Rozdział jedenasty

O co chodzi w tej całej miłości


Pokonawszy szybkim marszem jakieś trzysta metrów od jarzącego się światłami „Szynku”, Nicholas znalazł się na ciemnym, opustoszałym skwerze, gdzie usiadł na drewnianej ławce, żeby ułożyć plan dalszych działań.

Było to jednak nierealne. W istniejącej sytuacji owo zadanie nie dawało się rozwiązać. O jakich działaniach, do cholery, mogła tu być mowa? Zadrzeć głowę i wyć do księżyca – to jedyne, co mu pozostawało.

Zgłosić się na milicję nie może. Wyjechać nie może. Nocować nie ma gdzie. Znikąd pomocy. W głowie mu huczy. I w dodatku ten straszny ziąb. Jak w nielubianej piosence Chrisa de Burgha Północ w Moskwie.

Po pewnym czasie – ze strachu i zimna – pijackie zamroczenie minęło, ale wraz z nim niedawne postanowienie, żeby „iść na całość”. Mówiąc szczerze, również druga męska decyzja – by dumnie odejść w noc – wydawała się teraz idiotyczna (zwłaszcza bez blezera, w którym Nicholas by tak nie zmarzł).

Więc co, wrócić do światła i ciepła? Przyjąć pomoc od Władika? I ostatecznie stracić szacunek dla siebie? Narazić przyjaciela na niebezpieczeństwo? Za nic na świecie!

„A co z Ałtyn? Jej przecież nie wahałeś się narazić na niebezpieczeństwo – usłyszał Fandorin głos sumienia. – Niewykluczone, że mocodawcy Szurika wypytują ją teraz o ciebie i nie wierzą w zapewnienia dziewczyny, że nic o tobie nie wie”.

Ta straszna myśl sprawiła, że Nicholas zerwał się z ławeczki, gotów natychmiast jechać, a jeśli będzie trzeba, to i pobiec do Bieskudnik. Usiadł. Przecież nawet nie zna jej adresu, a domy w tym osiedlu-sypialni są tak do siebie podobne jak źdźbła trawy na łące. Telefon! Nauczył się przecież numeru na pamięć! Otworzył neseser, wyjął swojego ericssona i po krótkiej chwili wahania wycisnął trzynaście cyfr: kierunkowy do Rosji, Moskwy, a potem domowy numer Ałtyn.

Po pierwszym sygnale odezwał się w słuchawce głos dziennikarki:

– Halo… Halo… Kto mówi?

Nicholas milczał; poczuł nagle niewiarygodną ulgę. Odezwać się, oczywiście, nie mógł – telefon najprawdopodobniej był na podsłuchu. Ale nie chciał się także rozłączać – chłód nocy dzięki dźwięcznemu głosowi Ałtyn stał się nieco mniej dokuczliwy.

– Halo. Kto mówi? – powtórzyła dziewczyna. I nagle zasyczała: – To ty, sukinsynu? Ty? Poczekaj, niech cię tylko dorwę! Odezwij się, palancie, nie milcz!

Zaskoczony Nicholas nacisnął guzik „end”. Ałtyn chyba niewłaściwie zrozumiała treść liściku. Za kogo musi go uważać!

Zziębnięty do szpiku kości magister całkowicie upadł na duchu.

Co robić? Co robić?

Do przyjaciół – Włada Sołowjowa czy Ałtyn Mamajewej (która raczej nie uważała teraz podłego Brytyjczyka za swego przyjaciela) – nie może się zwrócić. Do mister Pumpkina także – radca jako osoba urzędowa nie zdecyduje się przecież udzielić pomocy człowiekowi podejrzanemu o dokonanie zabójstwa. A w tej chwili pomoc była Fandorinowi nieodzownie potrzebna.

„Jak długo będę tak biadolił i lamentował? – rozzłościł się w końcu sam na siebie Nicholas. – No już, rusz się – zachęcił swój mózg do działania. – Na nikogo oprócz ciebie nie mogę liczyć”.

Ów delikatny organ zrozumiał, jaka na nim ciąży odpowiedzialność. Opanował histeryczny dygot i przystąpił do pracy. I nagle okazało się, że rozwiązanie problemu istnieje, i to wcale nie takie skomplikowane. W dodatku jedyne możliwe.

