Podziemna Moskwa. Coś jest! Ostrzejsze niż u wilka.
W baszcie Konstantino-Jelenińskiej. Ostatnia wola władcy
miłującego Chrystusa.
– Niechże pan zrozumie – któryś już raz powtarzał Walser, spoglądając na kapitana ze skruchą sponad okularów. – Musiałem pana wypróbować. Owszem, przez cały ten czas wiedziałem, gdzie jest ukryta Liberia, ale i tak nie można się tam było dostać, a ja chciałem się panu lepiej przyjrzeć. W ciągu tego miesiąca przekonałem się, że mam do czynienia z uczciwym i umiejącym dochować tajemnicy człowiekiem. Dokonałem słusznego wyboru.
– Dobrze, panie Walser, powiedziałem już, że się nie gniewam, chociaż wychodzi na to, że niepotrzebnie opukiwałem podłogi we wszystkich pałacowych piwnicach. – Cierpliwość Corneliusa była na wyczerpaniu. – Dość tych usprawiedliwień! Niech pan zaraz powie, gdzie jest skrytka. Jak pan ją znalazł? Kiedy?
Szli szybko ciemniejącą o zmierzchu ulicą, prowadzącą do skorodomskiej bramy.
– Najpierw opowiem panu, jak ustaliłem miejsce. Tu przecież rzeczą najważniejszą jest praca myśli, zebranie i odpowiednia interpretacja informacji. Cała reszta to głupstwo: jaka taka sprawność i pewien wysiłek mięśni. Główną pracę wykonał umysł. Mówiłem panu o zapiskach z 1564 roku, które znalazłem w archiwum carskich warsztatów rzemieślniczych, i o mistrzu wodociągowego rzemiosła, Siemionie Ryżowie, pamięta pan? Zataiłem jednak przed panem, że w księgach inwentarzowych budowy Opryczyńskiego Dworu, który wznoszono w tym samym czasie, również wspomina się Ryżowa, a oprócz niego innych, niewymienionych z nazwiska „majstrów podziemnych rzemiosł”. Z kronik historycznych wiadomo, że z pałacu carskiego do Opryczyńskiego Dworu, gdzie Iwan przeniósł się w 1565 roku, prowadziło podziemne przejście, biegnące pod murem kremlowskim i rzeką Nieglinką. Rozumie pan, do czego zmierzam?
– Chce pan powiedzieć, że pod tym, jak mu tam, Opryczyńskim Dworem, mistrz Ryżow urządził jeszcze jedną wodoszczelną skrytkę?
Von Dorn zmarszczył czoło, usiłując zgadnąć, co aptekarz ma na myśli.
– Gdyby istniała jeszcze jedna skrytka, to pośród zapisków byłoby dodatkowe zamówienie na ołowiane płyty lub jakieś inne materiały, a niczego takiego w czasie budowy Opryczyńskiego Dworu nie zamawiano. Nie, kryjówka jest jedna, wpadłem na to od razu! Ołowiane poszycie przywieziono na Kreml, a prace budowlane były prowadzone w Opryczyńskim Dworze, pod ziemią, rozumie pan?
– To znaczy… – Cornelius przerwał i klepnął się po udzie. – To znaczy, że spod pałacu poprowadzono przejście do Opryczyńskiego Dworu i przeniesiono ołowiane płyty pod ziemią? Ale po co? Żeby zachować rzecz w tajemnicy, tak?
– Oczywiście, a z jakiejż by innej przyczyny! – Walser roześmiał się podniecony, mrużąc oczy, gdyż prószył drobny śnieg, który wiatr ciskał im w twarze. – Wiadomo, że Wzgórze Borowickie, na którym stoi zamek wielkiego księcia, od niepamiętnych czasów jest całe zryte podziemnymi korytarzami. Opowiadali mi wiarygodni ludzie, że przez sam środek wzgórza biegł dawniej wąwóz, który następnie został zasypany ziemią. Tak, owszem, zasypano go, ale podziemne galerie zostały. A potem, w późniejszych wiekach, kopał pod Kremlem, kto tylko chciał! To przejście, które ostatnio pan odkrył, prowadzące do carskiej sypialni, pochodzi z całkiem niedawnych czasów. Może polecił je zbudować wychowawca cara Aleksego i współrządzący z nim Morozow – podobno zawsze był ciekaw cudzych tajemnic. A dzieje Opryczyńskiego Dworu są następujące: podczas najazdu krymskich Tatarów na Moskwę stary drewniany pałac spłonął do cna. Rozsądniej było odbudować go w innym miejscu, żeby nie rozbierać resztek drewnianej konstrukcji. Car jednak nakazał wznieść nową budowlę właśnie na pogorzelisku. Pewnie jest pan ciekaw dlaczego?
– Z powodu podziemnej kryjówki! – wykrzyknął kapitan. – Dzięki ołowianemu poszyciu nie mogła przecież spłonąć!
– Słusznie pan rozumuje, mój dzielny przyjacielu. I ja tak pomyślałem. A później, kiedy car znów wybrał na swoją rezydencję Kreml, nie przeniósł Liberii z jej dotychczasowego miejsca – nie było potrzeby. Pałac od kryjówki dzieliło pięć minut drogi podziemnym korytarzem, wystarczyła jedna mała świeczka.
– A gdzie stał Opryczyński Dwór?
Twarz Walsera zmarszczyła się w uśmiechu.
– Na Mochowej. Dziś to miejsce znajduje się dokładnie pomiędzy Ziemskim Prikazem a pałacem Naryszkinów…
Von Dornowi szczęka opadła. W ustach poczuł od razu smak tającego śnieżnego pyłu.
– Tak… Ale przecież to siedziba metropolity antiochijskiego!
Aptekarz roześmiał się.
