Cornelius widzi złocistą iskierkę na horyzoncie. Największe
drewniane miasto świata. Audiencja u wiceministra.
W Niemieckiej Słobodzie [8]. Dziwne obyczaje Moskowitów.
Najpospolitsza rosyjska roślina.
Stolica wielkiego azjatyckiego królestwa z początku objawiła się Corneliusowi von Dornowi jako mała złocista iskierka na horyzoncie.
– Spójrzcie, panie kapitanie – starszy karawany kupieckiej William Meyer wskazał ręką przed siebie – to kopuła kremlowskiej dzwonnicy, zwanej Wielkim Johannem. Tam, pod nią, jest siedziba cara Moskowitów. Jeszcze trzy, cztery godziny drogi i staniemy u bram miasta.
Do karawany duńskich i angielskich kupców przyłączył się Cornelius w Pskowie. Ze względu na wozy obficie wyładowane towarem tempo podróży było dość powolne, ale za to jechało się bezpiecznie, a ponadto od handlarzy, których większość bywała tu już wcześniej, i to niejeden raz, udało się Corneliusowi zasięgnąć cennych informacji na temat tajemniczej, na wpół baśniowej krainy, gdzie kapitan – zgodnie z podpisanym kontraktem – miał spędzić najbliższe cztery lata.
Kupcy byli ludźmi rozważnymi, którzy wiele w życiu widzieli i niełatwo by ich zadziwić. Od chciwych rosyjskich gubernatorów i urzędników magistrackich wykupywali się nader skromną opłatą, a niebezpieczne lasy i pustacie, gdzie buszowali (to znaczy „napadali, dopuszczali się rozboju”) złoczyńcy – omijali. Na wypadek, gdyby jednak nie udało się uniknąć spotkania z nimi, umowa była następująca: von Dorn nie płaci kupcom za strawę i furaż dla koni, a za to bierze na siebie obowiązki dowódcy ochrony i w razie potrzeby dzielnie broni kupców i ich dobytku przed napastnikami. Dlatego też w bezludnych okolicach Cornelius wyprzedzał karawanę, wojowniczo rozglądając się wokół (muszkiet w poprzek siodła, olstra rozpięte). Towarzyszyli mu, jadąc nieco z tyłu, czterej knechci, również uzbrojeni w muszkiety. Dalej jechały wozy (po obu stronach drogi eskortowało je jeszcze dwunastu zbrojnych sług), na końcu zaś dopiero kupcy z szablami i pistoletami w pogotowiu. Dwa czy trzy razy na poboczu podejrzanie ruszały się krzaki i – o dziwo! – w biały dzień zaczynała pohukiwać sowa, ale napaść na tak dobrze chronioną karawanę rozbójnicy się nie ośmielili. Tak więc umowa okazała się dla Corneliusa korzystna.
Jedna tylko była w tym podróżowaniu niedogodność: co wieczór, na popasie, kiedy sczepione wozy ustawiano kołem, a wartownicy obejmowali nocną straż, szacowni kupcy, pozbawieni innych rozrywek, prosili dzielnego muszkietera, by opowiadał im wciąż i wciąż od nowa, jak to w pierwszej napotkanej po drodze rosyjskiej wsi spojono go, rozebrano do naga i porzucono na trakcie. Zawsze było przy tym wiele śmiechu i żartów, a słuchacze nie wydawali się tą opowieścią znudzeni. Co prawda, von Dorn sam dbał o to, by nieco odświeżać swoją historię – dorzucał wciąż nowe szczegóły, coraz to bardziej osobliwe i wymyślne.
– Powinniście, panie kapitanie, zarabiać na chleb, władając nie szpadą, lecz gęsim piórem – powtarzał Corneliusowi Meyer, trzymając się pod tłuste boki i ocierając łzy śmiechu. – Wydawcy książek płaciliby panu za takie opowieści czystym złotem. Ja osobiście najbardziej lubię słuchać o tym, jak zaprzągł pan do wozu tę bestię szynkarza i kazał mu się wieźć do dowódcy straży. I jeszcze o tym, z jaką godnością kroczył pan nagi przez całą wieś, a młódki zerkały zza opłotków na pańską goliznę.
Historię z wozem Cornelius oczywiście zmyślił, ale przygoda we wsi Nieworotynskaja istotnie była zabawna, nawet bez różnych fantazyjnych dodatków. Teraz von Dorn wspominał ją z satysfakcją, dumny z siebie, że nawet w tak pożałowania godnych okolicznościach nie stracił kontenansu, lecz potrafił odzyskać swój dobytek i przykładnie ukarać złodziei.
Że goły maszerował przez wieś, to święta prawda – a jak inaczej miał wrócić do tej przeklętej karczmy? Młódek jednak żadnych nie widział – w ogóle nikogo nie spotkał po drodze. Zanim wszedł na ganek szynku (w tutejszym języku kruzchalo [9]), wziął z sągu sękate polano.
Opoje spojrzeli na nagusa z zainteresowaniem, ale bez specjalnego zdziwienia – wyglądało na to, że nie takie rzeczy tu widzieli. Z dwóch sług, którzy rzucili się, by go wypchnąć za drzwi, von Dorn jednego zdzielił z rozmachem polanem po łbie, drugiego zaś walnął głową w nos. Potem, już leżących, poczęstował jeszcze kilkoma kopniakami – i gwoli wymierzenia sprawiedliwości, i przestrogi dla pozostałych. Przecież nikt inny, tylko ci właśnie podli pijanice wywlekli go stąd, spojonego do nieprzytomności i ograbionego z dobytku.
Karczmarz (w tutejszej mowie tszelowalnik [10]) stał za szynkwasem z pistoletem w ręce. Kapitan, przykucnąwszy, zręcznie uchylił się przed kulą. Następnie chwycił łajdaka za brodę i dalejże tłuc jego nalaną gębą o ladę, trafiając to w talerz z grzybami, to w czarną maź (jak mu potem wyjaśnili kupcy, w znakomity kawior z jesiotra), to w kiszoną kapustę, to po prostu w deski. Uderzenia były zamaszyste, energiczne – Cornelius odliczał je głośno po niemiecku. Opoje obserwowali całą scenę z szacunkiem – nikt nie kwapił się karczmarzowi z pomocą.