Jeśli wykluczone jest, by zwrócić się z prośbą o pomoc do dobrych ludzi, trzeba się zwrócić do złych. Bad guys [54] w tej historii dzielą się na dwa wrogie obozy – jeden można nazwać umownie „stronnictwem Szurika”, drugi – „stronnictwem Wielkiego Soso”. Który wybór będzie mniejszym złem, to rzecz oczywista. Skoro szwadron Wielkiego Soso chronił wczoraj cudzoziemskiego gościa, dlaczego nie miałby podjąć się tego również dzisiaj? Nie wiadomo, naturalnie, w jaką rozgrywkę wplącze się przy tym zaszczuty magister nauk historycznych, ale czyż ma jakieś inne wyjście? Żadnych wątpliwości natury etycznej tu być nie może. Soso Gabunija nie jest w tym thrillerze osobą postronną i niewinną owieczką, lecz jednym z najważniejszych, wytrawnych graczy.

A więc co robić, to rzecz postanowiona.

Pozostaje jeszcze obmyślić jak.

Adresu i telefonu człowieka nazwiskiem Soso Gabunija Fandorin nie zna. Co to właściwie jest „Soso”? Chyba nie imię, raczej ksywka. Chociaż nie. Zdaje się, że „Soso” to po gruzińsku zdrobnienie od „Josifa”. Tak starzy przyjaciele nazywali Stalina.

A więc Josif Gabunija. Co jeszcze Nicholas o nim wie? Prezes zarządu banku Eurodebet – taką nazwę chyba Ałtyn wymieniła. Zatem trzeba po prostu znaleźć najbliższy automat i sprawdzić numer w książce telefonicznej. Oto cała fatyga.


Pół godziny później zmarznięty magister wrócił w końcu na skwer, usiadł na tej samej ławeczce i ścisnął rękami skronie. W żadnym z trzech automatów na sąsiednich ulicach nie było książki telefonicznej. Mało tego, Fandorin nigdzie nie dostrzegł nawet półeczki, na której można by położyć wspomnianą wyżej książkę. Być może w Rosji w ogóle nie umieszcza się spisu telefonów w kabinach z automatami?

Ale dlaczego w tym kraju wszystko jest takie skomplikowane? Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż sprawdzić czyjś numer telefonu. Nicholas siedział, zgrzytał zębami i wbijał ponure spojrzenie w neseser Samsonite. Tak, wszystko niby wydaje się proste i w zasięgu ręki, ale jak przyjdzie co do czego… Spróbuj, człowieku, ugryźć się w ucho – rezultat będzie taki sam.

Ale zaraz, chwileczkę. Fandorin otrząsnął się. Po co szukać książki telefonicznej, skoro tutaj, w neseserze, ma komputer z wejściem do Internetu? Oto jeszcze jeden dowód, że pijaństwo ogranicza możliwości intelektualne, niszcząc szare komórki.

Szybko uruchomił komputer, podłączył do niego telefon i po chwili znalazł w rosyjskojęzycznej sieci moskiewskie „żółte stronice”.

Eurodebetbank – adres, telefon, e-mail i odesłanie do strony internetowej.

A oto i ona. Tak. Kapitał założycielski, udziałowcy, prezes zarządu – Josif Guramowicz Gabunija. I telefon sekretariatu.

Nicholas wybrał numer. Naturalnie, o dwunastej w nocy odezwał się tylko mechaniczny głos z nagrania: „Dzień dobry. Tu sekretariat Josifa Guramowicza Gabunii. Proszę podać swoje nazwisko i zostawić…”.

Niepowodzenie (o tej porze nie mogło być inaczej) nie zbiło z tropu Fandorina, który znów uwierzył w potęgę ludzkiego rozumu. Nicholas mógł, oczywiście, przeczekać tu jakoś do rana, a potem udać się wprost pod wskazany adres – Eurodebetbank miał siedzibę przy Średnim Gniezdnikowskim Zaułku – ale, po pierwsze, nocleg w plenerze skończyłby się z pewnością zapaleniem płuc, po drugie zaś, czemu odkładać do jutra to, co można zrobić dziś?

Fandorin wrócił do Internetu i wydał systemowi polecenie wyszukania wszystkich stron, na których znajduje się połączenie słów „Josif + Gabunija + Eurodebet”. Połów okazał się dość obfity. Przejrzawszy pobieżnie uzyskane materiały, magister wybrał dwa najobszerniejsze.