– No właśnie. A teraz opowiem wam, mój dzielny kapitanie, dlaczego jego przewielebność Taisjusz tak się na mnie uwziął. Wykombinowawszy, gdzie powinna się znajdować obita ołowiem kryjówka, zatrudniłem się u metropolity jako domowy bibliotekarz. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, jaki jest prawdziwy powód jego przyjazdu do Rosji. Kiedy jednak odkryłem pośród papierów Taisjusza cały brulion, zapisany danymi dotyczącymi Liberii, stałem się podwójnie ostrożny… Na szczęście Grek poszedł fałszywym tropem. Jest przekonany, że car Iwan wywiózł drogocenne zbiory do Słobody Aleksandrowskiej, i od wielu już lat szuka kryjówki tam – zdążył przekopać wszystkie rumowiska, miejscami na głębokość niemal trzydziestu łokci. – Walser zaniósł się dobrodusznym, niefrasobliwym śmiechem – ten poczciwiec nie wiedział chyba w ogóle, co to złośliwa satysfakcja. – Czy to nie zabawne? Siedzi dosłownie nad skarbem, a ryje ziemię dookoła jak kret. Metropolita zgromadził zresztą również wspaniałą bibliotekę, która warta jest dużych pieniędzy, ale oczywiście, daleko jej do Liberii. Moja praca polegała na tym, żeby opisać wszystkie tomy, każdy oddzielnie na małej karteczce, po czym ułożyć je wedle dyscyplin i tematów. To całkiem niegłupi pomysł – Taisjusz nazywał zbiór owych fiszek kartoteką. Kiedy książek jest bardzo dużo, zdarza się, że trudno odszukać tę potrzebną, a tak wyjmuje tylko człowiek skrzyneczkę z fiszkami i od razu wszystko wie. Jeśli, na przykład, chce pan znaleźć jakieś wiadomości z dziedziny kosmografii…
– Herr Walser – przerwał dygresję zamiłowanego bibliofila kapitan, naprowadzając go z powrotem na właściwy temat – o kartotece opowie mi pan innym razem. Teraz pozostańmy przy Liberii.
– Tak, tak, przepraszam. – Skruszony aptekarz pokiwał głową. – Przepracowałem u metropolity kilka miesięcy. Sprawa kartoteki posuwała się powoli, gdyż – jak pan sam rozumie – naprawdę zajmowałem się czymś całkiem innym. Swoją drogocenną bibliotekę zapobiegliwy i przewidujący Taisjusz umieścił nie w górnej, drewnianej części pałacu, lecz w kamiennej podmurówce, wpuszczonej głęboko w ziemię. To zresztą bardzo dogodne miejsce do kopania – rodzaj naturalnej rozpadliny. Pomyślałem, że i przed stu laty, gdy wznoszono Opryczyński Dwór, budowniczowie musieli rozumować tak samo. Jeśli kryjówka rzeczywiście jest tutaj, to należy jej szukać dokładnie pod biblioteką metropolity. W ciągu dnia zajęty byłem obowiązkami w Aptecznym Prikazie i swoją praktyką medyczną, na Mochową przychodziłem dopiero wieczorem, a pracowałem po nocach. Uznałem zresztą, że tak będzie bezpieczniej – służba i Taisjusz już spali. Rozebrałem niewielki kawałek podłogi – obluzowałem dębowe klepki, tak żeby dawały się łatwo wyjąć i z powrotem wstawić na miejsce. Pod posadzką leżały deski. Wypiłowałem w nich kwadratowy otwór, wyjęte kawałki desek skleiłem mocnym klejem własnej roboty, tak że powstało z nich coś w rodzaju pokrywy, którą mogłem zasłonić wycięty luk. Pod deskami był popiół i spalona ziemia – resztki pogorzeliska, pozostałość po najeździe Tatarów. Wtedy dopiero zaczął się najtrudniejszy etap pracy. Kopałem dół, wynosząc ziemię w małych woreczkach, co trwało bardzo długo, gdyż posuwałem się powoli. Przez wiele miesięcy prawie nie spałem, jadłem byle co, w przelocie – i nic: nie rozchorowałem się ani nie osłabłem. Przeciwnie, wyrobiłem sobie mięśnie, nabrałem sił i wzmocniłem się. Oto jeszcze jeden dowód na to, że ciałem rządzi umysł. Możliwości ludzkiego organizmu są doprawdy nieograniczone! Trzeba tylko umieć odpowiednio wykorzystać zasoby, którymi tak hojnie obdarzyła nas natura! Gdyby ludzie sami nie stwarzali sobie ograniczeń, dając wiarę głupim przesądom, gdyby potrafili docenić moc własnego rozumu, byliby podobni greckim bogom. „Jakimże cudem natury jest człowiek! Jak cny jego umysł i zdolność bez granic!” – powiedział wielki Szekspir.
– Kto? – zapytał Cornelius. – A zresztą nieważne. Na rany Chrystusa, panie Walser, nie zatrzymujcie się przy rzeczach nieistotnych. Wyjaśnijcie lepiej, jak wam się udało przez tyle miesięcy prowadzić swoje wykopki niepostrzeżenie?
– O, wszystko dokładnie obmyśliłem – oświadczył z dumą aptekarz. – Opracowałem znakomity system. Proszę mi dać pańską szpadę. Niech pan popatrzy. – Walser przykucnął i zaczął rysować coś na śniegu. – Do piwnicy, gdzie mieści się biblioteka, można zejść tylko schodkami, które prowadzą do sypialni Taisjusza. Na noc Grek zamykał się od środka, więc nie mogłem wyjść aż do rana, co było mi bardzo na rękę. Na dole zostawiano dla mnie dzban miodu, strawę, wiadro do załatwiania naturalnych potrzeb i słomiany siennik. I właśnie on nasunął mi pewną myśl. Przyniosłem z domu jeszcze kilka takich, powoli wypchałem je wełną i wkładałem w wykopaną pod podłogą jamę, żeby klepki nie wydawały odgłosu zdradzającego, że pod spodem jest pusto. Pod jednym z górnych stopni schodów umocowałem sprężynę połączoną z dzwoneczkiem, który miałem w pobliżu siebie, w jamie. Gdyby Taisjuszowi nagle przyszło do głowy zejść nocą do biblioteki, od razu zostałbym ostrzeżony. Schodki są dość strome i kręte, a Grek cierpi na podagrę, więc starczyłoby mi czasu, żeby wydostać się z jamy i wstawić na miejsce wyjęte klepki. Pewnego razu metropolita rzeczywiście zszedł do piwnicy grubo po północy, potrzebował akurat jakiegoś rękopisu. Usłyszawszy brzęk dzwoneczka, wpadłem w okropną panikę i ze strachu nie mogłem wstawić jednego z dębowych kwadratów na miejsce, tak że musiałem zamaskować otwór rozłożoną księgą. Taisjusz powiedział tylko: „Cóż to, doktorze Walser, czyta pan na czworakach? Przy stole byłoby panu wygodniej”. Bąknąłem coś pod nosem, choć cały aż się trząsłem, taki byłem przerażony. Ale nic, jakoś się udało. Po siedmiu miesiącach tej nocnej pracy wykopałem jamę głębokości siedmiu stóp. Uformowałem też ziemne stopnie, żeby można było wygodniej schodzić na dół i wchodzić z powrotem na górę. Niekiedy, oczywiście, dręczyły mnie wątpliwości, czy aby nie pomyliłem się w swoich wyliczeniach. A drugiego grudnia ubiegłego, 1675 roku (na zawsze zapamiętam tę datę – to najważniejszy dzień w moim życiu!) kilof, którym rozbijałem grudy ziemi, uderzył o kamień. Zacząłem ją odgarniać i pod spodem ukazał się mur! Zgrabne sześciany wapienia, spojone zaprawą. Przyłożyłem ucho, postukałem i usłyszałem wyraźny metaliczny odgłos.