Siwobrody z początku znosił egzekucję w milczeniu. Przy zweiundzwanzig [11] zaczął pojękiwać. Przy dreissig [12] charknął juchą prosto w kapustę. Przy dreiundvierzig [13], chrypiąc, błagał o litość.
Ci sami słudzy, których Cornelius potraktował polanem i skopał, przynieśli, ocierając zakrwawione gęby, cały skradziony dobytek, a następnie przyprowadzili również konie.
Już na podwórzu, siedząc w siodle, kapitan zawahał się, czyby nie puścić z dymem całego tego złodziejskiego siedliska, ale żal mu się zrobiło niewinnych pijaczków – połowa tej kompanii nie dowlecze się nawet do drzwi, spłonie żywcem.
Pod wieczór tamtego właśnie dnia, kiedy od Pskowa dzieliła von Dorna niecała mila, kapitanowi się poszczęściło – spotkał europejskich kupców, ku obopólnej korzyści i zadowoleniu.
– A oto i rogatka. – Meyer westchnął i wyjął skórzaną sakiewkę, w której trzymał pieniądze na wspólne wydatki. – Zaraz będziemy się targować z poborcami. To się nazywa sobachitza [14] albo lajatza [15], ot, taki miejscowy obyczaj; bez tego człowiek nic tu nie zdziała. Oni podniosą krzyk, żeby im zapłacić po trzy ruble od wozu, ja będę się upierał, że nie dam więcej niż po trzy kopiejki, a ugodzimy się na półtora rubla, ale nie od razu – targi potrwają godzinę albo i dłużej. Przejdźcie się tymczasem po wsi, kapitanie, nie zawadzi rozprostować nogi. Tylko nie palcie aby fajki – to zabronione.
Osada zwała się Jamską Słobodą – mieszkali w niej państwowi pocztylioni i woźnice, jamstchiki [16]. Nic szczególnie interesującego nie można było tutaj zobaczyć. Cornelius obrzucił spojrzeniem szczelnie zbite z desek płoty, zza których wyglądały jedynie kryte darnią, jednakowe dachy, i ruszył w stronę rogatki – popatrzeć na Moskwę.
Meyer i jeszcze jeden kupiec, Nielsen, który dobrze mówił po rosyjsku, wrzeszczeli zapamiętale na brodatych mężczyzn w czerwonych kaftanach. Ci także złościli się i krzyczeli coś gniewnie, a jeden nawet potrząsał szablą, chociaż nie wyjął jej z pochwy.
Granicę rosyjskiej stolicy wytyczał rów, po którym wałęsała się chuda, brunatna świnia z prosiętami, a za nim wał ziemny z krzywym, walącym się częstokołem. Nad zaostrzonymi, skierowanymi w niebo palami widniały kopuły – przeważnie drewniane, ale zdarzały się też żelazne, a jedna nawet złota (tej von Dorn przyjrzał się ze szczególną uwagą). Niecierpliwił się, chciał już jak najprędzej przejechać przez bramę miejską i na własne oczy zobaczyć wszystkie cuda najznaczniejszego miasta Moskowitów.
W końcu karawana ruszyła. Meyer był zadowolony – mytnikom spieszno było do misek z żurem, tak że udało się wytargować opłatę na rubla i pięć kopiejek od wozu.
– Dojedziecie z nami, kapitanie, do Gostinego Dworu [17], a stamtąd już do Cudzoziemskiego Prikazu jest zaledwie parę kroków – powiedział kupiec. Tak się nazywało ministerstwo, zajmujące się sprawami przybyłych zza granicy osób.
Z początku Moskwa rozczarowała von Dorna, gdyż niewiele się różniła od wszystkich innych rosyjskich miasteczek i wsi – pola, warzywniki, pustacie, tu i ówdzie pojedyncze siedziby. Potem jednak zabudowa zrobiła się gęstsza, płoty przylegały do siebie, a dachy podniosły się wyżej – widział teraz domy w większości jedno – albo dwupiętrowe. Z wyjątkiem kilku cerkwi z miękkiego wapiennego kamienia wszystkie inne budynki były z drewna. Cornelius nigdy nie widział, żeby tak duże miasto w całości wzniesiono z bali i desek. Moskwa to chyba największe drewniane miasto na świecie! Nawet ulice wymoszczono drewnem. Konie, nienawykłe do takiego podłoża, stąpały ostrożnie, ślizgały się. Kiedy jednak kapitan chciał zsiąść ze swego wierzchowca i poprowadzić go na wodzy, Meyer nie pozwolił, wyjaśnił, że w Moskwie pieszo po ulicy chadzają tylko prostacy, a człowiekowi dobrze urodzonemu to nie przystoi. Nawet jeśli wybiera się po sąsiedzku do domu obok, jedzie konno lub powozem. Moskowici skrupulatnie tego przestrzegają.
– Zaraz będzie Targ Mięsny, Miasnoj Riad – uprzedził kupiec i przytknął do nosa chusteczkę o zapachu lawendy.
Cornelius nie przygotował sobie takiej i dlatego omal się nie udusił, gdy okropny smród buchnął mu w nozdrza. Niewielki placyk zastawiono drewnianymi straganami, na których leżały kawałki psującego się mięsa. Pełzały po nim zielonkawe muchy, a na obrzeżach rynku, w brunatnych kałużach, walały się sterty gnijących wnętrzności.
– Rosjanie nie wędzą ani nie solą świeżyzny po uboju – wyjaśnił Meyer przez zatkany chusteczką nos. – A do zepsutego mięsa są przyzwyczajeni, gotują na nim kapuśniak, zwany stchi [18], i zajadają go ze smakiem.