Najpierw przeczytał w tygodniku „Sekrety” z listopada ubiegłego roku artykuł zatytułowany Kapitanowie rosyjskiego biznesu, dzięki czemu poznał wiele interesujących szczegółów z życiorysu Josifa Guramowicza.

Okazał się on człowiekiem nietuzinkowym – w czasach radzieckich był tak zwanym prywaciarzem, ściśle związanym ze środowiskiem przestępczym Gruzji; miał na koncie trzy wyroki za nielegalną produkcję; posiadał przy tym dyplomy dwóch fakultetów oraz tytuł doktora nauk ekonomicznych. Co prawda, autor artykułu traktował te osiągnięcia z przymrużeniem oka, pisząc: „dyplomy i stopień naukowy Made in Georgia”, ale jednak. Wachlarz interesów i przedsięwzięć pana Gabunii był równie szeroki jak przyjaciela Nicholasa, Władika, ale we współczesnej Rosji tak uniwersalny zasięg indywidualnej przedsiębiorczości uważany był za rzecz naturalną.

Wszystkie te informacje, bez wątpienia przydatne, nie podpowiadały, niestety, jak znaleźć Josifa Guramowicza teraz, w środku nocy. Fandorin zagłębił się więc w lekturze artykułu o znacznie lżejszym charakterze, opublikowanego w czasopiśmie „En face”, które w zeszłym miesiącu poświęciło cały numer osobie gruzińskiego magnata.

– Do reszty już zwariowali! – Rozległ się nagle w ciemnościach swarliwy, starczy głos.

Fandorin drgnął i podniósł głowę. Zobaczył popatrującą na niego spode łba obdartą staruszkę, która kuśtykając, mijała jego ławkę. Bóg jeden wie, skąd się tu wzięła o tak późnej porze. W ręku trzymała kosz, w którym coś pobrzękiwało, i Nicholas przypomniał sobie zagadkowe słowa Władika o jakiejś „babuleńce zbierającej butelki”. Widocznie chodziło właśnie o nią.

Cóż, biedną kobiecinę nietrudno było zrozumieć. Noc, ciemne zarośla, facet w białej koszuli gapi się w skrzynkę, od której bije jakaś nieziemska poświata. Dziwny widok. Wielkomiejski nokturn.

Fandorin znów wbił wzrok w ekran.

Josif Gabunija – człowiek miesiąca. Z okładki pisma uśmiechał się grubymi wargami dobroduszny tłuścioch w szarym smokingu, z terierem miniaturką, który niemal ginął w mięsistej, ozdobionej brylantowymi pierścieniami dłoni. Po prostu żywa karykatura nuworysza!

Nicholas przyjrzał się zdjęciom i przeczytał podpisy. Josif Guramowicz w cerkwi bierze ślub z topmodelką Sabriną Swing (nieopisanej urody blondynką). Josif Guramowicz (spięty i wyraźnie nieszczęśliwy) w stroju do tenisa, z rakietą, bierze udział w turnieju „Wielki Kapelusz”. Josif Guramowicz całuje ukochaną suczkę Joujou (piesek wygląda na przestraszonego). Josif Guramowicz otwiera internat dla ociemniałych i głuchoniemych dzieci (mięsistą, całą w fałdach tłuszczu twarz darczyńcy wykrzywia grymas ubolewania i współczucia, w jego oczach błyszczą łzy).

Do tego odpowiedni tekst. Wszystko było jasne: artykuł został zamówiony i najwyraźniej hojnie opłacony. Fandorin przeczytał go dwukrotnie, szczególną uwagę poświęcając akapitom opisującym podmiejską rezydencję, nie znalazł tam jednak żadnego punktu zaczepienia czy wskazówki. Nikolina Gora – diabli wiedzą, gdzie to jest.