– Nie może być! – Cornelius chwycił aptekarza za ramię.
– Ojej, boli, kapitanie… Tak, głuchy dźwięk! To było jak czarodziejski sen. Nie będę pana zanudzał szczegółową relacją o tym, jak wyjmowałem i wynosiłem kamienie, jak wypiłowałem otwór w ołowianym poszyciu. To było trudne zadanie, ponieważ nie mogłem posługiwać się dłutem – usłyszano by hałas w całym domu. Szesnastego grudnia robota była skończona. Ostrożnie usunąłem ciężki kwadrat ołowianej płyty i spuściłem w otwór latarnię na sznurku…
– No i?… – Serce Corneliusa ścisnęło się niczym piąstka – nie mógł złapać tchu ani go wypuścić. – I co pan tam zobaczył?
– Ją! Liberię! – oznajmił szeptem Walser, chociaż na ciemnej ulicy oprócz nich dwóch nie było żywej duszy. – Nie udało mi się zejść na dół, ale widziałem skrzynie, mnóstwo starych skrzyń! Dwa, może trzy tuziny!
– A jeżeli nie ma w nich książek? – również szeptem zapytał Cornelius. – Tylko, na przykład, złoto?
– Jakie znowu złoto? – przestraszył się Walser. – Co pan opowiada? Tam nie może być żadnego złota, to Liberia Iwana!
Aptekarz tak się przeraził, że Cornelius musiał go uspokajać – no, oczywiście, w skrzyniach mogą leżeć jedynie książki. Ale myślał przy tym: co tam Liberia! Stare skrzynie! Na pewno kryją coś bardzo cennego. Ale tu kapitan przypomniał sobie nagle pałacową piwnicę z pękami zetlałych sobolowych skórek i jego zapał nieco przygasł. „Drugiego takiego rozczarowania już nie przeżyję” – pomyślał.
– A dlaczego nie udało się panu zejść?
Walser westchnął.
– Tamtej nocy nie wziąłem ze sobą drabinki sznurowej, więc odłożyłem rekonesans na następną noc. A rano zostałem sromotnie wygnany z pałacu metropolity… Niestety, mój przyjacielu, sam sobie byłem winien. Kiedy wypuszczono mnie z piwnicy, zacząłem się zachowywać jak niespełna rozumu – nie okazałem przy powitaniu należnego szacunku przewielebnemu, ba, omal nie parsknąłem mu śmiechem w twarz. Wydawało mi się okropnie zabawne, że dosłownie śpi na Liberii i nawet się tego nie domyśla. Taisjusz to pyszałek, nie może ścierpieć, gdy ktoś niżej postawiony się przed nim nie płaszczy. Kazał czeladzi mnie wyrzucić i więcej nie wpuszczać za próg. A przy okazji nie zapłacił mi należnego wynagrodzenia… Ale pieniądze to bagatelka! Gorsze było co innego. Kiedy mnisi pędzili mnie przez podwórzec kopniakami, zgubiłem swój pamiętnik, nawet nie zauważyłem kiedy. A w nim, oprócz różnych sentencji filozoficznych, miałem spis ksiąg Liberii, który odkryłem w uniwersytecie dorpackim.
– Co za nieostrożność! – wykrzyknął von Dorn.
– Czyż mogłem przypuszczać, że spis wpadnie w ręce Taisjusza, jedynego człowieka w całej Moskwie, który mógłby się zorientować, co on zawiera?…
– A skąd pan wie, że metropolita przeczytał pańskie notatki?
Walser rzekł posępnie:
– Wiem, wiem… Nazajutrz wieczorem, kiedy wracałem z Aptekarskiego Prikazu, chwyciło mnie za ręce dwóch mnichów i powlokło ulicą. Krzyczałem, wyrywałem się, ale nikt nie przyszedł mi z pomocą. Jeden z napastników, który w dodatku boleśnie uderzył mnie pięścią w ucho, powiedział: „Władyka chce cię widzieć”. Po cóż Taisjusz miałby oglądać takiego nędznego robaka jak ja, jeśli nie z powodu Liberii? Tak, podstępny Grek przeczytał mój spis, nie ma co do tego wątpliwości. I uznał z pewnością, że zostałem przez kogoś nasłany, by go szpiegować. Przez kogoś, kto wie, że metropolita interesuje się Liberią… Ale miałem wtedy szczęście. W pobliżu mostu Troickiego, tego na Nieglinnej, zobaczyłem swojego przełożonego, diaka Gotosowa, w asyście strzelców – wiózł dla cara medykamenty z niemieckiej apteki. Zacząłem krzyczeć, szarpać się i mnisi uciekli. Po tym incydencie nająłem dwóch krzepkich sług i bez tych osiłków nigdzie się nie ruszałem. Łamałem sobie głowę, jak się dostać do kryjówki. Doszedłem do przekonania, że w całej Moskwie tylko jeden kanclerz Matfiejew ma wystarczające wpływy, by pokonać metropolitę. No, a dalszy ciąg pan już zna – widział pan wszystko na własne oczy… Czekałem przez cały styczeń, w nadziei, że może Taisjusz dokądś wyjedzie – na modły do Troicy albo przynajmniej do Słobody Aleksandrowskiej dalej kopać. Wtedy my obaj spróbowalibyśmy przeniknąć do jego pałacu i dotrzeć do Liberii. Ale przebrzydły Grek kamieniem siedział w domu, nie ruszał się nigdzie ani w dzień, ani w nocy. Na starość boi się chłodu. Najpewniej nie opuści swojej siedziby, póki nie zrobi się ciepło, myślałem. Aż tu nagle taka gratka! Car dostał apopleksji! Metropolity nie będzie w domu całą noc, nie wypada mu odejść od śmiertelnego łoża władcy. Los ofiarował nam dzisiaj wyjątkową, można powiedzieć, niepowtarzalną okazję.