Około drewnianej kapliczki szalał jakiś człowiek, zupełnie nagi, jeśli nie liczyć podartej szmaty, którą przepasał biodra. Potrząsał długą brodą, przewracał oczyma, opluwał przechodniów. Na jego piersi wisiał ciężki ołowiany krzyż, a pożółkłe ciało pokrywały wrzody.
Na widok cudzoziemców krzyknął, okręcił się dookoła, po czym podniósł z ziemi grudkę nieczystości (najprawdopodobniej były to jego własne odchody) i cisnął nią w szacownego pana Meyera, zresztą niezwykle celnie – trafił go w ramię. Cornelius zamachnął się na tamtego nahajką, żeby dać mu stosowną nauczkę, ale starszy kupców chwycił go za rękaw.
– Oszaleliście, panie? To blazchenni [19], ktoś taki jak derwisz u muzułmanów. Tutaj czci się takich ludzi niczym świętych. Jeżeli pan go uderzy, rozerwą nas na strzępy.
Starannie oczyścił zapaskudzone ubranie i cisnął brudną chusteczkę na ziemię. Na strzęp materii rzucili się żebracy.
Inny przykład dziwacznych wyobrażeń tubylców na temat świętości Cornelius miał okazję ujrzeć na sąsiedniej ulicy. Z cerkwi wyszedł pop w liturgicznej szacie, ale tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. Obrzucił obelgami jakiegoś przechodnia, który nie dość nisko mu się pokłonił, uderzył go miedzianą kadzielnicą, następnie strącił mu czapkę z głowy, a wreszcie chwycił go za włosy i zaczął przyginać do ziemi.
– Pijaństwa nie uważa się tutaj za grzech. – Meyer wzruszył ramionami. – O, popatrzcie, kapitanie, bojarin.
Samym środkiem ulicy jechał wierzchem jakiś wielmoża, odziany o wiele za ciepło jak na tę porę roku. Miał na sobie wspaniałą, tkaną złotem szubę i wysoką niczym komin futrzaną czapę. Do jego siodła przytroczono mały bęben i strojny jeździec uderzał weń rytmicznie rękojeścią nahajki. Pospólstwo pierzchało na boki, spiesznie zrywając czapki z głów. Za bojarem jechało jeszcze kilku konnych w nieco skromniejszych strojach.
– Po co on wali w bęben? – zapytał von Dorn.
– Żeby mu ustępowali z drogi. Zjedźmy i my, tak będzie lepiej. Ej! – krzyknął Meyer do swoich ludzi. – Na bok! Przepuśćmy tego napuszonego wielmożę.
Kapelusza Cornelius nie zdjął – byłby to zbytek uprzejmości. Bojar zerknął na niego przez szczeliny między opuchniętymi powiekami i splunął. W Europie von Dorn trzepnąłby takiego nieokrzesańca rękawicą po gębie, a co dalej, rozstrzygnąłby pojedynek na szpady, ale Moskwa to nie Europa, więc ścierpiał zniewagę, tylko mięśnie mu zadrgały pod napiętą skórą twarzy.
Za białą kamienną ścianą, która odgradzała centralną część stolicy od przedmieść, do karawany dołączyła gromadka chłopców. Biegli obok, zręcznie uchylając się od smagnięć nahajkami, i wykrzykiwali coś chórem.
Cornelius wsłuchał się w ich wrzaski i pojął, że powtarzają w kółko to samo.
– Co oni krzyczą? Co znaczy Nemetz kysch na kukui?
– „Cudzoziemcze, precz stąd, nad Kukuj” - przetłumaczył z uśmiechem Meyer. – Kukuj to strumyk, nad którym stoi Inoziemska Słoboda, skupisko cudzoziemców. Właśnie tam muszą się osiedlać i wy też, kapitanie, w niej zamieszkacie. Ci oberwańcy robią sobie nieprzyzwoite żarty. Chodzi o grę słów. Słowo Kukuj brzmi podobnie do innego, oznaczającego wstydliwą część ciała.
Wkrótce nadszedł czas, by się rozstać z zacnymi kupcami.
– My teraz musimy skręcić w lewo, zgłosić towary. Wy, kapitanie, powinniście jechać o, tam. – Starszy kupców gestem wskazał von Dornowi drogę. – Widzicie nad dachami wieżę z dwugłowym orłem? Wjedziecie we wrota i zaraz na prawo zobaczycie Cudzoziemski Prikaz. Tylko nie kierujcie się prosto tą ulicą, lepiej ją ominąć, to dłuższa droga, ale bezpieczniejsza.
– Dlaczego? – spytał zdziwiony Cornelius.
Ulica prowadząca do wieży była wygodna, szeroka i – w odróżnieniu od innych – prawie bezludna. Tylko przed wysokimi wrotami dużego drewnianego pałacu stała grupka oberwańców. – To siedziba księcia Tatjewa. Książę nie żywi ani nie odziewa swoich pachołków, dlatego wszystko muszą zdobywać sami. Każdego, kto przechodzi, grabią i biją, niekiedy na śmierć. Takie są w tym mieście obyczaje. Cóż, Moskwa to nie Paryż. Na ulicę zwaną Dmitrowka też lepiej się nie wybierać, tam znowu dopuszczają się rozbojów poddani oberkamerhera Strieszniewa. Posłuchajcie, kapitanie, dobrej rady: dopóki się we wszystkim nie zorientujecie, omijajcie pałace i większe domostwa. Lepiej, jeśli przez pierwszy rok w ogóle nie będziecie się wydalać poza granice Niemieckiej Słobody bez przewodników. Chociaż, oczywiście, doskonale można stracić życie nawet z nimi, zwłaszcza nocą. No, żegnajcie, panie. – Kupiec wyciągnął do Corneliusa rękę. – Uczciwy z pana człowiek. Niechaj was Bóg ma w swej opiece podczas pobytu w tym dzikim kraju.
Ale Bóg nie ustrzegł Corneliusa.