A może okaże się pomocny fragment dotyczący klubu „Pedigree”? Autor artykułu informował, że Josif Guramowicz lubi spędzać w nim wieczory, grając w pokera i bilard z członkami tego ekskluzywnego towarzystwa („ekskluzywny” było widocznie ulubionym słowem dziennikarza, gdyż zostało użyte w tekście niezliczoną ilość razy), przyjmującego do swego grona jedynie potomków starych arystokratycznych rodów. Pośród ich najwybitniejszych przedstawicieli jako stałych partnerów Josifa Guramowicza wymieniono znanego rzeźbiarza, wywodzącego się z gruzińskich książąt, reżysera filmowego, który lubił wspominać o swoich szlacheckich korzeniach, a także różne osobistości, cieszące się sławą o lokalnym zasięgu – ich nazwiska bowiem nic Fandorinowi nie mówiły.

Cóż, jak mawiał Maluta Skuratow, przycisnąć nie zaszkodzi.

Nicholas znalazł w Internecie numer klubu „Pedigree”. Zadzwonił i poprosił pana Gabuniję.

– Josif Guramowicz nie odbiera rozmów na telefon klubowy – poinformował go wprost ociekający lepką uprzejmością głos. – Proszę z łaski swojej zadzwonić na komórkę.

Świetnie! To znaczy, że Wielki Soso jest w klubie! Ale jak się przedrzeć przez bastion dobrze wyszkolonej klubowej obsługi?

– Proszę przekazać panu Gabunii, że dzwoni Fandorin. W pilnej sprawie.

– Nie zna pan numeru komórki? – już nie tak uniżonym tonem zapytał lokaj. – Josif Guramowicz nie lubi, kiedy się mu przeszkadza przy bilardzie. Gdy rozegra partię, przekażę wiadomość. Czy on zna pański telefon, panie… eee… Fiodorin?

– Fan-do-rin – przesylabizował Nicholas i po krótkim wahaniu podał numer swojej komórki.

Wyłączył komputer, telefon zaczepił przy pasku i zaczął podskakiwać dla rozgrzewki, zabijając rękoma jak na mrozie. I to się u nich nazywa lato! Jest najwyżej trzynaście stopni, nie więcej. Przedwczorajszą noc w pokoju hotelowym, który wydał się kapryśnemu i wymagającemu magistrowi tak prymitywny, teraz wspominał Nicholas jako rajski wypoczynek. Wczorajszy nocleg na rozłożonym stole też uznał za wspaniały. Cóż, było, oczywiście, trochę twardo, ale za to ciepło, a w ciemności słyszał cichy oddech śpiącej Ałtyn. Dziewczyna usnęła od razu (to Nicholas wciąż się wiercił) i tylko raz zamruczała coś żałośnie, ale Fandorin nie potrafiłby wyobrazić sobie jej, uskarżającej się na cokolwiek na jawie.

Głupia sprawa. W portfelu ma kupę pieniędzy, karty kredytowe, a tak prosta rzecz jak spędzenie nocy pod dachem wydaje się nieosiągalnym wręcz luksusem. W hotelu bez paszportu się nie zamelduje. A gdyby nawet miał paszport, to i tak od razu odstawiono by go na miejsce tymczasowego osadzenia. Tak się to nazywało w czasach wojny domowej (wiedział o tym z opowieści sir Alexandra), a teraz jakoś inaczej – aha, areszt śledczy.

Nicholas stał pod drzewem, przyciskając neseser do piersi, i gapił się ponuro na rozjarzone światłami królestwo boga kupców i handlu, Hermesa. Do centrum podjeżdżały limuzyny, otwierały się i zamykały drzwi hotelu „Intercontinental”, a obywatel Zjednoczonego Królestwa, posiadacz stopnia naukowego, potomek krzyżowców przestępował z nogi na nogę w ciemnościach, niczym jakiś wygłodzony gawrosz przed witryną piekarni.

Na rogu ulicy prowadzącej do tego wspaniałego pałacu zahamował długi daimler-benz – tuż przy dziewczynie w bardzo krótkiej spódniczce i bardzo długich butach, która nachyliła się do okna samochodu, zamieniła parę słów z kierowcą, po czym gniewnie machnęła ręką, co miało prawdopodobnie znaczyć: zjeżdżaj, nic z tego. Samochód ruszył i pięćdziesiąt jardów dalej zatrzymał się przy innej dziewczynie. Obie były do siebie podobne jak dwie krople wody.