Do nocnej wyprawy przygotowali się zgodnie z planem – Adam Walser wszystko dokładnie wcześniej obmyślił.
Ubrali się na czarno, w obcisłe ubrania. Na wierzch, dla ciepła, włożyli watowane tatarskie kaftany. Szpady von Dorn nie wziął – była długa, nieporęczna. Zamiast niej uzbroił się w pałasz i basałyk na rzemiennej pętli, a z tyłu, za kołnierzem, ukryty w specjalnej pochwie, miał sztylet. Pewien Portugalczyk w czasie kampanii flandryjskiej nauczył go, że to nieoceniona rzecz, gdy trzeba zadać błyskawiczny, niespodziewany cios – wyciągasz sztylet zza pleców i możesz go wbić czy przejechać nim nieprzyjacielowi po twarzy – jak ci wygodniej. Pistoletów kapitan nie brał, hałasy raczej nie były wskazane. Zamiast drabinki sznurowej wziął linę z węzłami i hakiem na końcu – można było po niej nie tylko spuścić się w dół, ale i wdrapać się na mur lub za okno.
Walser niósł lampkę oliwną i zapas świec. Oprócz tego miał też pusty worek z rogoży.
– Na książki – wyjaśnił. – Dużo ich, naturalnie, nie wyniesiemy, są bardzo ciężkie, trudno je będzie przerzucić przez ogrodzenie. Ten worek nada się w sam raz. Zamoleusa musimy wziąć koniecznie, resztę pozostawiam do pańskiego uznania. Rogoża jest do tego celu najlepsza. Jeśli się zmęczymy niesieniem, worek można nawet postawić na śniegu, książki nie zamokną.
Do Mochowej dotarli bez przeszkód – kapitan miał nocną przepustkę, na podstawie której stróże uliczni bez zbędnych rozhoworów otwierali przed nim zamknięte na noc wrota.
Ogrodzenie wokół dziedzińca siedziby metropolity było kamienne, wysokie na dziesięć stóp. Cornelius wybrał najciemniejszy kąt, zarzucił hak i w jednej chwili był już na górze. Walser wdrapywał się długo, sapiąc i dysząc, a na końcu musiał go kapitan wciągnąć za kołnierz. Latarnię na razie zgasili.
Siedząc na murze, zlustrowali podwórzec. Cisza. Światła w komnatach pogaszone. Zza stajni wybiegły z ujadaniem dwa ogromne psy i zaczęły skakać na mur, skrobiąc po nim pazurami.
Walser przewidział także i to. Wyjął z worka (jak widać, nie całkiem pustego) dwa ochłapy mięsa i rzucił bestiom. Te błyskawicznie je połknęły, a po półminucie oba zachwiały się i upadły na bok.
– Nie żyją? – zapytał von Dorn.
Aptekarz żachnął się.
– Co też pan! Po co pozbawiać kogokolwiek drogocennego daru życia, jeśli to nie jest absolutnie konieczne? Dałem im po prostu środek, który sporządzałem ostatnio dla księżnej Trubeckiej, cierpiącej na bezsenność. Jeżeli lek podziałał na jej książęcą wysokość, która ma dziesięć pudów żywej wagi, to na psy metropolity podziała tym bardziej.
Zeskoczyli w zaspę i szybko przebiegli przez podwórze do zabudowań.
– Tędy – wskazał drogę Walser. – Tam jest tylne wejście, żeby mnisi mogli biegać do wychodka za potrzebą. Grek ma ciepłą komórkę tuż przy sypialni, z bieżącą wodą.
Kapitan zdziwił się.
– Po co ta woda?
– Później wyjaśnię – szepnął aptekarz. – No dalej, naprzód! Za węgłem rzeczywiście były niskie, niezamknięte drzwi. Wśliznęli się do ciemnej, dusznej sieni, a stamtąd, pokonawszy dwa schodki, weszli do wąskiej galerii.
– Cśśś! – ledwie dosłyszalnie szepnął Walser. – O, tam jest cela Jusupa. Nie daj Boże, żeby się obudził. Musimy iść dalej, do pokojów Taisjusza.
Cornelius bojaźliwie zerknął na drzwi, za którymi spał straszny człowiek, i prześliznął się obok nich na palcach.
– Teraz w lewo. – Aptekarz lekko popchnął von Dorna we właściwym kierunku. – W komnacie przed sypialną, tam gdzie jest klęcznik i krzyż i gdzie władyka się modli, zawsze czuwa któryś z mnichów.
Kapitan ostrożnie wyjrzał zza węgła. Zobaczył przestronne pomieszczenie o ścianach ozdobionych malunkami. Jedna z nich cała była obwieszona ikonami. Przy małym stoliku ze świecą siedział olbrzym w riasie i ogryzał paznokieć. Co chwila ziewał, robił na ustach znak krzyża świętego i znów zabierał się do paznokcia.
– Jeżeli to możliwe – szepnął Corneliusowi do ucha Walser – lepiej, żeby nie musiał zginąć.
„Tyle zbytecznych utrudnień przez tego fanatyka życia” – pomyślał von Dorn. Naciągnął jednak na basałyk – ciężką żelazną kulę – rękawicę.
Powoli, rozkołysanym krokiem ruszył przez komnatę.
Mnich zamrugał oczyma, zmrużył je, by lepiej widzieć, co się dzieje w półmroku, poza kręgiem światła, i zapytał:
– Jakimka, to ty?
Ostatnich parę kroków Cornelius pokonał kilkoma skokami i z rozmachu walnął kulą podnoszącego się strażnika – ale nie w skroń, jak by należało, tylko w potężne, stwardniałe od bicia pokłonów czoło. A niech sobie żyje, będzie to zawdzięczał miękkiemu sercu Herr Walsera. Chociaż bezpieczniej byłoby rozłupać mnichowi czaszkę.
Dryblas padł na wznak, nawet nie jęknął.
– Szybciej! – ponaglił Corneliusa aptekarz.
– Chwileczkę.
Kapitan związał ogłuszonemu ręce i nogi jego własnym sznurem od habitu i wsunął mu do ust mnisią myckę jako knebel. Teraz można było ruszać dalej.