Dwie godziny później kapitan von Dorn, blady, z drżącymi z bezsilnej wściekłości wargami, wychodził z bram Cudzoziemskiego Prikazu bez szpady, pod eskortą ponurych strzelców w kanarkowej barwy kaftanach.
Kapitan? Niestety, nie – zaledwie, jak tu mówiono z polska, porutschik.
Nie do wiary – warunki umowy, którą Cornelius podpisał w Amsterdamie z wysłannikiem państwa moskiewskiego, Tułupowem, okazały się jednym wielkim oszustwem!
A wszystko zaczęło się tak statecznie, godnie, z całym ceremoniałem. Dyżurny urzędnik (w wielkich okularach w stalowej oprawie, przybrudzonym kaftanie i z długimi włosami, natłuszczonymi olejem) wziął od Corneliusa dokument z pieczęciami, pokiwał nad nim głową i polecił czekać w kancelarii. Tam na długich ławach siedzieli pisarze. Trzymali na kolanach ryzy papieru i szybko skrobali piórami po grubych, szarawych arkuszach. Kiedy arkusz był zapisany, lizali szklane naczynie z klejem, przesuwali językiem wzdłuż brzegu papieru i przyklejali kolejną kartę. W kancelarii panował zapach charakterystyczny dla takich miejsc: mieszaniny kurzu, mysich odchodów, laku. Gdyby nie wyraźna woń gotowanej kapusty i czosnku, która ni to napływała skądś z dołu, ni to emanowała wprost z przesyconych nią ścian, można byłoby pomyśleć, że to nie urząd w Moskwie, lecz magistrat w Amsterdamie czy Lubece.
Oczekiwanie trwało długo, jak to zwykle bywa przed audiencją u ważnej osobistości. W końcu jednak cudzoziemskiego oficera przyjął pan Teodor Łykow – tutejszy podjatschi [20]; temu stanowisku odpowiadał w Europie bodajże urząd wiceministra. On właśnie zajmował się zakwaterowaniem nowo przybyłych cudzoziemców oraz kierowaniem onych na służbę, ich wynagrodzeniem i zaopatrzeniem.
Gabinet poddiaczego nie był imponujący – ubogi, nędznie umeblowany, bez portier i obrazów – w kącie na ścianie wisiała tylko mała, okopcona ikona Matki Bożej, ale za to sam Herr Łykow z początku zrobił na Corneliusie duże wrażenie. Był potężnej budowy, miał tłuste policzki, a odzienie nie gorsze niż książę Tułupow: kaftan ze złotogłowiu, zdobiony guzami z nieszlifowanych rubinów, wysoki, sztywny kołnierz, gęsto naszywany perłami, w sukiennej, bramowanej sobolowym futrem czapie skrząca się diamentowa zapinka. Od razu widać – prawdziwy dostojnik, człowiek wielkiej zamożności.
Długo wpatrywał się w dokument podróżny Corneliusa, krzywiąc usta i kiwając głową. Von Dorn nagle poczuł dziwny lęk. Na patent kapitański, wystawiony przez rosyjskiego wysłannika, wiceminister ledwie spojrzał i z obrzydzeniem rzucił go na stół, jakby to było jakieś paskudztwo. Po czym, niemal nie otwierając ust, mruknął coś niewyraźnie.
Niski, szczupły tłumacz, z wielkim siniakiem na środku czoła, pokłonił się uniżenie swemu panu i powiedział po niemiecku, z dziwną wymową i używając jakichś starych zwrotów, tak że Cornelius nie od razu zrozumiał:
– Książę Tułupow samowolnie szafuje pustymi obietnicami bez pokrycia. Stopień kapitana teraz nie wakuje, a on nie jest upoważniony do przyznawania żadnych stopni wojskowych.
Możesz zostać przyjęty, panie, jako porucznik do pułku muszkieterów, a co do stopnia kapitana to się jeszcze pomyśli. Von Dorn zmartwiał, ale to był dopiero początek.
– Wynagrodzenie – połowa żołdu, jako że teraz nie toczy się żadna wojna – bębnił dalej tłumacz. – Pieniędzy na zakwaterowanie w nowym miejscu książę także przyobiecał ci zbyt wiele, tyle nie możemy wypłacić. A tego, co byśmy mogli, też nie ma na razie skąd wziąć. Trzeba poczekać – rok albo i półtora.
Cornelius zerwał się z miejsca i tupnął ze złością.
– Nie będę służył jako porucznik, i to za połowę żołdu! Skoro tak, niezwłocznie ruszam w drogę powrotną!
Łykow uśmiechnął się złowieszczo.
– Proszę, czego to się zachciewa! Pieniądze z państwowej kasy, sto talarów, wypłaconych na drogę, przetraciłeś, gapiłeś się na wszystkie nasze miasta i twierdze, a teraz się wybierasz z powrotem? A możeś ty, na przykład, szpieg? O nie, Kornieju Fondornow, odsłużysz najpierw, co masz odsłużyć, a potem się zobaczy.
Zaskoczenie i wściekłość na chwilę odebrały Corneliusowi rozum – von Dorn przyskoczył do wiceministra, chwycił go za wyszywany perłami kołnierz i zaczął potrząsać dostojnikiem, złorzecząc mu przy tym najgorszymi słowami, tak że aż z kancelarii przybiegli pisarczykowie, by ich rozdzielić.
Znieważony poddiaczy wezwał straż. Z początku chciał awanturnika wtrącić do więzienia, ale potem się rozmyślił – polecił tylko doprowadzić go pod eskortą do dowódcy pułku, w którym Cornelius miał służyć.
– Pułkownik Libionow już ci wyjaśni, co to znaczy obrażać urzędników państwowych i posuwać się do rękoczynów! – wrzeszczał rozsierdzony wiceminister, a tłumacz gorliwie powtarzał po niemiecku każde jego słowo. – Zamknie cię w ciemnicy, o chlebie i wodzie, i każe wybatożyć! A jak nie, to ja sam będę bił czołem, prosząc pokornie o karę dla ciebie!
