądzę raczej, by był związany z tego rodzaju ludźmi. To nie ten typ. Ale, oczywiście, można to jeszcze sprawdzić. Czy mam zlecić dalszą obserwację?

Na to jednak szkoda było czasu. Wszystko wydawało się jasne.

– Nie trzeba – powiedział Fandorin. – Czy może mi pan zorganizować spotkanie z Bołotnikowem?

Pułkownik lekko wzruszył ramionami.

– Nie ma sprawy. Gdzie go dostarczyć?

Magister już chciał poprosić, by służba bezpieczeństwa nie stosowała rozwiązań siłowych, jak porwanie i inne brutalne akty przemocy, ale rozmyślił się – wystylizowany na Anglika szef departamentu mógłby się jeszcze obrazić.

– Nie tutaj. Gdziekolwiek… – Nicholas niezdecydowanie machnął ręką.

– Rozumiem. Załatwione. Może być o piątej?


Zdaje się, że Nicholas mimo wszystko przecenił poziom europejskiej ogłady byłego kagebisty.

Dostarczony na miejsce spotkania główny specjalista wyglądał blado i był wyraźnie przestraszony. Siedział między dwoma rosłymi, wytwornie ubranymi młodymi ludźmi na tylnym siedzeniu gigantycznego dżipa, zaparkowanego naprzeciwko parku Kultury. Kiedy przywieziono Fandorina, wóz już tam stał.

– Czy może pan z nim porozmawiać w samochodzie, face to face [57]? – zapytał Władimir Iwanowicz. – Chłopcy zaczekają na zewnątrz.

– To pan?! – zdumiał się Maksim Eduardowicz, kiedy Fandorin usiadł z przodu i odwrócił się do niego. – Więc pan nie jest cudzoziemcem? Czyli ze służby bezpieczeństwa. Za co zostałem zatrzymany? O co mnie podejrzewacie? O mało nie zwichnęli mi barku! To jakieś nieporo…

– Nieporozumienie? – podchwycił Nicholas, nie odczuwając najmniejszej skruchy z powodu wykręconej ręki podstępnego archiwisty. – A to, że mnie w pańskiej bogobojnej instytucji zepchnięto z dachu, to także nieporozumienie?

Bołotnikow zamrugał.

– Tak, słyszałem o tym… Ale… ale co ja mam z tym wspólnego? Mnie w tym czasie nawet nie było w archiwum. Pamięta pan przecież, pojechałem na kort, brałem udział w rozgrywkach tenisowych.

– I tak się pan śpieszył, że nawet nie zainteresował się pan lewą połówką dokumentu… – Magister zrobił pauzę. – Mimo że w prawej znajduje się wzmianka o Liberii Iwana i Zamoleusie. Jasne, skąd rosyjski mediewista mógłby wiedzieć, co znaczą te dziwne słowa!

Ironia podziałała. Archiwista zbladł jeszcze bardziej, oblizał wargi i przełknął ślinę.

– I co pan na to, kolego? – spytał Fandorin, wzgardliwie podkreślając ostatni wyraz. Teraz z przyjemnością nie tylko wykręciłby temu Mozartowi rękę, lecz urwał mu głowę. Szkoda, że dobre wychowanie mu na to nie pozwala.

– Ja… Przysięgam, że nie mam pojęcia, kto i dlaczego chciał pana zabić – powiedział cicho Maksim Eduardowicz. – Sam byłem zaszokowany, kiedy się o tym dowiedziałem. I przerażony. To znaczy, mam pewne podejrzenia, tylko że…

Popatrzył na młodych ludzi, stojących bez ruchu po obu stronach samochodu.

– Przepraszam, ale kim pan jest? Ci faceci nie są chyba z Federacyjnej Służby Bezpieczeństwa?

Fandorin przypomniał sobie stosowne zdanie z pewnego starego sowieckiego filmu, który widział kiedyś na retrospektywnym pokazie w Chelsea.

– Pytania tutaj zadaję ja.

Zadziałało! Archiwista wciągnął głowę w ramiona i skinął dwukrotnie na znak zgody.

– Dobrze, dobrze. Wszystko panu opowiem, od samego początku… Oczywiście, ma pan rację: kiedy przed trzema laty wpadł mi w ręce fragment pisma znaleziony w Kromiesznikach, ogromnie się zainteresowałem tym znaleziskiem. Wzmianka o Matematyce Zamoleusa, księdze ze spisu Dabiełowa, o której nie wspominają żadne inne źródła, w zestawieniu ze słowami: „Tak znajdziesz Liberię Iwana”, wstrząsnęła mną. Przez tydzień nie mogłem jeść ani spać! Zresztą pan, jako historyk, z pewnością to rozumie… Ale chodzi o to, że uznałem to zdarzenie za palec losu, jakiś mistyczny przypadek!… Zaraz panu wszystko wyjaśnię! Przepraszam, jestem zdenerwowany, dlatego mówię trochę chaotycznie. Rzecz w tym, że akurat w tamtym czasie po raz kolejny zapanowała u nas „gorączka Liberii”. Dziennikarze znowu odgrzebali tę starą historię, znaleźli się entuzjaści, którzy zdołali zebrać jakieś prywatne fundusze, powołali nawet komisję pod patronatem władz miejskich. Mnie poproszono tam jako konsultanta. Co za przypadek, prawda? To znaczy, nie ma w tym nic niezwykłego, że właśnie ja zostałem wybrany, muszę stwierdzić bez fałszywej skromności, że jestem najlepszym specjalistą od dokumentów archiwalnych i książek z tamtej epoki. To, że intrygująca połówka pisma trafiła właśnie do mnie, do działu opracowań, to również zupełnie naturalna kolej rzeczy. Zadziwiająca jednak wydała mi się zbieżność tych wydarzeń w czasie! Widzi pan, na krótko przedtem, znużony dyletanckim zapałem poszukiwaczy Liberii, wygłosiłem na posiedzeniu komisji wykład, w którym rozbiłem w proch i pył przekonanie, że biblioteka Iwana Groźnego w ogóle istniała. Dowiodłem przekonująco, że jej nie ma i nigdy nie było. I wtedy nagle bomba! Wpada mi w ręce ważkie świadectwo, że Liberia istniała i została ukryta gdzieś w Moskwie. Czy to nie dziwne? Przecież to wygląda na jakiś boski zamysł!

Relacja Bołotnikowa brzmiała wysoce prawdopodobnie, jednakże od razu zrodziło się pytanie:

– A dlaczego nie powiadomił pan o swoim odkryciu komisji?

Bołotnikow zająknął się.

– Tej bandy zwariowanych entuzjastów i pazernych nieuków? Nie, nie chciałem mieć z nimi nic do czynienia. Ja… Co tu kryć, dostrzegłem w tym dla siebie szansę. Wielką szansę, o jakiej marzy każdy historyk. Żeby dokonać odkrycia, które przetrwa wieki. – Spojrzenie archiwisty zapłonęło gorączkowym blaskiem. – Dowieść, że biblioteka Iwana Groźnego istniała! Na podstawie konkretnych, niezbitych dowodów! Obalić opinię Biełokurowa, Zabielina i wszystkich innych szacownych uczonych! Ale to wymagało czasu – dużo czasu i dużo pracy. Trzeba było skonstruować przekonującą teorię. I udało mi się to!

Podniecony Maksim Eduardowicz nachylił się do przodu. Nie był już blady i spięty, lecz przeciwnie – zaczerwieniony, gestykulował z ożywieniem, zapomniawszy o obstawie za oknem.