Przebiegli przez sypialnię metropolity i pchnęli wysokie drzwi, za którymi długie schody prowadziły w dół.
Znów zapalili latarnię.
– A oto biblioteka – rzekł Walser, kiedy zeszli już do niewielkiego kwadratowego pomieszczenia, dookoła którego biegły półki z książkami. – Jest tu około trzech tysięcy foliałów, nikt w Moskowii nie posiada tak wielkiego księgozbioru.
Mówił teraz głośno, nie bał się już, że ktoś usłyszy.
Na środku pomieszczenia ukląkł, podważył nożem dębową klepkę, potem drugą, trzecią, czwartą, wyjął kwadrat ze sklejonych desek, następnie szczelnie wypchany siennik, a wtedy von Dorn ujrzał ciemną jamę i prymitywne stopnie z udeptanej ziemi.
Niecierpliwie odsunął Walsera i zajrzał w głąb pierwszy. Aptekarz, dysząc Corneliusowi w kark, stał za nim.
Zaczepili hak o brzeg czarnej dziury, obramowanej białym paseczkiem metalu, i opuścili linę.
– No, w imię boże. – Kapitan przeżegnał się.
Wziął latarkę w zęby za miedziane kółko i zaczął się opuszczać w dół.
Po chwili stał na podłodze.
Skrzynie! Jakie wielkie! Trzy, dalej sześć, w kącie cztery, i jeszcze pod przeciwległą ścianą. Razem dwadzieścia osiem. Pchnął jedną – ciężka, nie daje się przesunąć.
– Niech pan przytrzyma linę! – krzyknął z góry Walser. – Ja też chcę zejść!
I nie czekając na ubezpieczenie, zaczął złazić sam, pociesznie przebierając krótkimi nogami.
Kapitan szarpnął kłódkę na najbliższej skrzyni (trzymała mocno) i nie bawiąc się w subtelności, rozwalił zamek jednym uderzeniem basałyka. Gdy podniósł wieko, zobaczył okrywającą zawartość aksamitną tkaninę w kolorze malinowym. Pod nią leżał ogromny – zajmujący całą szerokość skrzyni – foliał w grubej skórzanej oprawie. Von Dorn uniósł go i pod spodem zobaczył całe mnóstwo tomów.
Mimo woli wyrwało mu się westchnienie. W głębi duszy miał jednak nadzieję, że w tajemnej skrytce znajdą nie Liberię, lecz coś konkretniejszego – złote monety, rubiny, szmaragdy albo perły.
– A nie mówiłem, a nie mówiłem! – Walser zachłystywał się ze szczęścia, gładząc miłośnie jasnobrązową cielęcą skórę.
Chwycił basałyk i zaczął biegać pośród skrzyń; krążył niby w jakimś dziwacznym tańcu. Rozbijał kolejne zamki, odrzucał wieka i pochylony nad zawartością bełkotał jakieś niezrozumiałe słowa – odczytywał chyba tytuły czy autorów książek.
– O, Hefajstion! O, Kommodianus! A to kto? Czyżby Libaniusz? Nie do wiary! Ale… ale gdzie jest Zamoleus?
Cornelius też nie tracił czasu na próżno. Pozbawiony przez aptekarza basałyka, otwierał skrzynie pałaszem. Księgi w skórzanych oprawach rzucał na podłogę, w kosztownych, zdobionych szlachetnymi kamieniami – odkładał. Niektóre były naprawdę piękne – wysadzane perłami, jaspisami, szmaragdami. Najbogatsze oprawy wsuwał do worka, który wkrótce zrobił się pełny. Kapitan musiał teraz niektóre wyjmować, by na ich miejsce włożyć jeszcze cenniejsze. Ach, była tu niezliczona moc skarbów!
Po lśniącym matowo ołowianym poszyciu sklepienia migały cienie i bliki od skrzących się drogich kamieni. Niezrozumiały bełkot Walsera zlewał się w monotonny, cichy pomruk.
Worek stał się bardzo ciężki, a przecież trzeba z nim było przeleźć przez mur i wlec go potem przez całą Moskwę.
– Prędzej! – ponaglił Walsera von Dorn, rozglądając się wśród porozrzucanych tomów, czy aby nie przegapił jakiejś cennej oprawy. – Jak znajdą związanego mnicha, podniesie się rwetes.
– Nie znajdą – uspokoił kapitana aptekarz. – Co innego, gdyby metropolita był u siebie, wtedy mnisi zmienialiby się co trzy godziny, ale dziś nie będą.
– Mimo to pośpieszcie się, panie.
Odpowiedzią było skrzypnięcie odrzuconego wieka i podniecone sapanie.
Cornelius otworzył od niechcenia pierwszą z brzegu książkę i zobaczył greckie litery. Zamknął ją. Spodobał mu się niewielki rękopis z barwnymi obrazkami, przyciągały wzrok misterne rządki liter. Von Dorn zawahał się – może go wziąć? Ale nie, oprawa była skromna – z miedzi inkrustowanej srebrem.
– Jest!!! – wrzasnął rozdzierającym głosem Walser. – Jest! To ona! Znalazłem! Są i ogniste rubiny!
Zaczął podskakiwać między skrzyniami, przyciskając księgę do piersi – oprawę rzeczywiście wysadzono gęsto czerwonymi, okrągłymi kamieniami o wspaniałym blasku. A więc tak wyglądają płonące ogniem rubiny z Wuf. Są ich tu setki. No, no, ile też pieniędzy muszą być warte!
Cornelius poczuł nagły przypływ zazdrości. Przecież, zgodnie z umową, oprawa miała jemu przypaść w udziale. Po cóż Walser tak hołubi cudzą własność?
– Dajcie, panie, włożę ją do worka i idziemy, już czas.
– Nie bójcie się, kapitanie – mruknął aptekarz, jeszcze mocniej obejmując księgę. – Sam ją poniosę, sam.
Błysk szaleństwa w jego oczach dowodził, że raczej umrze, niż wypuści zdobycz z rąk.
– Którędy wracamy? – zapytał kapitan, westchnąwszy bezradnie. – Tą samą drogą, którą przyszliśmy, czy przez kremlowskie przejście?
Jak należało się domyślać, prowadziły do niego łukowato zwieńczone drzwi w przeciwległej, również poszytej ołowiem ścianie.
