Rozdział szesnasty

I koń się potknie. Sakiewka złota. Amour impossible, czyli

luna w grzęzawisku. Korzenie rodu rosyjskich Fandorinów.

Odsuń się i…


Nie na darmo kapitan von Dorn gnał swego wiernego konia galopem przez ciemne ulice, nie na darmo kłuł szlachetnego wierzchowca ostrogami i smagał nahajką. Zdążył do koszar akurat na pobudkę i osobiście sprawdził gotowość bojową każdego muszkietera. O wpół do piątej cztery plutony – stu dwudziestu czterech ludzi – stały na dziedzińcu, ustawione w czworobok. Żebrowane hełmy i ostrza halabard lśniły w świetle pochodni. Cornelius uznał, że muszkietów dzisiaj lepiej na wartę nie brać – jakikolwiek sprawy przybiorą obrót, strzelać na Kremlu nie wolno, za to puścić w ruch drzewca halabard z pewnością będzie okazja.

Śniadanie – czarkę grzanego miodu i po dwa placki – żołnierze zjedli, nie wychodząc z szyku, gdyż w każdej chwili mógł przybyć umyślny z siedziby bojara. Czekali już godzinę, zaczynali marznąć. Von Dorn zarządził dla dwóch plutonów rozgrzewkę. Po kwadransie muszkieterowie wrócili na dziedziniec, wtedy pozwolił się rozgrzać dwóm pozostałym plutonom. Sam nie czuł zimna – nie stał wszak w miejscu, chodził po podwórzu. I niepokoił się – z każdą chwilą bardziej. Nie rozumiał, co się dzieje.

O siódmej nie wytrzymał i udał się do bojarskiego pałacu, by się czegoś dowiedzieć. Czy kanclerz aby nie przespał wielkiej sprawy?

Nie, Artamon Siergiejewicz nie spał. Kapitan zastał go w gabinecie, gdzie Matfiejew i Iwan Artamonowicz, obaj we wzorzystych kaftanach, pod którymi pobrzękiwały kolczugi, siedzieli przy stole i – sądząc po ich nachmurzonych twarzach – omawiali jakieś skomplikowane sprawy.

– A, to ty, kapitanie. – Bojar obejrzał się na von Dorna, który stanął w drzwiach. – Zapomniałem o tobie, nie gniewaj się. Dzisiaj nie będziesz miał służby. Zwolnij swoich żołnierzy. Potem przyjdź tutaj, muszę z tobą pomówić.

Zaskoczony Cornelius rozkazał kompanii wracać do koszar, ale na wszelki wypadek trzymać się w grupach, plutonami. No bo gdyby bojar zmienił plany?

Kiedy von Dorn powtórnie zjawił się w pałacu, Artamon Siergiejewicz był już sam.

Mówił zwięźle, z chmurą na czole:

– Nocą moi wrogowie potajemnie zwołali Dumę. Zwłoki cara jeszcze nie ostygły, gdy ten pies łaciński, Taisjusz, zamiast odmawiać modlitwy przy zmarłym, rozesłał gońców i sprowadził bojarów. Waśka Halicki i Sońka rozmawiali z każdym, jednych przekabacili, innych postraszyli. Wielu z tych, których uważałem za sprzymierzeńców, przeszło do obozu wroga. To zrozumiałe – bojarom nie w smak silna władza, zawsze wybiorą słabą. A ja bym nie dopuścił do żadnej samowoli… To tyle. Carem ogłoszono Fiodora. Mnie odebrano nadzór nad wielką pieczęcią, prikazy Strzelecki, Małorosyjski i Aptekarski – pewnie, żebym nowego władcy nie otruł czy nie uraczył jakąś podejrzaną miksturą. – Matfiejew uśmiechnął się z goryczą. – Dyplomacja, czyli Prikaz Poselski, pozostaje na razie pod moją pieczą. Za miesiąc, najwyżej dwa, i to mi odbiorą, zrobią mnie wojewodą gdzieś w Cariewokokszajsku i tam, z dala od Moskwy, w końcu dobiją. Oto jak się sprawy mają, Korniej! Nie trzeba było zważać na zasady przyzwoitości, tylko jeszcze wczoraj, nad łożem śmierci cara, chwycić tamtych za gardło. Ale cóż, i koń się potknie.

Von Dorn stał wyprężony na baczność, starając się zgłębić sens tych ponurych wieści. Gwiazda Artamona Siergiejewicza świeciła jasno, aż raptem zgasła. Grozi mu zesłanie, a jaki będzie los tych, którzy wiernie mu służyli? Byłoby dobrze, gdyby jemu, Corneliusowi, pozwolono przynajmniej wrócić do pułku.

– Lepiej, żebyś przy mnie nie zostawał – powiedział Matfiejew, jakby czytając w myślach von Dorna – bo zapłacisz nie za swoje winy. Służyłeś ku memu wielkiemu zadowoleniu i należy ci się za to nagroda. Masz tu dokument, dzięki któremu bez przeszkód będziesz mógł opuścić Rosję i udać się, w jakie chcesz, strony, a na dodatek sakiewkę czerwońców. Na co mi teraz złoto? I tak całe trafi do państwowego skarbca. Zbieraj się, kapitanie, póki nie jest za późno. Wczoraj wyjechali szwedzcy kupcy, kierują się do Rewia. Posuwają się wolno, sanie mają załadowane towarami. Bez trudu ich dogonisz. No, ucałuj moją dłoń i żegnaj. Nie wspominaj źle Artamona Siergiejewicza.