– Postawiłem na Artamona Matfiejewa. Wydawało się to absolutnie jasne. Bibliofil, zaufany powiernik Aleksego Michajłowicza, znający wszystkie dworskie tajemnice. Kto, jak nie on, mógłby wiedzieć, gdzie został ukryty księgozbiór? W 1676 roku, przeczuwając zbliżającą się nieuchronnie niełaskę i zesłanie, musiał przenieść Liberię w jakieś sobie tylko znane miejsce. A w roku 1682, kiedy po śmierci Fiodora Aleksiejewicza bojar został na powrót wezwany do stolicy, nie zdążył dotrzeć do bibliotecznej kryjówki, gdyż w trzy dni po przybyciu zginął z rąk zbuntowanych strzelców. Wszystko idealnie się zgadzało. Poszukiwanie dowodów potwierdzających tę wersję stało się głównym celem mojego życia. Lub obsesją, jeśli pan woli. Do cholery ze Stanfordem, nie ruszyłbym się z Moskwy za wszystkie skarby Fort Knox! – Bołotnikow parsknął krótkim śmiechem. – Odnalazłem trzy nieznane wcześniej autografy bojara, zostałem za to wyróżniony małym złotym medalem Towarzystwa Historyczno-Archiwistycznego, ale miałem gdzieś wszystkie medale – musiałem porównać charaktery pisma. Niestety, były różne! Wpadłem w rozpacz. Jasna sprawa, że dokument wyszedł spod ręki kogoś spośród najbliższych bojarowi ludzi, którzy przebywali wraz z nim w Kromiesznikach tuż przed zdjęciem z Matfiejewa opały. Ale „ktoś spośród najbliższych bojarowi ludzi” to jeszcze nie żaden dowód – dla podbudowania mojej hipotezy potrzebne mi było nazwisko. Niestety, wiarygodnych informacji o tym, kto znajdował się w owym czasie w najbliższym otoczeniu Artamona Siergiejewicza, nie udało mi się znaleźć, choć nieźle się naszukałem. Zamierzałem już dać za wygraną i opublikować tylko to, co potrafiłem wyjaśnić. I tak byłaby to sensacja, chociaż nie na taką skalę, o jakiej marzyłem. I oto nagle w londyńskim periodyku ukazuje się pański artykuł!

Oczy archiwisty płonęły świętym ogniem – to uczucie obłędnego tryumfu pierwszego odkrywcy było dobrze znane Nicholasowi. Magister mimo woli zaraził się podnieceniem Bołotnikowa. Tajemnice Czasu to silny narkotyk. Ten, kto go zakosztował, pozostaje naznaczony już na zawsze piętnem szaleństwa.

– Nazwisko autora pisma zostało ustalone! To kapitan muszkieterów von Dorn, o którym wiadomo, że służył u Artamona Siergiejewicza i z pewnością był wtajemniczony w jego sekrety. Mało tego: istnienie drugiej części dokumentu stwarzało szansę, o jakiej nie śmiałem nawet marzyć. – Maksim Eduardowicz szeroko otworzył oczy i przeszedł na szept: – Odnaleźć Liberię! Furda Matfiejew, furda moje dowody! Odnaleźć samą Bibliotekę – bez względu na to, w jakim stanie się znajduje. Niechby była na wpół zgniła, zjedzona przez pleśń – wszystko jedno! A może zachowała się – przynajmniej częściowo – w dobrym stanie? Przecież Matfiejew znał się na rzeczy i opuszczając Moskwę na Bóg wie jak długo, może na zawsze, z pewnością nie ukryłby bezcennych rękopisów w miejscu narażonym na wilgoć. Wyobraża pan sobie, co by to było za odkrycie? – Maksim Eduardowicz aż się zatchnął z przejęcia.

Nicholas powiedział sobie: nie wolno ulec tej gorączce poszukiwaczy skarbów. Nie chodzi teraz o odkrycie historyczne, lecz o sprawy o wiele mniej wyrafinowane – podstęp, nikczemność, zabójstwo.

– Rozumiem – rzekł chłodno. – Zwabił mnie pan do Moskwy i poprosił o pomoc Siwego?

„Najprawdopodobniej archiwista jest w kontakcie nie z samym magnatem biznesu, lecz z którymś z jego ludzi – pomyślał. – Co nie zmienia istoty rzeczy”.

– Ile wynosi pańska pensja? – zapytał rzeczowo.

– Co takiego? – zmieszał się archiwista. – Ma pan na myśli moje miesięczne wynagrodzenie? Chyba trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy. A może dwieście dziewięćdziesiąt? Nie pamiętam dokładnie… A dlaczego pan pyta?

– I w tej sytuacji stać pana na ubieranie się w drogich magazynach, kupno nowego mieszkania i sportowego samochodu?

Bołotnikow zmienił się na twarzy. Aha! To był celny strzał!

– A więc to pan zasypał mnie przed Wierszyninem! No oczywiście, któż by inny! Dlatego tak mnie podpuszczał. Wezwał do siebie i powiada: „Eureka. Maksimie Eduardowiczu! Wiem, skąd weźmiemy fundusze. Nie taki ze mnie niedojda, za jakiego mnie uważacie. Będziemy przyjmować zlecenia od zagranicznych klientów za dobre pieniążki, i to w dewizach! Ot co”. I o mało do mnie nie mruga! A dzień wcześniej był u niego pan. Nakablował pan na mnie? Skąd pan wiedział, że dorabiam prywatnymi zleceniami?

– A więc przyjmuje pan zlecenia? – spytał zaskoczony Fandorin.

– Od dawna. Inaczej za co bym żył? Za tych dwieście dziewięćdziesiąt tysięcy? Oczywiście, zlecenia zabierały mi sporo czasu i opóźniały pracę badawczą, ale nie jestem mnichem ani ascetą. Historia historią, a żyć też trzeba. Jestem wybitnym specjalistą i moje usługi drogo kosztują.

Nicholas zasępił się. Ta nieoczekiwana wiadomość obracała wniwecz całą misternie skonstruowaną wersję, zakładającą powiązania archiwisty z bandytami.

Chociaż nie! Nie całą!

– Kłamstwo! – oburzył się magister, przypomniawszy sobie o drugim ważnym dowodzie. – Gdyby był pan aż tak zainteresowany poszukiwaniem Liberii, nie pojechałby pan na tenisa! Nie, doskonale pan wiedział, że zostanę zabity, a tekst już wkrótce znajdzie się w pańskich rękach. Jest pan mordercą! Nie, jeszcze gorzej – wspólnikiem mordercy. Zaplanował pan wszystko z zimną krwią!

Fandorinowi pociemniało w oczach z wściekłości; przypomniał sobie żarcik killera „szkoda ptaszka” i swój upadek z dachu, przechylił się przez oparcie i chwycił Bołotnikowa za klapy. Niby człowiek cywilizowany, zdecydowany zwolennik political correctness, a tu nagle taki wybuch! To właśnie szkodliwy wpływ barbarzyńskich moskiewskich miazmatów.

W chwilę później Nicholas oprzytomniał i puścił Bołotnikowa, ale do wozu z obu stron wdarli się już ochroniarze, którzy najwidoczniej potrafili widzieć nawet przez przyciemnione szyby. Jeden założył Bołotnikowowi nelsona, drugi unieruchomił mu ręce.

– Puśćcie mnie! – wychrypiał na wpół uduszony archiwista. – Pański dokument nie był mi potrzebny! Mam fotograficzną pamięć! Specjalnie się tego uczyłem! Wystarczy mi popatrzeć na stronę tekstu przez dwadzieścia sekund i zapamiętuję ją. Chce pan, to zaraz zacytuję cały ten dokument. „Spisane ku pamięci synkowi Mikicie, gdy ten-ci do roztropności dojdzie, a mnie Pan do się powoła, do Moskwy wrócić nie zezwalając, bo jeźli sam nie pojmiesz, jak oną rzecz znajść…”.

Fandorin gestem dał znać młodym ludziom, że wszystko w porządku, pomoc nie jest potrzebna, i ich stalowy uścisk natychmiast osłabł. Drzwi samochodu trzasnęły, koledzy historycy znów zostali sami.

– A więc nikomu pan o mnie nie wspominał? – zapytał z naciskiem Nicholas, znów przestawszy cokolwiek rozumieć. – Słowo honoru?