Walser tylko mrugał oczami – nie miało sensu o nic go pytać, widać było, że sam nie wie, co się z nim dzieje, jest jak obłąkany.
– Podziemne przejście może być niebezpieczne – zadecydował von Dorn. – Przez sto lat galeria pewnie zdążyła się gdzieniegdzie osypać i zatarasować drogę, a w dodatku nie wiadomo, dokąd korytarz prowadzi… Nie, już lepiej górą, przez dom. Wracamy, Herr Walser.
Aptekarz podał kapitanowi jakieś kruche karty bez oprawy.
– Niech pan weźmie jeszcze to. O ile się nie mylę, to dzieło samego wielkiego Arystotelesa – w dodatku takie, o którym nigdy nie słyszałem. Jeśli się okaże, że mam rację, to ten papirus jest po prostu bezcenny!
Cornelius sceptycznie popatrzył na skromny manuskrypt i wzruszywszy ramionami, wsunął go do worka. Nie chciał tracić czasu na zbędne dyskusje.
Wdrapywać się po linie w górę było o wiele trudniej niż opuszczać się na dół. To znaczy, von Dorn wydostał się, oczywiście, dosyć sprawnie i swoje skarby również wyciągnął bez większych trudności, ale Walsera musiał owiązać w pasie i taszczyć niczym wór kartofli.
W końcu jakoś się wygrzebali. Wstawili na miejsce ołowianą płytę, na nią narzucali kamieni i wszystko to przysypali ziemią – z pewnością tak prędko tu nie wrócą. Następnie starannie ułożyli siennik, kwadrat z desek i dębowe klepki. Teraz nikt by nie znalazł wejścia do podziemi, nie wiedząc o jego istnieniu.
Weszli po schodach, minęli sypialnię metropolity i znaleźli się w sali modłów.
Mnich odzyskał przytomność – rzucał się i wił na podłodze, wydając zdławiony kneblem, przeciągły ryk. Cornelius musiał biedaka porządnie stuknąć pięścią w potylicę, żeby go jeszcze na jakiś czas uciszyć.
Obok drzwi Jusupa znów przeszli na palcach. Walser przyciskał do piersi upragniony tom, von Dorn trzymał w obu rękach swój jeszcze bardziej drogocenny ładunek. Minęli niebezpieczne miejsce szczęśliwie – bez najmniejszego stuku czy skrzypnięcia. Skręciwszy za węgieł, skąd do tylnego wyjścia było zaledwie parę kroków, odetchnęli z ulgą.
Przedwcześnie.
Drzwi nagle otworzyły się z cichym piskiem zawiasów i z obłoku mroźnej pary wyłoniła się barczysta, wysoka sylwetka. Długa, zmierzwiona broda, kościsty nos, zmięta od snu twarz. Jusup! Na ramionach, narzucony na szarą włosiennicę – parciany chodniczek. Jak widać, nawet asceci wychodzą nocą za potrzebą.
Czarne oczy haszyszyna miotnęły błyskawice. Długie ręce rozkrzyżowały się, zagradzając przejście.
Walser jęknął cicho, przywarł do ściany i zasłonił się jak tarczą zdobioną migotliwymi rubinami księgą. Na pomoc aptekarza nie było co liczyć.
Cornelius myślał tylko o jednym: żeby Jusup nie krzyknął, nie wezwał na pomoc innych mnichów. Cisnął worek na podłogę, rzucił się do przodu i zamachnął basałykiem, celując nie w czoło, jak przedtem, gdy uderzył czuwającego u drzwi metropolity dryblasa, lecz w skroń. Jusup odskoczył w bok, uchylił się od ciosu świszczącej w powietrzu metalowej kuli, chwycił kapitana za rękę i z chrzęstem stawów wykręcił mu ją za plecy. Basałyk huknął o drewnianą podłogę.
Lewą ręką Corneliusowi udało się jakoś wyciągnąć pałasz, którym uderzył za siebie, trafiając w coś miękkiego.
Jusup z całej siły odepchnął muszkietera. Znalazłszy się o kilka kroków od mnicha, kapitan błyskawicznie zamachnął się i zrobił wypad – niestety, w pustkę. Zręczny mnich i tym razem zdążył uskoczyć. Cofając się przed szerokim, groźnie wysuniętym w jego stronę ostrzem, ściągnął z ramion parciankę i rzucił nią w kapitana, który odskoczył w tył i uderzył plecami o ścianę. Jusup nie tracił czasu – schylił się, podniósł basałyk i zakręcił nim w powietrzu. Cornelius, cofając się przed ciosem błyskającej metalowej kuli, wypatrywał dogodnej do ataku chwili. Dziwne, ale mnich nie wzywał pomocy, tylko się uśmiechał, szczerząc ostre jak u wilkołaka zęby.
Szkoda, że von Dorn miał w ręce krótki pałasz, a nie szpadę – o, wtedy pokazałby temu czarnobrodemu drągalowi parę sztychów! Był jednak pewien fortel, który mógł zastosować również przy użyciu toporka, zwany couple. Kapitan zrobił fałszywy wypad, przerzucił broń z jednej ręki do drugiej i zadał silny cios z boku.
Ale zręczny Jusup podstawił żelazny pręt i ostrze złamało się z trzaskiem. Zaskoczony von Dorn patrzył na sterczący z rękojeści półcalowy kikut. Mnich tymczasem odrzucił basałyk, wyciągnął przed siebie kościste ręce i chwycił Corneliusa za kołnierz niczym małego kociaka, który narobił szkody. Podniósł go i rzucił o podłogę – kapitanowi aż zaparło dech. Wsunął rękę za kołnierz, gdzie w wąskiej skórzanej pochwie ukrywał sztylet, swoją ostatnią nadzieję. Jusup jednak rzucił się na niego z góry jak jastrząb. Usiadł muszkieterowi na piersi, mocno chwycił go za przeguby i rozkrzyżował.
Nachylił się i wycharczał:
– Przegr-ryzę ci gar-rdło.
Nie groził, po prostu uprzedzał.
Cornelius szarpnął się przerażony, widząc zbliżającą się paszczę, szczerzącą ostre, wilcze kły. Wehrwolf! Wikołak! Prawdziwy wilkołak, taki, jakim niania straszyła go w dzieciństwie.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. To aptekarz w końcu oderwał się od ściany, uniósł oburącz ciężki tom Zamoleusa w srebrnej oprawie, wysadzanej drogimi kamieniami, i z całej siły rąbnął nim odmieńca w bok głowy.