Jazdę przez szybko pustoszejącą o przedwieczornej porze Moskwę zapamiętał wstrząśnięty do głębi Cornelius niczym koszmarny sen. Groźnie przyczajone skosy dachów, złowrogie, ostrzegawczo wysunięte palce dzwonic, żałobne bicie dzwonów. Rozgoryczony von Dorn pojękiwał, chwiejąc się w siodle, popłakiwał nawet ze złości i żalu nad sobą, ale twarz ukrył w dłoniach, żeby strzelcy z eskorty z niego nie szydzili. Jego konia prowadził za wodze sam dowódca, a objuczoną cisawą ciągnęło aż dwóch ludzi. Mądra kobyłka nie chciała iść, strzygła uszami, zapierała się.
Za bramą w wale ziemnym, otaczającym miasto, nie tą, przez którą wjechała kupiecka karawana, inną, rozpościerał się plac egzekucji. Szubienice z kołyszącymi się zwłokami Cornelius ledwie omiótł spojrzeniem, nie był to dla niego widok niezwykły, od pali z nabitymi rękami i nogami w ogóle odwrócił wzrok, ale nieco dalej ujrzał coś takiego, że nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia.
Spora grupka gapiów stała wokół kobiety po szyję zakopanej w ziemi. Kobieta była poraniona i umazana błotem, ale żyła. Von Dorn przypomniał sobie, jak kupcy opowiadali o okrutnym obyczaju Moskowitów: żony, która zabije męża, nie pali się na stosie, jak to jest przyjęte w cywilizowanych krajach, lecz żywcem zakopuje w ziemi i czeka, aż nieszczęsna wyzionie ducha. Cornelius myślał, że razem z głową, żeby się od razu udusiła – to przecież też straszna kara. Ale wydawać kogoś na tak okropną, długą mękę jest czymś stokroć bardziej przerażającym. Zakopaną atakowały zajadle dwa bezpańskie psy, zanosząc się wściekłym ujadaniem. Jeden wbił kły w jej ucho, odgryzł je i zeżarł. Wśród zgromadzonych rozległ się śmiech aprobaty. Ręce kobiety tkwiły w ziemi, nie mogła się bronić, a jednak wykręciła głowę i chwyciła psa zębami za nos. Gapie znowu zareagowali śmiechem, tym razem wyrażając uznanie dla zakopanej nieszczęśnicy.
– Dziki, barbarzyński zwyczaj – odezwał się tłumacz półgłosem. – Ludzie oświeceni zdecydowanie go potępiają.
„Skąd tu, w tym piekielnym kraju, mieliby się wziąć oświeceni ludzie?” – chciał zapytać Cornelius, ale zmilczał. Dlaczegóż to urzędnik tak nagle zmienił ton? Nie inaczej, tylko chce go sprowokować do jakiejś nieostrożnej wypowiedzi.
Przejechali jeszcze kawałek drogi i w nagrodę za wszystkie dotychczasowe udręki von Dorn ujrzał przed sobą widok, który stał mu się prawdziwą pociechą. Wieczorna zorza rozjaśniła migotliwym, różowym światłem brzegi niewielkiej rzeczki, gęsto zastawione małymi wiatrakami, i nagle nieopodal, na stromej skarpie, ukazało się urocze niemieckie miasteczko – schludne białe domki, iglica na kościelnej wieży, zieleń ogródków, błysnęła nawet gładka powierzchnia okrągłej sadzawki z fontanną pośrodku. Miasteczko i miły sercu Corneliusa Fürstenhof, leżący zaledwie o pół mili na południowy wschód od ojcowskiego zamku, były do siebie podobne jak dwie krople wody. Widocznie litościwa opatrzność użaliła się nad von Dornem i w swym miłosierdziu pomieszała mu zmysły, a on bynajmniej się tym nie zmartwił.
– To właśnie jest Nowa Niemiecka Słoboda, którą miejscowi prostacy przezwali Kukujem – wyjaśnił tłumacz. – Powstała dwadzieścia trzy lata temu. Urocza, prawda? Liczy teraz ponad trzysta siedzib i mieszkają tu sami szacowni ludzie – oficerowie, lekarze, zegarmistrzowie i inni cenieni rzemieślnicy. – Nagle roześmiał się. – A wiecie, panie poruczniku, skąd nazwa „Kukuj”?
– Skąd? – spytał osowiały von Dorn, zrozumiawszy, że wciąż pozostaje przy zdrowych zmysłach, i skrzywił się na „porucznika”.
– To tutejsze dziewki służebne, piorąc bieliznę w rzece i gapiąc się na prostackich tubylców, wołały do siebie: Kuck, kuck mal! [21]. I tak już zostało. Zabawne, prawda?
Przy wjeździe, za pasiastym szlabanem, stał wartownik – żołnierz w hełmie, kirysie i z halabardą.
Strzelców przepuścił niechętnie, po długich utarczkach słownych. Cornelius zauważył, że żołnierze z jego eskorty nie zachowywali się już tak groźnie jak w Moskwie – zbici w gromadkę, bojaźliwie rozglądali się na boki.
Z austerii, na której dachu umieszczono koło od wozu z blaszanym bocianem (szyld głosił „Storch und Rad” [22]), wyszło, trzymając się wpół, dwóch rajtarów z pałaszami u pasa. Jeden z nich, wskazując na brodatych strzelców, zawołał w dialekcie bawarskim:
– Spójrz, Seep, ruskie świnie przyszły sprzedawać łaziebne wiechcie!
Drugi zarechotał na cały głos, zgiąwszy się aż ze śmiechu. Strzelcy nie rozumieli, oczywiście, co powiedział rajtar, ale skupili się jeszcze ciaśniej.