– Komu?! – wykrzyknął Bołotnikow, trzymając się za obolałą szyję. – A przede wszystkim po co? Moim zdaniem, pan jednak nie uświadamia sobie w pełni, co to znaczy znaleźć Liberię. To odkrycie, z którym w naszej dziedzinie nic się nie może równać! Światowa sława, nie-wy-o-bra-żal-ne pieniądze i wdzięczność przyszłych pokoleń! Dlaczego miałbym się z kimś tym dzielić? Zanim wysłałem do pana czasopismo, zdobyłem wszelkie możliwe informacje na pański temat, przeczytałem wszystko, co pan opublikował, i doszedłem do wniosku, że z naukowego punktu widzenia nie jest pan dla mnie zagrożeniem. Zajmował się pan faktograficzną dłubaniną, nie było w pańskich pracach rozmachu ani interesujących koncepcji.

Nicholasowi kąciki ust opadły w smętnym grymasie. Ten też to samo! Ale Bołotnikow nie zauważył, że rozjątrzył w duszy magistra – naukowca „małego kalibru” – niegojącą się ranę.

– Nigdy nie zajmował się pan Liberią. Prawdopodobnie coś niecoś jedynie pan o niej słyszał. Interesował się pan historią własnego rodu – i chwała Bogu za to. Ale teraz widzę, że pana nie doceniłem. Był pan absolutnie świadom wagi sprawy i potrafił zyskać sobie potężnych sojuszników. Nie pytam, kim są ci ludzie, niech mi pan powie tylko jedno – czy są powiązani z jakimiś instytucjami naukowymi? – spytał z przestrachem archiwista.

Fandorin nie mógł powściągnąć uśmiechu.

– Nie, to osobistości z zupełnie innej branży.

– Bogu niech będą dzięki! – ucieszył się Maksim Eduardowicz. – A więc spośród grona historyków wiemy o Liberii tylko my dwaj? W takim razie nic jeszcze nie jest stracone! Widzi pan, Fandorin, w Rosji jest pan człowiekiem obcym, cudzoziemcem, no i, co tu dużo mówić, w porównaniu ze mną dyletantem.

Nicholas znowu się skrzywił, ale nie zaprzeczył.

– Niech pan nie wydaje mnie na pastwę tych gangsterów! – ciągnął Bołotnikow. – Szukajmy Liberii razem, co pan na to? Doskonale znam topografię siedemnastowiecznej Moskwy, źródła, mam szerokie kontakty w środowisku pracowników muzealnych, architektów, nawet archeologów amatorów, co kopią na własną rękę. Obejdziemy się bez żadnych komisji! Jeżeli my nie znajdziemy Liberii, to znaczy, że nikt jej nie znajdzie. Niech pan nie będzie pazerny – zaszczytów i pieniędzy starczy na dwóch. Nie dopuścimy – znowu przeszedł na szept, obejrzawszy się na ochroniarzy – żeby chciwi kombinatorzy rozszarpali pomiędzy siebie księgozbiór i po cichutku, tom za tomem, wyprzedawali go na międzynarodowych aukcjach. Liberia Iwana cenna jest przede wszystkim jako kompletna kolekcja. Niech pan nie myśli, że cały ten czas siedziałem z założonymi rękami, jestem już dosyć zaawansowany w działaniach. Beze mnie nie będzie panu łatwo. Błagam, niech pan mnie nie eliminuje z poszukiwań! Wolałbym umrzeć.

Trudno wytrzymać spojrzenie człowieka, który patrzy na ciebie z takim lękiem i nadzieją zarazem. Fandorin odwrócił wzrok, westchnął i powiedział:

– Dobrze, Maksimie Eduardowiczu. Zwłaszcza że nawet nie miałbym możliwości panu przeszkodzić w poszukiwaniach. Popracujmy razem. Rzeczywiście wątpię, bym mógł się obejść bez pańskiej wiedzy i doświadczenia. Tylko proszę pamiętać, że wdaje się pan w bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Oprócz mnie i pana wie o Liberii jeszcze ktoś trzeci.

– Aha! Czyli tak jak przypuszczałem! – jęknął archiwista. – Któryś z historyków? Blumkin? Gołowanow?

– Nie. Potężny mafioso, przedsiębiorca, ksywa Siwy.

Bołotnikow od razu się uspokoił.

– No trudno. Pewnie coś usłyszał o bibliotece Iwana Groźnego, kiedy działała komisja, i postanowił zgarnąć szmal. Przez jakiś czas kręcili się koło mnie podejrzani osobnicy i obiecywali „góry zielonych”, jeśli się podejmę wykonania pewnego zlecenia. Sądziłem, że chodzi o kradzież dokumentów archiwalnych, i zdecydowanie odmówiłem. Możliwe, że to byli emisariusze pańskiego Szarego.

– Siwego – poprawił magister. – To oczywiste. Musieli przewąchać, że interesuje się pan Liberią, i postanowili pana śledzić.

– Do diabła z nimi! – rzucił beztrosko Maksim Eduardowicz, wzruszając ramionami. Zdumiewające, jak łatwo ten człowiek przechodził od desperacji do absolutnej pewności siebie. – Widzę z tego, że ma się kto za nami ująć. A więc, sir, przejdźmy do rzeczy. Od czego zamierza pan zacząć?

– Od tego, na czym pan skończył. Jakie są wyniki pańskich wstępnych poszukiwań?


Bołotnikow, jak się okazało, istotnie nie tracił czasu. W ciągu ostatniego tygodnia – dysponując już pełnym tekstem – opracował drobiazgowy plan działania, przy tym zadziwiająco prosty i logiczny.

– Po pierwsze, miejsce, gdzie znajduje się kryjówka, zostało zaszyfrowane. Po drugie, dom o trzynastu czy ilu tam oknach, oczywiście, od dawna nie istnieje. Podziemną komorę przykrywa teraz kilka warstw kulturowych. Ale Liberia nadal pozostaje tam, gdzie była, to nie ulega kwestii – gdyby została odnaleziona, to książki ze spisu Dabiełowa ponad wszelką wątpliwość wypłynęłyby w bibliotekach lub prywatnych kolekcjach – są zbyt cenne, by mogło być inaczej. Nawet najmniej wartościowa osiągnęłaby dzisiaj cenę dziesiątków, nie, setek tysięcy dolarów. A jeśli weźmie się pod uwagę, że zarówno cesarze bizantyjscy, jak i carowie moskiewscy mieli zwyczaj umieszczać stare rękopisy w drogocennych oprawach, gęsto wysadzanych rubinami, szafirami i perłami… – Maksim Eduardowicz znaczącym gestem potarł palcem wskazującym o kciuk. – Sam pan rozumie. Nie, nie, Fandorin, Liberia wciąż spoczywa pod ziemią, w swoim ałtyn-tołobasie.

Partnerzy rozmawiali na Kijowskiej, u Nicholasa. Nawet nie zauważyli, że okna w sąsiednich domach najpierw zaświeciły się, a potem pogasły. Czas wyciął jedną ze swoich ulubionych sztuczek: nagle się zatrzymał. Zdawało się, że dopiero przed chwilą rozłożyli na stole materiały zabrane z mieszkania Bołotnikowa, przed chwilą wydrukowali kilka egzemplarzy pisma w różnym powiększeniu, a tymczasem świt był już blisko.

– A co to takiego ten „ałtyn-tołobas”? – zapytał magister doktora.

– Nie mam pojęcia. Chyba jakiś rodzaj murowanej komory do przechowywania szczególnie cennych przedmiotów. Przecież „ałtyn” to po turecku złoto.

– Wiem, wiem. – Fandorin skinął głową.