Kilka rubinów wypadło przy tym ze swoich gniazd i potoczyło się po drewnianej podłodze.
Jusup zachwiał się. Na jego twarzy po zetknięciu z ognistymi rubinami pozostały małe wgłębienia.
Mnich z rykiem odwrócił się do Walsera i chwycił go za skraj kaftana.
Korzystając z tego, że Jusup puścił jedną jego rękę, Cornelius wyciągnął sztylet i wbił od dołu ostrze aż po rękojeść w podbródek nieprzyjaciela, po czym wyrwał drugą rękę z jego uścisku i pchnął tamtego w pierś.
Mnich upadł na wznak. Mrugając oleistoczarnymi oczami, próbował namacać sztylet, którego spod brody nie było widać, coś tam tylko bulgotało i poświstywało. Cios najwyraźniej okazał się celny.
Von Dorn zerwał się na nogi i chwycił basałyk, gotów – jeśli będzie trzeba – rozwalić wilkołakowi czerep. Ale obeszło się bez tego. Jusup jeszcze chwilę rzucał się w drgawkach, wreszcie zachrypiał i ucichł. Przesiąknięta krwią broda przybrała niezapomniany odcień „Laura”.
– Dziękuję panu, doktorze – rzekł wzruszony Cornelius. – Uratował mi pan życie.
Walser, chociaż cały dygotał, odparł ceremonialnie:
– Jestem rad, że mogłem okazać się w czymś pomocny, panie kapitanie.
Na tym wymiana uprzejmości się zakończyła, gdyż w głębi domu trzasnęły drzwi i rozległy się męskie głosy – widocznie walka stoczona z Jusupem była zbyt hałaśliwa.
– Niech pan to da! – Cornelius wyrwał aptekarzowi Zasmoleusa i wepchnął książkę do worka. – Szybciej, na podwórze!
Biegli po skrzypiącym śniegu – Walser pierwszy, nieobciążony niczym, jedynie z liną w ręku; zgięty wpół, dźwigający łup kapitan podążał jego śladem. Przeklęty worek musiał ważyć ze dwa, a może i trzy pudy.
Hak na mur ogrodzenia niezręczny aptekarz zarzucił dopiero za trzecim razem. W oknach zapaliły się światła i widać było skaczące w środku cienie.
– Niech pan się wspina! – zakomenderował von Dorn, podsadzając Walsera. – I niech pan weźmie worek. Potem ja wejdę.
Aptekarz wdrapał się jakoś na mur. Kiedy wciągał worek, omal nie zwalił się znowu na ziemię.
Trzasnęły drzwi.
Cornelius, zacisnąwszy zęby, wspinał się po linie. Słyszał z tyłu zbliżający się tupot. Dobrze przynajmniej, że Walser zniknął już po drugiej stronie, bodaj niezauważony przez mnichów.
Kapitan wczepił się rękami w skraj muru i podciągnął.
Ale w tej samej chwili pochwycono go za nogi, szarpnięto i ściągnięto w dół. Muszkieter upadł, a na niego zwaliło się co najmniej z sześciu chłopa – spoconych, zasapanych, wściekłych.
Cornelius von Dorn czuł się paskudnie.
Dygotał z zimna w wąskiej i ciasnej kamiennej kieszeni, do której głową naprzód wepchnęli go strażnicy więzienni baszty Konstantino-Jelenińskiej.
Baszta była słynna, mówiła o niej ze strachem cała Moskwa, jako że tutaj, za grubymi ceglanymi murami, mieścił się Łotrowski Prikaz, a pod nim ciemnica i loch, z powodu którego nie nazywano baszty jej prawdziwym pięknym imieniem, lecz po prostu Katownią.
Ze względu na nocną porę schwytanego na podwórcu metropolity złoczyńcy nie poddano śledztwu od razu; miał czekać ranka w kieszeni, niszy długości trzech arszynów, wysokości i szerokości arszyna, gdzie nie można było ani wstać, ani usiąść, ani nawet się obrócić. Dłużej niż dobę mało kto w niej wytrzymywał, a bywało, że osoby źle znoszące zamknięcie w ciasnej przestrzeni nawet wariowały. Pracownicy prikazu, ludzie doświadczeni, którzy już różne rzeczy widywali, wiedzieli: kto przeżyje noc w kieszeni, rano podczas dochodzenia będzie miękki jak wosk. I kat mniej się namęczy, i diak także, a i pisarz zmarnuje mniej urzędowego papieru na protokołowanie głupich kłamstw.
Przez pierwszych pięć minut oszalały ze strachu kapitan miotał się w ciemnościach, waląc potylicą o twardy kamień i obcierając sobie oń łokcie. Drzwi – nawet nie drzwi, lecz jakby szyber – zasunięto, zostawiono jedynie małą szczelinę, żeby się nie udusił.
Potem von Dorn zacisnął zęby i nakazał sobie zachować spokój.
Brat Andreas, zanim wyjechał na uniwersytet do Heidelbergu, a potem do klasztoru, często prowadził z Corneliusem, wówczas jeszcze młodym chłopcem, dysputy o naturze strachu. Andreas uważał wówczas za najgorszego wroga człowieka nie dziesięć grzechów śmiertelnych i nie diabła, lecz strach. „Strach to właśnie jest diabeł, i wszystkie nasze nieszczęścia biorą się z niego” – powtarzał starszy brat. I dodawał: „Nikt nie przestraszy cię tak, jak ty sam. A przecież nie ma sensu się bać. Cóż może być straszniejszego od śmierci, myślą ludzie. Tyle że i śmierć wcale nie jest straszna. Bo to nie tylko koniec, ale i początek. Całkiem jak w książce: kiedy przeczytasz do końca jeden rozdział, na następnej stronie zaczyna się drugi. I im lepsza jest twoja książka, tym ten drugi rozdział wyda ci się ciekawszy”.
Co jeszcze mówił Andreas?
„Jeśli jest ci źle, pamiętaj, że zły czas kiedyś minie, i nie upadaj na duchu. Nie zdarza się tak, żeby człowiek doznawał cierpień naprawdę nie do zniesienia – miłosierny Bóg zawsze się nad nim zlituje i zabierze jego duszę do siebie. A dopóki tego nie czyni, trzeba być silnym”.
Cornelius zebrał więc wszystkie siły, by opanować strach.