Cornelius wyszedł z gabinetu do salonu, ocierając łzy. Sakiewka była solidna, ciężka. Sądząc po wadze, zawierała nie mniej niż tysiąc czerwońców.

Z weneckiego fotela wstała, na widok kapitana Aleksandra Artamonowna, zgrabna, filigranowa Saszeńka.

– Wiem wszystko – szepnęła ze wzburzeniem. – Ojciec mi powiedział. Wyjeżdżasz? No cóż, Kornieju, szukaj szczęścia, niech cię Bóg prowadzi. Wiedziałam, że niepisane nam być razem. Przedtem śmigałam hen, wysokim lotem, teraz czeka mnie bolesny upadek. Żegnaj, mon amour impossible [63]. Po rosyjsku trudno to wyrazić, a zresztą wstydzę się.

Saszeńka objęła wysokiego muszkietera za szyję, szybko pocałowała go w usta i zanim zmieszany i zaskoczony Cornelius zdążył odpowiedzieć jej uściskiem, wybiegła z komnaty.

Głęboko zamyślony wracał von Dorn do koszar.

Najważniejsze było nie ulec podszeptom głupiego serca, które mogły się okazać naprawdę zgubne.

Przecież to zupełnie jasne, co należy zrobić. Zabrać książki z tatarskiej skrzyni i dopędzić karawanę szwedzkich kupców. Sprzedawszy drogie kamienie, którymi wysadzono oprawy, rycerz von Dorn stanie się wreszcie człowiekiem bogatym i wolnym, opuści ten dziki, niebezpieczny, obłąkany kraj i osiądzie w ukochanej Szwabii. To po pierwsze.

Zostawać z Matfiejewem to szaleństwo, gdyż los bojara jest już przesądzony. To po drugie. Tak wielkiego, potężnego człowieka, naturalnie, nie wydadzą na męki i nie będą łamać kołem, w końcu to nie czasy Iwana Groźnego, ale skromnego dowódcę straży bez pardonu zawloką do izby tortur, by wydobyć z niego zeznania obciążające kanclerza. Cornelius wzdrygnął się na wspomnienie oprawcy Siłantija, rozżarzonych na węglach kleszczy i sznura zwisającego z sufitu.

No i po trzecie. Aleksandra Artamonowna jest ładna, bez wątpienia. Ale jeśli popatrzeć na sprawę trzeźwo, nie przez pryzmat miłosnego zadurzenia, dziewczyna jak dziewczyna, nic nadzwyczajnego. Dlaczego zakochał się w Saszeńce? Tylko dlatego, że ona jedna w całej Moskowii przypomina szlachciankę o prawdziwie europejskim obyciu i wychowaniu. Ale przecież on, Cornelius, nie jest już młodzieniaszkiem, miał w życiu do czynienia z wieloma różnymi pannami i damami, nie mówiąc o prostych dziewkach i babach. Odrobina zdrowego rozsądku nie zawadzi. W Amsterdamie czy w Paryżu takich jak Saszeńka, a może i lepszych, znajdzie się bez liku. Zwłaszcza jeśli człowiek jest bajecznie bogaty, przystojny i jeszcze niestary.

Nie, nie, to już postanowione, rzekł sobie w duchu Cornelius, zadowolony, że nierozsądne serce ustąpiło przed argumentami rozumu. Jutro rano trzeba zabrać z ukrycia Liberię i ruszać w drogę.

A najpóźniej – pojutrze. No, w każdym razie nie później niż za tydzień. Dogoni Szwedów gdzieś za Torżokiem.

Kapitan westchnął i potrząsnął głową, odpędzając natrętną wizję: szare oczy Saszeńki, patrzące wprost na niego, gdy stali twarzą w twarz.

Przypomniała się Corneliusowi murzyńska opowiastka. A jednak krokodyl w swoim grzęzawisku doczekał się, że luna wpadła prosto w jego szponiaste łapy.

Ostatecznie może zostać w Moskowii choćby i miesiąc. Szwedzka karawana nie jest ostatnia, będą jeszcze inne. Siedzieć tu dłużej byłoby niebezpiecznie, ale tyle można spokojnie zaczekać. Miłosławscy tak szybko się z bojarem nie rozprawią.

A co do książek, zabierze je ze skrytki tuż przed wyjazdem. Niech sobie na razie poleżą w bezpiecznym miejscu. Zwłok Adama Walsera w podziemnym loszku nikt nie znajdzie, a zresztą któż by ich tak gorliwie szukał? Wszyscy uznają zapewne, że niemiecki czarownik wsiadł na miotłę i odleciał do swojego pogańskiego kraju albo i do samego piekła.

Wśliznąć się do pustego domu – nic łatwiejszego.

Odsunąć kamienne płyty, zejść na dół, do loszku. Twarz można osłonić lnianą szmatą, żeby nie czuć zapachu śmierci i rozkładu. A dalej to już całkiem proste. Liberia spoczywa bezpiecznie, zamaskowana werszkową warstwą ziemi.

Odsuń bezecną księgę – i szukaj dalej.

Загрузка...