– A słowa „tołobas” nigdzie nie znalazłem, chociaż grzebałem we wszystkich możliwych słownikach. W epoce tatarskiego panowania na Rusi funkcjonowało całe mnóstwo takich zapożyczeń, które potem stopniowo wychodziły z użycia. Niektóre zniknęły bez śladu, również te z języków ludów tureckich. Zresztą nieważne, sens i tak jest jasny. Podobnie jak nasze zadanie. Ująłbym to następująco…

Archiwista spojrzał w okno i ze zdumienia zamrugał oczami, jakby dopiero teraz zauważył, że na dworze już od dawna jest ciemno. Zaraz jednak zapomniał o dziwach natury i odwrócił się do rozmówcy.

– Powinniśmy określić choćby w przybliżeniu, z dokładnością do stu metrów, miejsce, które opisuje von Dorn. To wszystko.

– To wszystko? – powtórzył ironicznie Nicholas, któremu to zadanie wcale nie wydało się takie błahe. – A zresztą co nam da „dokładność do stu metrów”? Toż to cały hektar!

– I co z tego? Jeżeli będziemy mieli przekonujące argumenty, można włączyć do naszego przedsięwzięcia wszelkie możliwe instytucje. Chętni będą się do nas ustawiać w kolejce! Gdzie można, rozkopiemy, gdzie nie można, będziemy wiercić, pobierzemy próbki gruntu. Przecież nie na Kremlu, pod prezydenckim tyłkiem, tylko poza granicami Sadowego Kolca! To zupełnie co innego.

– Skąd pewność, że właśnie tam?

Maksim Eduardowicz z miną cierpiętnika przewrócił oczyma, co nie było zbyt uprzejme z jego strony, i wyjaśnił cudzoziemskiemu ignorantowi:

– Sadowe Kolco powtarza zarysy Skorodomu. To inna nazwa Ziemnego Miasta, które wytyczało granice siedemnastowiecznej Moskwy.

– O Ziemnym Mieście słyszałem – bąknął zawstydzony Nicholas. – Po prostu nie wiedziałem, że nazywało się również Skorodomem. Trochę dziwne…

– Nazwa wzięła się stąd, że za murami miejskimi domy budowano byle jak, aby szybciej, bo i tak spalą je krymscy Tatarzy czy jacyś inni Nogajowie. O, niech pan patrzy…

Obaj historycy pochylili się nad szczegółową mapą dawnej Moskwy, sporządzoną przez sprytnego Maksima Eduardowicza na podstawie planu holenderskiego z 1663 roku, schematu autorstwa szwedzkiego dyplomaty Palmerstona z roku 1675 i szkiców Prikazu Spraw Tajnych.

– Widzi pan zarys wału ziemnego i baszt? W niektórych są bramy, w innych nie. Kolejność poszukiwań powinna być następująca. Najpierw ustalamy, o jakiej bramie w tekście mowa…

Nicholas zdziwił się.

– Przepraszam, ale czyż to nie oczywiste? Przecież napisano tam wyraźnie: Kamienna Brama. Jest nawet nazwa prowadzącej od niej ulicy – Czarna Słoboda.

– O bramach jeszcze pomówimy – rzekł sucho Bołotnikow, z trudem ukrywając rozdrażnienie. – Co do ulicy, muszę pana rozczarować. Pokazał mi pan przekład dokumentu na język współczesny i od razu zwróciłem uwagę na pewien istotny błąd: pan wedle własnego uznania wstawił tam duże litery, których w oryginale, naturalnie, nie ma, ponieważ w tamtych czasach nie weszły jeszcze w użycie. Dlatego zwyczajne określenie ulicy zamieniło się u pana w nazwę. Żadna Czarna Słoboda nie istniała, autor po prostu miał na myśli jedną z czarnych słobód, których w owej epoce wokół Skorodomu było co najmniej półtora dziesiątka. Dzisiaj nie wiemy, ile dokładnie, gdyż nie wszystkie księgi spisowe z tego okresu się zachowały. Czarne słobody to osady, w których mieszkali ludzie służebni, płacący podatki – rzemieślnicy, oracze, drobni kupcy.

Ta wiadomość wprawiła Nicholasa w pomieszanie. Widział na schemacie moskiewskiego metra stację Nowosłobodzka i w głębi duszy piastował nadzieję, że i tajemnicza Czarnosłobodzka znajduje się gdzieś w pobliżu. W tej samej chwili zrodził się w głowie magistra nowy, jeszcze smutniejszy domysł.

– Chwileczkę – rzekł ponuro – ale przecież w takim razie i brama mogła być nie Kamienna, lecz po prostu kamienna. Ile, mówił pan, było bram w Skorodomie?

– W różnych okresach różnie bywało. W latach siedemdziesiątych siedemnastego stulecia – dwanaście głównych, ale mogły istnieć mniejsze przejścia w niektórych innych basztach.

– I wszystkie bramy były kamienne. – Fandorin wyraźnie upadł na duchu.

Bołotnikow spojrzał na niego z dziwnym uśmiechem i po dłuższej pauzie obwieścił tryumfalnie:

– A właśnie, że nie! Kamienne bramy były tylko dwie – kałuska i sierpuchowska, powstałe pod koniec panowania Michała Fiodorowicza. Inne baszty bramne wzniesiono z budulca drewnianego. Musimy ustalić, która z tych dwóch bram jest nasza, odtworzyć zarys czarnej słobody, odmierzyć na jej głównej ulicy dwieście trzydzieści sążni, czyli czterysta dziewięćdziesiąt metrów, od rogatki, i już będziemy wiedzieli, gdzie mniej więcej stał dom, o który nam chodzi. Potem popracuję trochę w moskiewskim archiwum miejskim i zbadam historię tego kawałka ziemi – jakie tam stały zabudowania i kiedy, co się z nimi stało. A nuż uda mi się znaleźć jakieś dane dotyczące siedemnastego wieku – o domu na „solidnej” (czyli z pewnością kamiennej, skoro niestraszny jej pożar) podbudowie. A nawet jeśli takich informacji nie zdołam odszukać, strefa poszukiwań i tak będzie dokładnie wytyczona.

– Ależ to bardzo proste! – ucieszył się w pierwszej chwili Fandorin, zaraz jednak skorygował tę spontaniczną reakcję. – Chwileczkę, chwileczkę, ale wychodzi na to, że swoje poszukiwania może pan doprowadzić do końca i beze mnie. Wytyczy pan teren, zwróci się do władz miejskich i otrzyma od nich wszelką pomoc.

Archiwista skrzywił się i obrzucił ponurym spojrzeniem starannie nakreślony plan dawnej Moskwy.

– Niby proste, ale nie całkiem. Trzeba się będzie przy tym jeszcze nieźle nabiedzić. A więc tak. – Odgiął duży palec. – Co do bramy, nie ma stuprocentowej pewności. Tak, sierpuchowska i kałuska były zbudowane z kamienia, ale żadnych informacji o tym, że za nimi znajdowały się czarne słobody, nie znalazłem. A co, jeśli jakaś inna brama została wzniesiona częściowo z kamienia, częściowo z drewna, pański przodek zaś ją właśnie miał na myśli? Następnie niepokoi mnie ten dziwny genealogiczny szyfr… Co to za bzdura z tymi oknami, których było „tyle, ile córek miał nasz przodek Hugo Mocny”? Brednie! Bez względu na liczbę córek waszego cholernego przodka, nie jest to żadna wskazówka, która by pozwoliła wyróżnić ten dom spośród innych.

– Właśnie że jak najbardziej – oświadczył Fandorin. – Hugo von Dorn miał trzynaście córek.

Bołotnikowa dosłownie wparło w fotel.