Najbardziej jednak zadziwił Corneliusa tłumacz. Zamiast się oburzyć na „ruskie świnie”, mrugnął do von Dorna porozumiewawczo i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– O, tu – wskazał na duży dom, kryty czerwoną dachówką – tu ma kwaterę dowódca waszego pułku, Herr Kristian Libenau von Lilienklau, po rosyjsku „pułkownik Libionow”. Na nic się już więcej nie przydam, zatem kłaniam się nisko i życzę wszystkiego najlepszego. Jeśli kiedyś będzie potrzebny tłumacz, polecam swoje usługi. Jestem Paszka Niemcerow, z archangielskiej parafii. Pisuję też supliki i skargi do sądu. Niedrogo liczę – trzy i pół kopiejki.
Dziesiętnik wszedł do domu, by wręczyć skargę wiceministra. Corneliusowi kazał czekać. Serce von Dorna ścisnęło złe przeczucie.
– Ha, młody człowieku, nawarzył pan niezłego piwa. – Pułkownik Libenau zapalił porcelanową fajkę, nadymając chude policzki i ściągając krzaczaste, przetykane siwizną brwi. – Chwycić poddiaczego za kołnierz, i to jeszcze w urzędzie, w przytomności podwładnych! Teraz ta bestia domaga się kary za ów dyshonor, grozi sądem. Fatalna sprawa. Jak raz się zacznie cała ta pisanina, nie będzie końca sprawie. – Znowu zajrzał do przysłanej przez Teodora Łykowa skargi i wykrzyknął gniewnie: – Widzisz go, czego mu się zachciewa, gliście – oficera potraktować batogami! Ale mój pułk nie jest strzelecki, tylko muszkieterski. Tu się nie batoży, karę chłosty wymierza się rózgami, i to tylko niższym rangą. Co za nikczemny, podły kraj! Tfu! Trzeba zatkać gębę temu diabelskiemu pomiotowi, a to będzie kosztowało co najmniej trzy ruble, a może i pięć – strasznie się bestia wściekł.
Pułkownik tylko z pozoru wydawał się groźny. Burczał, klął, parę razy huknął pięścią w stół, ale Cornelius widywał już w życiu różnych dowódców i dobrze wiedział, że trzeba się bać nie tego psa, który szczeka, tylko tego, co jest cichy.
Von Dorn pokornie wysłuchał reprymendy Libenaua, po czym wyszedł na dziedziniec, wyjął z juków flaszkę dobrego holenderskiego rumu, paczuszkę batawijskiego tytoniu, i wkrótce obaj z pułkownikiem siedzieli na przytulnej, oszklonej werandzie, kurząc fajki i popijając mocną, szczodrze zakropioną rumem kawę.
– Najbardziej irytujące jest to – mówił Libenau, wzdychając – że ten cały Fiedka Łykow to niewielka szyszka, zwykły poddiaczy. Mówicie, żeście długo czekali na audiencję? Pewnie posłał po „reprezentacyjny strój” (to coś takiego, jak paradny mundur w wojsku), żeby zrobić na was większe wrażenie. Normalna rzecz – liczył na jakiś podarek, w Rosji to jest przyjęte. Trzeba było podetkać mu parę sobolowych skórek z tych, co dostaliście od Tułupowa, i wszystko by się jakoś ułożyło. Warto też zawsze na dobry początek ugościć tego szelmę i jeszcze paru innych poddiaczych, bo bardzo są do tego skorzy, przepadają zwłaszcza za małmazją i kandyzowanymi owocami, które tak świetnie przyrządza Frau Zibold z „Bocianiego Gniazda”. To by w zupełności wystarczyło. Zachowalibyście i swoją kapitańską rangę, i wysokość przyznanego żołdu. Ech, panie! Że też kupcy odpowiednio was nie pouczyli! Trzeba było zajechać najpierw tu, do Niemieckiej Słobody, a dopiero później do urzędu. No, ale teraz jest już za późno, co się stało, to się nie odstanie. Gdybyście, kapitanie, dopuścili się nawet jakowejś zniewagi wobec Fiedki, ale w cztery oczy – niewielkie zmartwienie; co innego w przytomności podwładnych – łajdak nie puści tego płazem. Za wielki dyshonor. Dlatego będzie to was drogo kosztowało.
Von Dorn obruszył się, słysząc te słowa.
– Jeśli jest człowiekiem honoru, gotówem dać mu pełną satysfakcję. Jaką bronią się tu ludzie pojedynkują? Biją się na szable? Na pistolety? Proszę, zgadzam się na każdy rodzaj broni!
Libenau wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo, z prawdziwym rozbawieniem.
– Ech, toście dopiero wymyślili – pojedynek! To nie Europa. Wiecie, jak się pojedynkuje tutejsza szlachta? Jeśli jeden z drugim się powadzi, wsiadają na koń i okładają się wzajem knutem po pyskach, póki któryś nie zwali się na ziemię. Mówię przecie, to kraj niewolników, nie mają żadnego pojęcia o godności. Oprócz cara wszystko to zwykłe pachołki, prostacy, aż do najpotężniejszego bojara. Wedle tutejszych zasad, za obrazę honoru uznaje się tylko zniewagę, której się dopuści równy pozycją lub stojący niżej, nigdy wyżej – taki może ci prosto w gębę napaskudzić, i nic. Jeżeli car jakiegoś księcia czy bojara własnoręcznie wytarga za kudły lub zdzieli parę razy po pysku – to tylko powód do dumy. Ot, jak przyjdzie zima, zacznie się ulubiona zabawa cara. Podstolowie – to coś w rodzaju kamerjunkrów – będą się umyślnie spóźniać na nabożeństwo do pałacu. A wiecie dlaczego? Dlatego że spóźnialskich car każe zanurzyć i dobrze wykąpać w stawie, a cieszy się przy tym jak dziecko, aż klaszcze w dłonie z radości. Tamci zaś specjalnie głośno skarżą się i krzyczą, żeby jego cesarskiej mości najlepiej dogodzić. Niektórzy, oczywiście, po takiej kąpieli przeziębiają się i umierają, ale bywa i tak, że Aleksy Michajłowicz okaże któremuś łaskę i podaruje mu ciepłą futrzaną szubę albo nawet wioskę ofiaruje na własność. Taka jest tutejsza szlachta. Co dzień pod pałacem karze się chłostą tych, którzy coś przeskrobali. A wy, panie, mówicie: pojedynek.