Nicholas mienił się zdecydowanym przeciwnikiem prostytucji, widząc w tej haniebnej profesji nie tylko źródło przestępczości i chorób, ale również obrazę godności ludzkiej, a przede wszystkim – kobiecej. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby spędzić noc u kapłanki płatnej miłości, ale na myśl o ciepłym pokoju, miękkim łóżku i łagodnym świetle lampki serce magistra ścisnęła dojmująca tęsknota. Pragnął tylko się ogrzać i przespać, nic więcej! Zapłacić pełną stawkę za komplet usług, wsunąć się pod kołdrę, nie wypuszczając z objęć nesesera Samsonite, i choć na parę godzin oderwać się od ponurej rzeczywistości.

Ale nie, to idiotyczny pomysł. I w dodatku niebezpieczny.

Jednakże po upływie kwadransa myśl ta nie wydała się już Nicholasowi taka głupia. O wiele niebezpieczniej jest włóczyć się nocą wśród stepów, za dzikim Bajkałem. Nie daj Boże, można zostać ograbionym lub, co gorsza, zatrzymanym przez patrol milicji w celu sprawdzenia dokumentów.

W tej samej chwili, gdy Nicholas skręcał już niemal w ulicę grzechu, zadzwoniła mu komórka u pasa.

– Nikołaj Aleksandrowicz? – rozległ się miękki baryton z ledwo uchwytnym śladem akcentu – polegało to na leciuteńkim przeciąganiu zgłosek i wymowie „k” bliższej „kh”, z przydechem, ale na niczym więcej. – Bardzo dobrze, że postanowił pan się ze mną spotkać. Moi ludzie namierzyli sygnał pańskiej komórki. Jest pan teraz gdzieś w pobliżu Międzynarodowego Centrum Handlowego, tak? Wysłałem już po pana samochód. Za dziesięć minut proszę czekać przed głównym wejściem. To będzie czarny nissan pathfinder.

I rozmówca, nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.

Rozsądny człowiek, pomyślał Fandorin. Bardzo rozsądny, bardzo konkretny, bardzo opanowany. Zupełnie inny niż na zdjęciach w czasopiśmie. A to znaczy, że również bardzo chytry. Czyli z pewnością podwójnie niebezpieczny.

A on to prawdziwie angielska wersja przygłupa Bochenka. Uciekł od babki, uciekł od dziadka, i oto do kogo dotarł.

Może wyłączyć zdradziecki telefon i – póki jeszcze nie jest za późno – rozpłynąć się w mroku nocy?


* * *

Za kierownicą siedział ten sam Gruzin o podkręconych wąsach, który żądał od Szurika przeprosin na korytarzu hotelu „Inturist”. Nicholas próbował nawiązać pogawędkę ze starym znajomym, ale ten zachowywał nieprzystępne milczenie – widać otrzymał w tym względzie stosowne instrukcje. Lub też może nie otrzymał instrukcji, by wdawać się w rozmowę. Kto ich tam wie, tych fachowców od sekretnych spraw, kto zna ich obyczaje!

Klub „Pedigree” okazał się jedną ze starych drewnianych miejskich siedzib, które niegdyś tak często trawiły w Moskwie pożary, zagubioną gdzieś pośród ulic Białego Grodu. Nicholas nie orientował się na tyle dobrze w topografii stolicy, w dodatku spowitej nocnym mrokiem, by zlokalizować położenie klubu dokładniej. Wiedział jednak, że dżip wyjechał poza pierścień okalających centrum bulwarów.

Za wysoką żelazną bramą ujrzał niewielki dziedziniec, jasno oświetlony latarniami. Wszedł po schodach z białego kamienia, minął dwa kosmate lwy po bokach i pchnął szklane drzwi.

Tam już czekał odźwierny w pudrowanej peruce, szamerowanej kamizeli i białych pończochach. Skłonił się i powierzył Fandorina innemu słudze, w takim samym stroju, tyle że ze złotymi epoletami i akselbantami, a ten, o nic nie pytając, poprowadził magistra w głąb budynku.

Klub urządzono po prostu fantastycznie – była tu szumiąca fontanna, pociemniałe obrazy w ramach z brązu, egzemplarze starej broni na ścianach i zabytkowe szafy, zastawione drogocenną porcelaną. Nicholasowi wszystko to bardzo się spodobało, chociaż gdyby już miał się do czegoś przyczepić, to szafy były biblioteczne – przeznaczone na książki, a nie zastawę stołową, zaś osiemnastowieczne fotele obito niezbyt fortunnie dobraną współczesną tkaniną. Mimo to od razu rzucało się w oczy, że klub jest w najwyższym stopniu ekskluzywny i byle kto nie ma doń wstępu.