– Trzynaście? – powtórzył ochrypłym nagle głosem. – Ależ… Ależ to bardzo istotny szczegół! – Zerwał się, podbiegł do okna, zawrócił. – Wprost niesłychane! Nigdy jeszcze się z czymś podobnym nie spotkałem! Diabelski tuzin – to pachnie herezją. Bardzo możliwe, że znajdziemy wyraźną wzmiankę o tak niezwykłym domu! Wie pan co, Fandorin, podzielmy zakres naszego działania. Ja skoncentruję się na kwerendzie w archiwum i będę szukał czarnosłobodzkiego domu na kamiennych fundamentach i z trzynastoma oknami od frontu, a pan zajmie się bramą. Oprócz dwóch wymienionych rogatek wytypowałem jeszcze dwie – pokrowską i srietieńską. Nie wiadomo, czy stały na kamiennych podmurówkach, ale za to wszystkie inne szczegóły się zgadzają. Za rogatką pokrowską Ziemnego Miasta leżała Basmanna Słoboda, którą można było również nazwać czarną – część jej mieszkańców stanowili ludzie służebni. To po pierwsze. Po drugie, w pobliżu tej bramy znajdowała się Niemiecka Słoboda, gdzie prawie na pewno miał kwaterę kapitan muszkieterów. I po trzecie: prowadziła stamtąd droga na Prieobrażenskoje – czyli ma pan książęcy (a ściślej, wielkoksiążęcy) dwór.

Magister chciał zaoponować, ale Maksim Eduardowicz zamachał na niego niecierpliwie, żeby mu nie przerywał.

– Co się tyczy rogatki srietieńskiej, to leżała za nią Pankratjewska Słoboda, przez którą wiodła droga do wsi Kniaź-Jakowlewskoje, zamiejskiej posiadłości książąt Czerkasskich. O, proszę, widzi pan? – pokazał Bołotnikow jakieś miejsce na planie.

– Nie, te dwie ostatnie bramy odpadają – oświadczył zdecydowanie Nicholas, sunąc oczyma za palcem archiwisty. – Pisząc o Książęcym Dworze, kapitan z pewnością miał na myśli posiadłość Fürstenhof, leżącą w pobliżu rodowego zamku von Dornów.

Bołotnikow aż się wzdrygnął, tak poruszyła go ta wiadomość.

– A więc możliwe, że… – aż się zająknął z podniecenia -…możliwe, że sens całego tego fragmentu: „…kierunku, w jakim się idzie od Skały Theo, naszego przodka, do Książęcego Dworu”, jest dla pana jasny? Co to za kierunek?

„Południowo-wschodni” – omal nie odpowiedział Fandorin, ale się rozmyślił. Jeżeli zdradzi ten ostatni sekret, to bystremu Maksimowi Eduardowiczowi partner nie będzie potrzebny. Biorąc pod uwagę wygórowane ambicje i – mówiąc oględnie – dość elastyczną moralność moskiewskiej gwiazdy archiwistyki, co znalazło wyraz w historii z przesyłką do Londynu, lepiej na razie zachować rezerwę. Dwie północne bramy nie wchodziły w grę, jako że żadna z zamiejskich ulic, prowadzących w kierunku południowo-wschodnim, nie mogła się za nimi zaczynać.

– Nie wiem dokładnie – oświadczył tylko.

– Nie ufa mi pan – rzekł z wyrzutem Bołotnikow. – Coś pan jednak wie, ale nie chce pan powiedzieć. To nieuczciwe i w dodatku utrudni poszukiwania.

– Myślę, że pan także nie mówi mi wszystkiego – odparł dość ostro Nicholas. – Proszę się więc zająć swoją kwerendą w archiwum, a mnie zostawić sprawę bram.

Maksim Eduardowicz spojrzał na niego badawczo i westchnął.

– Cóż, jak pan chce. Ale czy jest pan absolutnie pewien, że obie te rogatki, pokrowska i srietieńska, odpadają?

– Absolutnie.

– No to doskonale! A więc zostają nam tylko dwie – sierpuchowska i kałuska! Na planie są zaznaczone ulice i drogi, które prowadziły od placów przybramnych za czasów Corneliusa von Dorna. Trzy od rogatki kałuskiej, dwie od sierpuchowskiej. Notabene, dzisiejsze trasy – prospekt Lenina, ulica Dońska i Szabotowka w pierwszym wypadku, a Wielka Sierpuchowska i Mała Sierpuchowska w drugim – biegną dokładnie dawnym, historycznym szlakiem. Wystarczy panu jeden dzień na sektor kałuski i jeden na sierpuchowski. Odmierzy pan pięć razy po czterysta dziewięćdziesiąt (no dobrze, może być pięćset) metrów, potem znajdziemy dane architektoniczno-topograficzne, dotyczące tych działek, i wytypujemy tę, która najbardziej pasuje. Jak to się mówi w pańskim kraju, a piece of cake [58]!


Niczego sobie piece of cake! W piątym dniu uprzykrzonego wydeptywania w kółko tych samych chodników Fandorin poczuł, że zaczyna wpadać w rozpacz.

A przecież z początku zadanie wydawało mu się jeszcze łatwiejsze niż Maksimowi Eduardowiczowi. Pamiętając o kierunku południowo-wschodnim, wyeliminował magistrale biegnące na południe i południowy zachód; w rezultacie pozostała do zbadania zaledwie jedna ulica – Wielka Sierpuchowska.

Od placu Kałuskiego, co prawda, prowadziła na południowy wschód również ulica Mytna, ale ta powstała sto lat po śmierci Corneliusa, więc nie wchodziła w rachubę.

Co innego Wielka Sierpuchowska. Już sześćset lat temu wiódł tędy szlak na Sierpuchow, a właśnie w ostatnim ćwierćwieczu XVII stulecia ulica była w pełni zagospodarowana i gęsto zaludniona. Pięćset metrów od miejsca, gdzie stała niegdyś kamienna baszta bramna, magister ujrzał po lewej stronie standardowy gmach, przeszklone betonowe pudło w stylu lat siedemdziesiątych XX wieku. Był to Instytut Chirurgii imienia Wiszniewskiego; po prawej stał czteropiętrowy budynek mieszkalny z umieszczonymi na zewnątrz niebieskimi szybami wind.

Instytut Chirurgii wznosił się na miejscu szpitala kupieckiego, zbudowanego na zgliszczach siedziby należącej niegdyś do strzelca przybocznego Bukina. Fandorin ucieszył się – wreszcie jakiś ślad! Ale Bołotnikow pogrzebał w dokumentach i ustalił, że ten cholerny Bukin pobudował się dopiero w 1698 roku, a co się znajdowało na tym miejscu przedtem (jeśli w ogóle coś było) – nie wiadomo.

Budynek mieszkalny wzniesiono na działce należącej przed stu laty do Towarzystwa Tanich Mieszkań Moskiewskiego Związku Urzędników Państwowych. Co się tam znajdowało wcześniej, nie sposób było ustalić. Maksim Eduardowicz coraz głębiej rył w stertach zakurzonych papierzysk (na samą myśl o tym Fandorin dostawał alergii i zaczynało mu ciec z nosa), a magister przemierzał jedną po drugiej wszystkie historyczne ulice, które prowadziły od dawnych bram Skorodomu w kierunku południowo-wschodnim. Musiał przecież w końcu czymś się zająć.

Po śniadaniu jechał na Sadowoje Kolco. Sprawdzał na planie, gdzie stała rogatka, i zaczynał odmierzać pięćset metrów. Rozglądał się i zapisywał numery domów, żeby wieczorem przekazać informacje Bołotnikowowi. Wzdłuż krawężnika powoli sunął za Nicholasem czarny dżip, a w nim siedzieli, ziewając, dwaj ochroniarze. Kilka razy pojawił się też Siergiejew. Robił parę kroków obok mamroczącego coś pod nosem Anglika, kiwał głową i jechał meldować szefowi – tylko nie wiadomo, o czym.

Gabunija dotrzymywał słowa i więcej się magistrowi nie narzucał, ale Fandorina prześladowała wciąż piosenka o Suliko, tak nielubiana przez Josifa Guramowicza. Od samego rana w takt własnych kroków dźwięczało mu w uszach: „Chciałem znaleźć mej miłej grób…”, i ani rusz nie chciało przestać. To był prawdziwy koszmar.

Któregoś dnia, po długich rozterkach, Nicholas zadzwonił wieczorem do Ałtyn. Odezwać się, oczywiście, nie odważył, po prostu chciał ją usłyszeć.