– Cudzoziemców także się batoży? – wzdrygając się w duchu i blednąc na samą myśl o tak hańbiącej karze, zapytał von Dorn. Wrzaski wiceministra Fiedki uznał jedynie za puste pogróżki (kto to widział, żeby osoby szlacheckiego pochodzenia podlegały karze chłosty?), a tymczasem okazuje się, że nie miał racji.
Pułkownik tylko westchnął, jakby usłyszał niedorzeczne gaworzenie bezrozumnego dziecka.
– Baty to właściwie nawet nie kara. Ot, takie sobie łagodne przywołanie do porządku. Niedawno pewien kapitan, który tu do nas przybył, chciał wypróbować kupioną broń i strzelił do wrony, co przysiadła na krzyżu cerkwi. Wychłostano go knutem, wyrwano mu nozdrza i zesłano nieszczęśnika na Sybir – bezpowrotnie.
– Za wronę? – nie mógł uwierzyć Cornelius.
– Za świętokradztwo. O, przyjacielu, nie wyobrażasz sobie, jakie w tym kraju panują obyczaje! Tak bezsensownych, nieludzkich praw nie ma chyba nawet w Persji.
Jak się zdaje, pułkownikowi sprawiało pewną przyjemność straszenie nowicjusza miejscowymi potwornościami. Krzyknął na dziewkę służebną, żeby zaparzyła świeżej kawy i przyniosła z piwnicy jałowcówkę, po czym uśmiechając się pod wąsem, zaczął raczyć Corneliusa takimi opowieściami, że ten, przejęty grozą, zdobywał się tylko na „ochy” i „achy”.
– Gracie w szachy? – zapytał pułkownik.
– Czasami. Nie jestem w tym mistrzem, ale w długie zimowe wieczory…
– To zakazane – oznajmił Libenau. – Za tę bezbożną grę grozi kara chłosty… A zażywacie, panie, tabaki?
– Nie, oczy mi od tego strasznie łzawią.
– Spróbujcie kiedyś wciągnąć szczyptę, ot tak, na próbę, ale żeby inni widzieli – niby to zachęcił Corneliusa podstępny gospodarz. – Zaraz, zgodnie z prawem, obetną wam nos – a tak, tak! Nie wolno bawić się z psami, nie wolno się huśtać na huśtawce, nie wolno patrzeć na księżyc w początkach pierwszej kwadry. Wkrótce zaczną się upały, spiekota, więc niech ci nie przyjdzie do głowy, przyjacielu, kąpać się w Jauzie podczas burzy. Doniosą, że odprawiasz czary, i ani się obejrzysz, jak zostaniesz rozciągnięty na kole.
– Dobrze, że mnie uprzedziliście, panie – podziękował Cornelius, który aż się spocił z wrażenia, słysząc takie nowiny. – A jakież to niewinne zabawy są dozwolone? Tańce z damami, słuchanie muzyki?
– U nas, w Kukuju, możecie się czuć jak w Niemczech, rządzimy się tu swoimi prawami. Ale Moskowici nie uznają muzyki – Cerkiew prawosławna uważa skrzypce, altówki, flety i inne instrumenty za diabelski wymysł.
Wzmianka o Cerkwi skierowała myśli von Dorna na inne tory.
– A wy, panie, jaką wiarę wyznajecie? – zapytał ostrożnie. – Katolicką czy reformowaną?
– Pochodzę z Nassau – dobrodusznie odparł Libenau – a więc jestem protestantem. A wyście pewnie katolik, skoro wywodzicie się z Wirtembergii? Nie szkodzi, ja trzymam się zasady, że religia jest osobistą sprawą każdego człowieka.
– Tak – przytaknął z ulgą Cornelius. – Wyznaję wiarę katolicką, a prawie od miesiąca nie byłem u spowiedzi. Gdzie tu mógłbym znaleźć księdza?
– Nigdzie. – Stary wojak współczującym gestem rozłożył ręce. – Katolicyzm w Moskwie jest surowo zabroniony. Nas, protestantów, jeszcze jakoś tolerują, ale ani katolickiego księdza, ani kościoła tu nie uświadczysz.
– Jak można żyć bez spowiedzi i komunii? – żachnął się zdumiony von Dorn.
– No cóż, ludzie jakoś żyją. – Pułkownik wzruszył ramionami. – Modlą się przed obrazem. A co chytrzejsi przechodzą na tutejszą wiarę. Dostają za to awans i hojny podarunek od cara. Przechrzty nie muszą mieszkać w słobodzie, mogą się przenieść do Moskwy. I żenić się z tubylkami. Wielu tak robi, zwłaszcza spośród stanu kupieckiego. – Pułkownik skrzywił się pogardliwie. – Dla korzyści. Mija jedno pokolenie, drugie, i porządna europejska rodzina degeneruje się. Taka tu panuje atmosfera. Ci, którzy się tutaj urodzili, nazywani są „starymi Niemcami”, a tacy jak ja i wy – „nowymi”. Widziałem was, panie, przez okno z tłumaczem Paszką Niemcerowem. Jego dziadek był najlepszym zegarmistrzem w Starej Niemieckiej Słobodzie, ale połaszczył się na dworskie zamówienia i zmienił wiarę. Minęło pół wieku i oto owoce postępku tego renegata mieliście przed oczyma – taki kundel Paszka, ni to Niemiec, ni Ruski. Widzieliście, jaki guz ma na łbie? Chłopina tak gorliwie się modli, wciąż bije pokłony, uderza czołem o ziemię. Mieszka przy cerkwi, śpiewa w chórze. Dobrze, że nie wszedł na podwórko, bobym go stąd, parszywca, kopniakami przepędził.
Dowódca sapnął gniewnie i trzasnął pięścią w stół – fajansowy dzbanek do kawy aż podskoczył, wypluwając z dzióbka na obrus czarny płyn.