Z pewnością tym należało tłumaczyć spojrzenia, które czuł na sobie Fandorin, postępując za lejbgwardzistą w pudrowanej peruce. Czterej wytworni panowie przy karcianym stoliku, dwie zadbane damy przy barze, ba, nawet trójka młodych ludzi o zaczerwienionych twarzach i w poluzowanych krawatach – całe to towarzystwo obserwowało z niedowierzaniem dryblasa w nieświeżej białej koszuli.

– To gość Josifa Guramowicza, to gość Josifa Guramowicza – szeptem wyjaśniał przewodnik Nicholasa tym, którzy zbyt demonstracyjnie okazywali zdumienie.

Druga sala zastawiona była stolikami – przy niektórych biesiadowali, wytwornie ubrani mężczyźni i kobiety. „Proszę, proszę, okazuje się, że ocalało tu całkiem sporo przedstawicieli dawnej arystokracji – z pełnym szacunku zdziwieniem myślał Nicholas, wpatrując się w twarze zgromadzonych w sali jadalnej osób. – Z pewnością są wśród nich potomkowie krewnych i powinowatych Fandorinów. W końcu przez trzysta lat jedni i drudzy żyli obok siebie”.

Orkiestra złożona z trzech instrumentów – harfy, wiolonczeli i fortepianu – grała melancholijną melodię, a solistka w długiej sukni z prawie równie długim dekoltem śpiewała coś o upojnych rosyjskich wieczorach, ale nie podmoskiewskich (tę piosenkę Nicholas znał).

W drugim końcu sali, w części oddzielonej kolumnadą, stały trzy stoły bilardowe. Przy dwóch nie było nikogo, przy środkowym rozgrywał partię sam ze sobą tęgi mężczyzna w atłasowej kamizelce. Magister od razu poznał Josifa Gabuniję, podobnie jak miniaturową terierkę Joujou, drzemiącą spokojnie na zielonym suknie. Zamierzeniem gracza było, zdaje się, umieszczenie wszystkich bil w łuzach bez zakłócania spokoju pieskowi. Trzeba przyznać, że wirtuoz bilardu wspaniale sobie radził z wyznaczonym zadaniem. Sapiąc i opierając się ogromnym brzuszyskiem o brzeg stołu, Wielki Soso długo celował, potem krótkim, szybkim ruchem sprawiał, że bile, uderzywszy o siebie, toczyły się idealnie wytyczoną trasą, by na koniec wpaść do łuz. Piesek-zabaweczka, najwidoczniej od dawna do tego przyzwyczajony, nie budził się przy stuku bil i tylko od czasu do czasu strzygł przez sen spiczastymi czarnymi uszkami.

Bankier trzymał w ustach długie cygaro, na jego owłosionych palcach oślepiająco błyszczały pierścienie, na skraju stołu zaś lśnił i migotał kryształowy kielich koniaku. Nieco dalej, na malachitowym stoliku, stała opróżniona do potowy pękata butelka, patera z owocami i olbrzymie pudlo czekoladek.

– Gra pan w bilard, Nikołaju Aleksandrowiczu? – zapytał tłuścioch, zerknąwszy na Fandorina, i nieznacznym poruszeniem gęstych brwi nakazał lokajowi się oddalić.

– Nie – odparł krótko Nicholas, przyglądając się z zaciekawieniem opasłemu mężczyźnie.

W życiu wyglądał on tak samo jak na zdjęciach w czasopiśmie – komiczny grubas, przeniesiony do moskiewskiego klubu wprost z hollywoodzkiego filmu o wesołych latach dwudziestych. Wbił do łuzy kolejną bilę, w nagrodę zjadł czekoladkę i z zadowoleniem pyknął cygaro, wypuszczając kłąb dymu.

– Pochodzi pan ze starej arystokracji? – nie zdołał powściągnąć ciekawości Fandorin, usilnie starając się dostrzec jakieś ślady świetnego pochodzenia w nalanej twarzy i prostackich manierach bankiera. – Zdaje się, że skarbnikiem wielkiego księcia Michała Nikołajewicza był książę Gabunow. Pewnie wywodzi się pan z tych Gabunowów?