– Halo! Halo! Kto mówi? – rozległ się w słuchawce zniecierpliwiony głos, a potem nagle padło celne pytanie: – Nika, gdzie jesteś? Czy wszystko z tobą w po…

Zaczął jednak od baszty Pokrowskiej – nie tyle ze względów praktycznych, ile żeby się znaleźć bliżej Corneliusa. Tutaj znajdowała się kiedyś Inoziemska Słoboda – Kukuj! Tę samą drogę Fandorin pokonywał konno, zmierzając na miejsce służby wartowniczej, na musztrę lub do zbrojowni.

„Pomóż mi, Corneliusie – szeptał magister, idąc Nowobasmanną. – Odezwij się, wyciągnij rękę z ciemności, widzisz, jakie trudne przede mną zadanie. Pozwól mi tylko musnąć końce twoich palców, a dalej już poradzę sobie sam. Dlaczego przeciąłeś pismo na dwoje, jedną połowę ukryłeś w Kromiesznikach, a drugą zabrałeś ze sobą?” – pytał Nicholas dalekiego przodka. Ten długo milczał, a potem przemówił – najpierw cicho, ledwie dosłyszalnie, wreszcie nieco głośniej.

„Nie wiedziałem, co mnie czeka w Moskwie – tłumaczył, gładząc podkręconego wąsa. Twarzy nie było widać, tylko te zawadiackie wąsy i złoty kolczyk w prawym uchu. – A także, czy schowek w Kromiesznikach jest bezpieczny. Ukryłem tam wszystko, co miałem najcenniejszego, jednak pisma dotyczącego Liberii nie odważyłem się zostawić w całości. Zbyt wielką tajemnicę zawierało. Jeśli w Moskwie czekałaby mnie śmiertelna kaźń, to lewa połówka zostałaby wśród moich papierów. A o tym, gdzie szukać prawej, szepnąłbym zaufanemu człowiekowi przed straceniem, żeby przekazał wieść memu synowi, kiedy ten podrośnie. Kto mógł przewidzieć, że będzie mi sądzone zginąć nie po chrześcijańsku, oczyszczonemu z grzechów, lecz bez ich odpuszczenia, bez spowiedzi, ze szpadą w ręce, zarąbanemu berdyszami strzelców?”.

Przodek posługiwał się starym szwabskim dialektem, który Nicholas opanował specjalnie po to, by móc czytać stare dokumenty, dotyczące historii rodu von Dornów. Ale mówił jedynie to, czego magister mógłby się sam domyślić – najważniejszej swojej tajemnicy nadal nie zdradzał.

Piątego dnia wieczorem magister dotarł do placu Tagańskiego, gdzie stała niegdyś Jauzańska Brama. Od niej w kierunku południowo-wschodnim prowadziły aż cztery stare ulice: Tagańska (dawniej Siemionowska), Marksistów (dawniej Pusta), Woroncowa i Wielkie Kamieniki.

Pierwsza była Tagańska. Nicholas ponuro („smutek długo me serce gniótł”) rozglądał się wokół, odliczając kroki – powinno ich być sześćset trzydzieści, tyle odpowiadało w przybliżeniu pięciuset metrom.

Przy czterysta czterdziestym drugim magister roztargnionym spojrzeniem obrzucił przeciwległą stronę ulicy, gdzie stał zrujnowany parterowy dom, osłonięty zieloną siatką – a więc z pewnością przeznaczony do remontu. Chociaż nie, raczej do rozbiórki. Na oko z końca ubiegłego wieku, a może starszy, ale w tym okresie z pewnością gruntownie przebudowany, a więc nieprzedstawiający żadnej wartości jako zabytek architektury.

Nagle uszu Fandorina dobiegł jakiś cichy dźwięk, jakby ktoś go wzywał z bardzo, bardzo daleka, niepewny, czy zostanie usłyszany. Nicholas spojrzał na dom uważniej – wybite okna, zawalony dach, wyzierające spod odpadającego tynku sczerniałe bale – wzruszył ramionami i poszedł dalej. Do odliczenia pozostało jeszcze sto dziewięćdziesiąt kroków.

Przemierzył tę odległość i zapisał numery domów po prawej i lewej stronie. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wrócić na plac samochodem, ale w końcu się nie zdecydował.

Przechodząc obok zrujnowanego domu, wsłuchał się uważnie, czy aby dziwny zew się nie powtórzy. Ale nie, docierały tu tylko zwyczajne odgłosy miasta – szum opon, głuchy pomruk ruszającego trolejbusu, strzępy muzyki z parku. A jednak było w tym domu coś dziwnego, nie od razu uchwytnego dla oka. Nicholas obrzucił wzrokiem martwe, ślepe okna, usiłując zrozumieć, co wywołuje takie intrygujące wrażenie.

Ochroniarze wyskoczyli z dżipa, rozejrzeli się wokół i rzucili do angielskiego dryblasa, który nagle się zachwiał i zaczął młócić rękami powietrze.

– Jest pan ranny? Gdzie? – krzyknął jeden, podtrzymując Nicholasa za łokieć, podczas gdy drugi wyrwał spod marynarki pistolet i przesunął spojrzeniem po okolicznych dachach.

– Trzynaście – bezgłośnie niemal wyszeptał magister, obdarzając surowego młodego człowieka idiotycznym uśmiechem. – Trzynaście okien!


– Mój pierwszy błąd: przymiotnik „kamienna” nie był zwykłym, pospolitym określeniem, lecz częścią nazwy własnej. W połowie siedemnastego wieku w pobliżu klasztoru Nowospasskiego – o tutaj – powstała słoboda, którą zamieszkiwali murarze, inaczej zwani też kamiennikami, opłacani ze skarbu państwa. Widzi pan, Fandorin, mamy nawet ulice: Wielkie Kamienniki i Małe Kamienniki. Najprawdopodobniej dlatego Brama Jauzańska, czyli Tagańska, przez jakiś czas zwana była Kamienną, ale ta nazwa nie przetrwała i została zapomniana. Historycy znajdowali się w mieszkaniu Nicholasa. Znów siedzieli przy stole zawalonym mapami, schematami i kserokopiami starych dokumentów, jednak między partnerami doszło do psychologicznej zamiany ról. Może niezbyt wyraźnie się to manifestowało, ale dla obu było oczywiste. Szefem przedsięwzięcia stał się teraz magister, a doktor składał mu sprawozdanie, zmuszony na dodatek się tłumaczyć i usprawiedliwiać.

– Drugi mój błąd jest doprawdy niewybaczalny. Przyjąłem, nie sprawdzając, że sążnie, o których mowa w piśmie, to standardowa miara długości, znana od dawna i szeroko rozpowszechniona od osiemnastego wieku: tak zwany sążeń ukośny, który w 1835 roku zatwierdzono oficjalnie jako równy czterdziestu ośmiu werszkom, czyli dwustu trzynastu centymetrom.

Bołotnikow wstał, szeroko rozstawił nogi, podniósł ręce i rozłożył je. Jego sylwetka przypominała teraz literę X.

– Oto sążeń ukośny: odległość od czubka lewej stopy do czubka prawej dłoni. Dlatego właśnie uznałem, że dwieście trzydzieści sążni to czterysta dziewięćdziesiąt metrów. A tymczasem – wstyd mi, że to przeoczyłem – w siedemnastym wieku częściej bywał w użyciu sążeń prosty: odległość między końcami palców u rąk wyciągniętych poziomo, na boki, o tak. – Maksim Eduardowicz stanął w pozycji rybaka demonstrującego, jak wielką rybę złowił. – To trzydzieści cztery werszki, czyli sto pięćdziesiąt dwa centymetry. Dom, który pan odnalazł, znajduje się w odległości trzystu pięćdziesięciu metrów od dawnej Jauzańskiej Bramy, to znaczy dokładnie dwustu trzydziestu sążni prostych!