– Rosyjskie zacofanie i tępota wypala umysły i przeżera duszę! Gdyby nie nasz Kukuj, my wszyscy byśmy także już dawno zamienili się w bydło. Wiecie, jaka tu panuje ciemnota? Kosmografii uczą się według Kosmasa Indikopleustesa, który – jak wiadomo – uważał, że Ziemia jest czworokątem. Największa mądrość, którą tu posiadają jedynie wybrańcy, to cztery podstawowe działania arytmetyczne, a i to nie potrafią dzielić dużych liczb; o ułamkach nigdy nie słyszeli. Geometrii Euklidesowej w ogóle nie znają, a za człowieka wykształconego uchodzi ten, kto z biedą umie nabazgrać swój podpis. W zeszłą Wigilię gościłem pewnego diaka z Prikazu Rycerskiego, Mitkę Iwanowa. Otóż ten Mitka wziął ze stołu małża w muszli, żeby go pokazać swoim domownikom, a później trzymał to dziwo w pucharze do wina. Jego urzędnicy natychmiast donieśli, że Mitka chowa tam diabła! To wystarczyło: był Mitka Iwanow – i już go nie ma. Niepotrzebnie się wykosztowałem na poczęstunek i prezent.
Pułkownik Libenau tak się rozgadał, zdobywszy nowego słuchacza, że nie można go było powstrzymać. Cornelius zresztą ani myślał tego robić. Słuchał z zapartym tchem i z każdą chwilą robiło mu się ciężej na duszy. Szkoda gadać, dureń z niego, nie miał już gdzie szukać szczęścia, tylko w tym dzikim kraju!
– Za dnia, kiedy jest najwięcej roboty, wszyscy Moskowici kładą się spać – wyrzekał pułkownik. – Urzędy i kramy pozamykane, cała ludność chrapie. To coś na kształt hiszpańskiej sjesty – nic nie można załatwić. Tyle że w Hiszpanii latem jest gorąco, więc można to zrozumieć, ale czemu tym tutaj nie chce się pracować?
– A jak jest w rosyjskim wojsku? – spytał Cornelius, z góry wiedząc, że nic krzepiącego nie usłyszy. – Czy moja służba będzie ciężka?
– Ciężka, a to dlatego, że wasz dowódca kompanii, Owsiejka Tworogow, to opój i złodziej. Chętnie bym go przegonił, ale nie mogę – ten łajdak ma wpływowych protektorów. A rosyjskie wojsko jest nic niewarte. O żadnej kampanii z prawdziwego zdarzenia nie może być mowy, nie potrafią walczyć nawet z Polakami. Wiecie, jaką strategię stosują Moskowici podczas bitwy? – Libenau ironicznie podkreślił słowo „strategia”. – Rzucają się hurmem na nieprzyjaciela ze straszliwym wrzaskiem, mając nadzieję, że go przestraszą. Gdy im się to nie uda, stają i wypalają ze strzelb i pistoletów. Jeśli wróg nadal nie okazuje lęku, wówczas – sami przerażeni – zawracają i biegną z powrotem, tratując się nawzajem. Taki przebieg ma każde starcie. Pierwszy minister, bojar Matfiejew, chce stworzyć nową armię na wzór europejski, ale ma wielu potężnych wrogów, a car (tutaj gospodarz ściszył głos) to bezwolny głupiec, każdy kręci nim, jak chce. Jeśli będziecie, panie, w Kitajgorodzie, popatrzcie sobie na ichnią car-puszkę. Stoi wielkie działo, które nigdy nie zostało wykorzystane w bitwie, jako że nie da się z niego strzelać. Car-puszka nie strzela, a car nie rządzi. Cały ten kraj jest jak wielka bańka gazu błotnego. Wystarczy porządnie dmuchnąć – i od razu pęknie. Ech, mój drogi, trafiłem tu nie z własnej woli. Służyłem u Radziwiłła, dostałem się ranny do moskiewskiej niewoli przed dwudziestu laty. Jaki miałem wybór? Albo iść do więzienia, albo na carską służbę. Ale jakie licho was tu przyniosło?
– Nie zna pan przypadkiem niejakiego pana Faustlego, dawnego pułkownika rajtarów? – spytał Cornelius, wspominając obietnice znajomka z Amsterdamu.
– A jakże, znam. – Libenau machnął ręką. – Taki z niego rajtar, jak… Oszust, nicpoń, pochodzi ze „starych Niemców”. To on was tu zwabił? Taką już ma judaszową służbę, płacą mu za to z państwowej kiesy.
Von Dorn zacisnął pięści i cicho, jakby się bał spłoszyć zdobycz, upewnił się:
– A więc to znaczy, że Herr Faustle jeszcze tu wróci?
Pułkownik uśmiechnął się.
– Pewnie, że wróci, ale nie taki z niego głupiec, żeby się pokazywać w Kukuju. Tutaj wielu oficerów i majstrów chętnie by się z nim spotkało, nie pan jeden, kapitanie. Faustle zbudował dom na Zamoskworieczju, w Strzeleckiej Słobodzie. My nie mamy tam wstępu, między żołnierzami i strzelcami panuje zadawniona wrogość.
Cornelius przypomniał sobie, jak dziwnie zachowywali się w Niemieckiej Słobodzie jego konwojenci w kanarkowych kaftanach. Teraz zrozumiał dlaczego.
– Trudno – powiedział, zgrzytnąwszy ze złości zębami – za głupotę i lekkomyślność trzeba płacić. Wytrzymam jakoś te cztery lata, a potem wrócę do Europy.
– Cztery lata? – zdziwił się pułkownik. – Do Europy? Czyżbyście jeszcze nie zrozumieli, panie kapitanie? Przyjechać tutaj można, ale wyjechać stąd – nigdy i za żadne pieniądze. Zostaniecie w Rosji na zawsze, pogrzebią was w tej lichej tutejszej ziemi, a na waszych prochach wyrośnie najpospolitsza rosyjska roślina – łopuch.