„I cóż z tego, że w tej kamiennej kieszeni nie można się podnieść? – powiedział sobie. – A gdybym leżał w łóżku, czybym się podnosił? Nie. Więc i tu będę po prostu odpoczywał do rana”.
Próbował sobie wyobrażać, że ma nad głową nie ślepy mur, lecz bezkresny przestwór i wysokie nocne niebo. Jeśli nie wstaje, to nie dlatego, że nie może – po prostu nie chce. Czuje się naprawdę bardzo dobrze. Było gorzej, gdy wlekli go ulicą, kopali i bili, a teraz ma przynajmniej spokój i wcale nie jest tak twardo, rzucono przecież wiązkę słomy na podściółkę.
Rano, kiedy powloką go na przesłuchanie, rozciągną na kole i zaczną łupić skórę knutem, ta kamienna kieszeń wyda mu się rajem…
Nie, o tym nie należało myśleć – na myśl o katowni najgorszy wróg rodzaju ludzkiego zaatakował Corneliusa z okrutną siłą, ścisnął mu serce i boleśnie zatopił w nim pazury.
Oby tylko ranek przyszedł jak najpóźniej!
Adam Walser miał szczęście; można powiedzieć, że mu się upiekło. Pewnie jeszcze przed świtem, gdy tylko nocne straże zejdą z dróg, wyruszy z Moskwy, by znaleźć się od niej jak najdalej. Zabierze ze sobą swego ukochanego Zamoleusa, a resztę książek zostawi. No, weźmie może jeszcze podniszczonego Arystotelesa, nie przedźwiga się.
Język zna dobrze. Naciągnie kaftan, walonki, czapę z kociego futra – będzie wyglądał jak Moskowita. Bez przeszkód dotrze do granicy. Bóg czuwa nad słabymi. A tam, w Europie, ziszczą się wszystkie marzenia aptekarza. Zamieni rtęć w grudki złota i będzie żył jak bogacz.
Von Dorn poczuł taką gorycz w sercu na myśl o niesprawiedliwości losu, że aż zapłakał. Co ma mówić na przesłuchaniu? Przyznać się, kim jest, czy lepiej cierpieć męki w milczeniu? Na to, że kanclerz go wybroni, nie ma co liczyć – za zabójstwo w siedzibie metropolity bojar Matfiejew sam odda swego adiutanta w ręce kata… Krzyknąć: „Wszystko powiem!”? Wyznać prawdę o kryjówce, o Liberii? I tak wyjdzie na to, że Korniej Fondorin jest złodziejem. Ukradł własność cara i wiedział, co kradnie. Za takie przestępstwo, mówił Walser, odrąbują rękę, a potem wieszają winnego na żelaznym haku. Trzeba się najpierw dowiedzieć, jak Moskowici karzą za zabójstwo mnicha, i wtedy dopiero rozważyć, czy krzyknąć: „Wszystko powiem!”, czy zamilczeć.
Ta myśl uspokoiła Corneliusa. Najważniejsze przecież to podjąć decyzję, a potem niech się dzieje wola boża.
Wiercił się chwilę na twardym podłożu (słoma niewiele pomagała), zadygotał z ciągnącego od kamienia zimna i nawet nie zauważył, kiedy usnął.
Nazajutrz odsunięto szyber już dobrze po południu. Zdrętwiałego von Dorna wyciągnięto za nogi z kamiennej kieszeni i powleczono pod pachy z jednej piwnicy do drugiej, tyle że nie zimnej, lecz buchającej żarem, gdyż w kącie izby przesłuchań płonął ogień, a niski mężczyzna w koszuli z podwiniętymi rękawami i w skórzanym fartuchu rozgrzewał w płomieniach jakieś żelazne narzędzia.
Cornelius najpierw popatrzył na rozżarzone kleszcze, na zwisającą z sufitu linę, a dopiero potem odwrócił się do stołu, przy którym siedział diak o bladej twarzy i wąskich wargach, z kozią bródką, i młodziutki pisarczyk gapiący się na aresztanta ciekawie – widać służba w katowni była dla niego nowością.
Strachu nie ma, powiedział sobie von Dorn i zacisnął zęby, żeby nie szczękały. Jest ból, ale ból to tylko zwykłe mrowienie podrażnionych nerwów. Kiedy zaczną się tortury, będzie krzyczał, nic innego i tak nie może zrobić.
– Co, złodzieju, wesoło ci? – Diak uśmiechnął się krzywo. – Dowiedziałeś się o carskiej łasce? Już ja wam, gadułom przeklętym, powyrywam te długie ozory – zwrócił się tym razem nie do Corneliusa, lecz do więziennych dozorców, którzy go przyprowadzili.
Ci zaczęli przysięgać, że o niczym nie pisnęli ani słowem, ale diak machnął tylko na nich ręką, żeby zamilkli.
– Z woli Boga wszechmogącego nasz potężny car i wielki książę Aleksy Michajłowicz, opuszczając ziemski padół i przenosząc się do królestwa niebieskiego, zanim oddał duszę Panu (tu diak przeżegnał się trzy razy), nakazał odpuścić dłużnikom płatności, uwolnić skazanych za ciężkie przestępstwa i nawet zabójcom miłosierdzie okazać…
Cornelius wstrząsnął się. A więc car umarł! Przed śmiercią zaś najwidoczniej wróciła mu świadomość i – zgodnie z rosyjską tradycją – ogłosił amnestię dla skazanych za długi i przestępstwa kryminalne, żeby szczerze, z serca modlili się za Aleksego, który wkrótce stanie przed tronem Pańskim. No cóż, wcale nie takie głupie są te moskiewskie obyczaje!
– …Ale twoja radość jest przedwczesna. Zanim jego cesarska mość wyzionął ducha, nakazał surowo, aby nie puszczać w niepamięć przewinień tych złoczyńców, którzy pozbawili życia sługę bożego, jako że zgrzeszyli nie przed ziemskim władcą, lecz przed królem niebieskim. I polecił was, podłych wyrzutków, którzyście zabili popa lub mnicha, karać nie miłosiernie, jak ongii – przez łamanie kołem, jeno bezlitośnie – wbijać na pal, przedtem połamawszy wszystkie kości. Bierzcie go, gołąbeczki. Słyszeliście, jaka jest ostatnia wola cara? – Diak podniósł palec dla przydania wagi swoim słowom. – Powiedział: „na najsroższe męki”. A więc tak ma być.