Każde kolejne potwierdzenie jego racji wywoływało u Nicholasa falę miłego ciepła w piersi i błogi uśmiech, z którym tryumfator bezskutecznie usiłował walczyć – wargi same się rozciągały, co w niegodny sposób raniło jeszcze dotkliwiej miłość własną Bołotnikowa. A może nie? On sam był tak poruszony i uskrzydlony oszałamiającym sukcesem poszukiwań, że zapomniał chyba o zaszczytach i ambicjach.

– Jedźmy dalej. – Uśmiechnął się w odpowiedzi na uśmiech Nicholasa. – Dzisiejsza Tagańska trzysta lat temu była główną ulicą czarnej Siemionowskiej Słobody. A więc mamy naszą „czarną słobodę”. Wszystko się zgadza, Fandorin, wszystkie zawarte w piśmie wskazówki. A teraz sprawa najważniejsza – dom. Przewertowałem papiery dotyczące zabudowy tego kawałka gruntu i znalazłem coś ciekawego. Niech pan patrzy.

Obaj pochylili się nad ksero nudnego, urzędowego dokumentu z prostokątną pieczęcią.

– Dom numer 15, przeznaczony do rozbiórki i nieprzedstawiający wartości historycznej i kulturowej, postawił w roku 1823 kupiec nazwiskiem Musznikow. W 1846, 1865 i 1895 posesja była przebudowywana. W 1852 i 1890 paliła się. Słowem, zwykła historia zwykłego moskiewskiego domu, żadnego punktu zahaczenia. Ale… – Bołotnikow położył na kserokopii zeszyt ze swoimi notatkami. – Niech pan rzuci okiem, jakie fakty udało mi się odgrzebać. Po pierwsze, nazwisko właściciela. Nie wiadomo dokładnie, który z Musznikowów zbudował ten dom, ale Musznikowowie to dość znana w ubiegłym stuleciu rodzina chłystów [59], którzy, być może, w interesującym nas domu zbierali się na modły i czuwania. Trzynastka u jednego z odłamów tej sekty miała szczególny sakralny sens, czym, oczywiście, należy tłumaczyć nietypową liczbę okien.

– Tak, tak, to świetnie, ale co ma z tym wspólnego von Dorn? – zaniepokoił się Nicholas. – Cornelius żył przecież półtora wieku wcześniej!

– Zaraz, chwileczkę. – Archiwista mrugnął z miną Dziadka Mroza, który za moment wyjmie z worka najwspanialszy prezent. – O siedzibie Musznikowa napisano, że została wzniesiona „z bali drewnianych na fundamentach z białego kamienia, który jedyny ocalał ze stojącej tu wcześniej, również drewnianej, dębowej budowli, strawionej przez ogień w 1812 roku – tak zwanego domu czarownika”. Prawie cała ta część miasta po wkroczeniu Francuzów spłonęła i była odbudowywana stopniowo, co najmniej przez półtora dziesiątka lat.

– Czarownika? – powtórzył Nicholas w obawie, że się przesłyszał.

Bołotnikow uśmiechnął się.

– Tak, czarownika. W jednym z raportów policyjnych tej dzielnicy, datowanych na 1739 rok, trafiłem na przypadkową, pojedynczą wzmiankę o jakimś „domu czarownika, inaczej zwanym domem Walsera”. A w rejestrze pobierających stałe wynagrodzenie z Cudzoziemskiego Prikazu, z roku 1672, następnie zaś w spisach Prikazu Aptekarskiego, dotyczących sporządzania ziołowych nalewek leczniczych, a prowadzonych od 1674, dwukrotnie pojawia się nazwisko „mistrza rzemiosła aptekarskiego, Niemiaszka Adamki Walsera”. Jak pan świetnie wie, mieszkańcy Moskwy w tamtej epoce aptekarza, w dodatku jeszcze innowiercę, musieli uważać za czarownika.

– Niemiec! – wykrzyknął Fandorin. – Cornelius także był Niemcem!

– Otóż to, ale na tym fakty, którymi dysponujemy, wyczerpują się i pozostają jedynie supozycje. Jak to się stało, że od frontu domu, który zbudowano po pożarze, znajdowało się tyle samo okien, ile było w domu aptekarza? Czy to zwykły przypadek?

Magister energicznie pokręcił głową.

– Oczywiście, że nie. Musznikow na pewno kupił działkę ze zgliszczami domu czarownika właśnie dlatego, że chłystowi taka niezwykła liczba okien mogła się wydać dobrą wróżbą. Możliwe, że budynek nie spłonął doszczętnie i resztki fasady zostały. Lub po prostu zachowała się pamięć o domu, który miał diabelski tuzin okien.

– Ja też tak myślę. – Maksim Eduardowicz odsunął papiery na bok, odwrócił się do Fandorina i rzekł dobitnie: – A najistotniejsze dla nas jest to, że Musznikow pobudował się na tych samych fundamentach. To właśnie nasza „solidna podbudowa”, której nie strawił nawet Wielki Pożar. Mam nadzieję, Fandorin, że rozumie pan, co to znaczy? – I dodał głośnym szeptem: – Niepotrzebni nam ani sponsorzy, ani urzędasy. Możemy odzyskać Liberię sami!


Przygotowania zajęły jeszcze całe trzy dni, chociaż poszukiwaczy skarbów dręczyła okrutna niecierpliwość. Nicholasowi udawało się zasnąć dopiero przed świtem – na dwie, trzy godziny, nie dłużej, a Bołotnikow – sądząc po jego zaczerwienionych powiekach i podkrążonych oczach – chyba w ogóle ostatnio nie sypiał.

Skompletowanie potrzebnych narzędzi nie zajęło wiele czasu – Fandorin po prostu wręczył Siergiejewowi spis i tego samego dnia dostarczono na Kijowską dwie lekkie, szwajcarskie łopaty jakiejś wymyślnej konstrukcji, dwa kilofy, lewarek, dwa zwykłe łomy, latarki, drabinkę sznurową i świder elektryczny, na wypadek, gdyby trzeba było wiercić szybiki.

– Będziecie kopać podziemne przejście? – zapytał Władimir Iwanowicz niby to żartem, ale wbił swoje szare oczka w stertę papierów leżącą na stole.

– Tak, chcemy czegoś poszukać – rzucił Fandorin niedbale.

– Jasne. – Pułkownik skinął głową.

Właśnie z powodu Siergiejewa nastąpiła zwłoka. Trzy wieczory zeszły na manewry odwracające uwagę. Partnerzy jechali z całym oporządzeniem na jakieś przypadkowo wybrane ruiny (raz była to opuszczona fabryka w Tekstilszczikach, drugi i trzeci – Zamoskworieczje i Marjina Roszcza) i tam zaczynali oczyszczać teren i kopać.

Pewnego dnia zjawił się Siergiejew we własnej osobie. Pochodził, popatrzył i odjechał.

Nazajutrz pułkownika już nie było, ale zza resztek murów co chwila wyglądali ochroniarze. Kiedy znaleźli się już całkiem blisko, Nicholas ogłosił mobilizację: wręczył młodym ludziom łopaty i kazał im przerzucić z miejsca na miejsce ogromną stertę śmieci. Chłopcy spocili się, ubrudzili swoje eleganckie garniturki, a jednemu cegła uszkodziła nogę w kostce.

Za trzecim razem Fandorin i Bołotnikow trudzili się w zupełnej samotności – ochroniarze stali na zewnątrz obiektu i nie przejawiali zainteresowania wykopkami na wpół obłąkanych historyków. To była wyraźna oznaka, że już nadeszła właściwa pora. Można zaczynać.

Plan ustalili następujący. Przystojniaków Siergiejewa ustawić na rogach domu numer 15, żeby nikt nie wtykał tam nosa – trudna młodzież, alkoholicy, bezdomni kochankowie. Z patrolem milicji, który zainteresuje się światłem latarki, błyskającym w piwnicznym okienku, ochroniarze też na pewno bez trudu się dogadają. Nicholas i Bołotnikow wyważą przegniłe drzwi, zejdą na dół i zaczną działać zgodnie z instrukcjami Corneliusa von Dorna. Jeśli (oby!) uda się coś znaleźć, spróbują dokonać wstępnej, przybliżonej oceny skarbu, ale niczego nie będą wynosić z piwnicy. Co więcej, dla konspiracji pojadą jutro i pojutrze pogrzebać jeszcze w jakichś ruinach i przez ten czas zdecydują, jak obwieścić miastu i światu o niezwykłym, oszałamiającym odkryciu.

Dotarli na Tagańską o drugiej w nocy. Na ulicy nie było żywego ducha, panowała zupełna cisza. Fandorin zerknął w prawo, w lewo, w górę. Zobaczył, że księżyc próbuje podejrzeć poszukiwaczy skarbów zza postrzępionych chmur, ale się przez nie nie przedrze – niebo, w szare i czarne cętki, przypominało marmurowy grobowiec.

Rozstawili ochroniarzy na posterunkach. Przez dziurę w płocie przeleźli na podwórze, a pięć minut później, klucząc pomiędzy stertami desek i gruzu, przedostawali się do piwnicy. Zardzewiałe żelazne drzwi trzeba było wyważyć łomem. Zgrzyt i łoskot niezgranym echem odbiły się od ciemnych ścian, z których zwisały płaty odłażącej farby.

– Tak – nie wiadomo dlaczego szeptem powiedział Fandorin, oświetlając sklepienie piwnicy. – Północno-wschodni róg jest tam.

Archiwista podszedł do ściany i poskrobał ją nożem.

– Wapień, odwieczny moskiewski wapień – oznajmił półgłosem. – I sposób, w jaki go kładziono, dawny. Tak ciosano kamienie jeszcze za Iwana Trzeciego. W Moskwie wiele starych domów stoi na takich fundamentach. Zaprawa na żółtkach jaj z dodatkiem miodu, wosku pszczelego, kurzego pomiotu i Bóg wie czego jeszcze. Trzyma lepiej niż dzisiejsze.

Nicholas, wstrząsany nerwowymi dreszczami, miał wrażenie, że nie pora teraz na wykład z historii architektury. Magister dotarł do dalszego, zwróconego w stronę podwórza rogu piwnicy, odstawił latarnię na bok i chwycił za łopatę. Najpierw trzeba było oczyścić podłogę ze śmieci.

Pieśń o nieuchwytnej Suliko przestała Fandorina prześladować w dniu, w którym przeliczył okna na fasadzie domu numer 15.

Zamiast smętnej gruzińskiej pieśni ludowej przyczepił się teraz do Nicholasa wiersz z książki, którą wyjął z szafy bibliotecznej w gabinecie. Mieszkanie na Kijowskiej Eurodebetbank wynajmował najwyraźniej jako kwaterę dla biznesowych gości, gdyż zestaw literatury był dość specyficzny: najróżniejsze informatory biznesowe, wytworne czasopisma, wydawane na grubym, lśniącym papierze, aż pięć egzemplarzy Rosyjskiej encyklopedii bankowej oraz – nie wiadomo, jakim trafem – samotny tomik z serii „Mistrzowie Rosyjskiej Poezji”. Tą właśnie książeczkę Fandorin kartkował po nocach, zmagając się z bezsennością.

Natrętny wierszyk mówił o miłości sprzed okresu dojrzewania. „Przecudnej urody Lideczka mieszkanką ulicy jest tej” – mamrotał teraz Nicholas od rana do wieczora i widział przed sobą nie jakąś nieznaną dziewczynę imieniem Lida, lecz dom przy Tagańskiej 15, osłonięty zieloną siatką.

Także i teraz magister wymachiwał łopatą w rytm amfibrachu – notabene trzystopowego i kończącego się rymem żeńskim, co odpowiadało metrum klasycznego limeryku. „Z imieniem jej on spać się kładzie… imieniem tym budzi go dzień”. Rytm wiersza odpowiadał idealnie równomiernemu wysiłkowi pracy fizycznej, więc robota szła szparko.

Wreszcie spod zwałów śmieci wyjrzały na wpół przegniłe deski. Widocznie piwnica była kiedyś zamieszkana, skoro położono tu podłogę.

Odrzucili łopaty i wzięli się do łomów. Zerwali jedną warstwę desek, pod którą odkryli drugą, osmaloną.

– Oto ślady pożaru z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego – zauważył Bołotnikow, ocierając spocone czoło. – Czego pan tak wciąż mamrocze? Naprzód, Fandorin, jesteśmy prawie u celu.

Usunęli nadpalone deski.

– Aha! – wykrzyknął podniecony Maksim Eduardowicz, gdy żelazny łom brzęknął dźwięcznie. – Kamienne płyty! A tak się bałem, że pod deskami będzie ziemia! No już, do roboty! Trzeba to oczyścić!

Postawili latarnię nad skrajem jamy, która utworzyła się w kącie. Skruszyli zwęglone niemal deski, odrzucili łopatami spróchniałe szczątki.

Płyta w rogu miała w przybliżeniu wymiary trzy stopy na trzy.

Bołotnikow zasępił się.

– Ajajaj, do dupy, Fandorin, coś tu jest nie tak. W tekście stoi jak byk: „Zobaczysz wąską kamienną płytę”, a ta to kwadrat. I w dodatku tak ciężka, że we dwóch nie da się jej ruszyć z miejsca, więc jak synek Mikita miałby sobie poradzić sam? No dobra, trzeba ją podważyć.

Przykucnęli obok siebie, potrącając się w ciasnocie, i zaczęli usuwać spoinę między płytami. Nicholas krzywił się przy koszmarnym zgrzycie łomu o kamień, jego serce zaś ściskało się ze strachu – a co, jeśli to naprawdę pomyłka?

– Wystarczy – zdecydował Maksim Eduardowicz. – Podważymy obaj równocześnie, z całej siły. A nuż się uda? Na trzy-cztery.

Fandorin zaparł się nogą o skraj wyłamanej w deskach dziury, uchwycił oburącz łom i na komendę szarpnął trzonek do góry.

Płyta stanęła sztorcem, poddając się tak łatwo, że zaskoczony Bołotnikow z trudem ustał na nogach.

– Aha, więc o to chodziło! – Magister, przytrzymując płytę, wskazał na jej krawędź. – Grubości ma nie więcej niż trzy cale.

Bołotnikow, zasapany, odepchnął kolegę, chwycił płytę (jak się okazało, wcale nie taką ciężką) i odrzucił ją na bok. Kiedy uderzyła o leżący łom, pękła na dwoje.

– Dlaczego?… – wykrzyknął Nicholas. – Przecież w tym domu powstanie kiedyś muzeum!

Maksim Eduardowicz bez słowa opadł na czworaki i zaczął ręką wygrzebywać z niewielkiego zagłębienia zmieszane z pyłem okruchy.

– Niech pan tu poświeci! – wychrypiał. – No, prędzej! Pośrodku coś jest. No, niechże pan świeci! Mówię, że coś namacałem!

Fandorin skierował światło latarki w głąb ciemnego kwadratu i wyciągnął szyję, żeby tam zajrzeć, ale archiwista, z twarzą przy samej podłodze, całkowicie zasłaniał otwór.

– I co to jest?

– Zagłębienie, a w nim klamra – stłumionym głosem odparł Bołotnikow. – Na takich dawniej przymocowywano pierścienie do zamykania drzwi.


Aneks

Niepoprawny politycznie limeryk, który dopomógł Fandorinowi oczyścić z gruzu i śmieci piwnicę domu numer 15, w nocy, 3 lipca.

Lida, choć bardzo kochliwa,

O zdrowie niezwykle troskliwa

Dla komfortu swej psychiki

Różne stosowała triki,

By nie złapać syfa lub HIV-a.

Загрузка...