– Nie, Nikołaju Aleksandrowiczu. – Wielki Soso z wyraźnym żalem pokręcił głową. – Jestem prawdopodobnie jedynym Gruzinem na świecie, niepochodzącym z książęcego rodu. Plebejuszem z dziada pradziada. Mimo to dziękuję, że powiedział mi pan o tym księciu. Niewykluczone, że uczynię go swoim przodkiem.

– Ale czyż nie zbiera się tu sama śmietanka, osoby z najlepszego towarzystwa? – zniżając glos, spytał Fandorin. – Czytałem, że to absolutnie ekskluzywny klub dla ludzi, w których żyłach płynie błękitna krew.

– Zielona – poprawił go Gabunija, nacierając kredą koniec kija. – Wystarczy zapłacić pięć tysięcy dolców rocznie, uzyskać rekomendację jednego z członków, i już jesteś arystokratą. Jeżeli nie załatwisz rekomendacji – kosztuje cię to dziesięć tysięcy. Pan, Nikołaju Aleksandrowiczu, ma pełne prawo zostać członkiem klubu. Z pańskiego dossier, które kazałem zgromadzić, wynika, że ród Fandorinów znany jest od dwunastego wieku. Jeśli pan chce, mogę panu udzielić rekomendacji.

– Dziękuję, nie trzeba – odparł sucho Fandorin, nie będąc jeszcze pewnym, co myśleć o tym dziwacznym osobniku.

W rozmowie telefonicznej Gabunija wydał mu się rzeczowym człowiekiem interesu, a teraz zachowuje się jak klown – najwyraźniej nie chcąc rozmawiać o konkretach.

– Śpij, Żużulko, śpij, malutka. – Długa chwila celowania, szybkie uderzenie, bila wpada do łuzy – Brawo, Soso! Zasłużyłeś na trufelkę… Nie skusi się pan na czekoladkę? Szkoda, robią mi je na zamówienie, to moje ulubione – plótł dalej Josif Guramowicz. – Co się tyczy klubu, ma pan rację, że nie chce pan do niego wstąpić. Cóż to za nazwa – „Pedigree”! Ci, którzy nie znają angielskiego, myślą, że spotykają się tu hodowcy psów albo pederaści. Zdarzają się nawet tacy, co się obrażają, kiedy człowiek chce ich tutaj zaprosić. Jak to u nas mawiają poniektórzy arystokraci, wkurwiają się. Administracja chce zmienić nazwę na „Błękitną Krew”. Ale to też brzmi dwuznacznie.

Artystka, skończywszy długą pieśń o upojnych wieczorach, powiedziała do mikrofonu:

– A teraz, zgodnie z tradycją, dla naszego drogiego Josifa Guramowicza jego ulubiona piosenka Suliko!

Po czym, złożywszy ręce na piersi, zaczęła:


Chciałem znaleźć mej miłej grób,

Smutek długo me serce gniótł…


Przez salę przebiegł szmer niegłośnych oklasków. Gabunija odłożył kij, ukłonił się i zrobił kilka ruchów, udając, że dyryguje orkiestrą.

– Nienawidzę tego nudziarstwa – burknął do Fandorina, ściągnął wargi w ciup i przesłał piosenkarce pocałunek. – Guzik dostaniesz, a nie sto baksów, głupia pindo.

– Przepraszam – odezwał się cichym głosem Fandorin – ale dlaczego robi pan z siebie błazna? Przecież naprawdę jest pan kimś zupełnie innym.

Josifa Guramowicza bynajmniej nie zdziwiło to nader prostolinijne pytanie, obrzucił tylko magistra spojrzeniem błyszczących oczu.

– Po pierwsze, Nikołaju Aleksandrowiczu, w jakiejś mierze jestem błaznem. – Obszedł stół, szukając najdogodniejszego miejsca do uderzenia kijem w bilę. – Po drugie, nie należy narażać ludzi na rozczarowanie. Spodziewają się po mnie określonego zachowania, więc po co miałbym niszczyć swój image? Nie cierpię, na przykład, tenisa, ale gram. Ledwie trafiam rakietą w piłkę. Bo, jak to się mówi, wygrywa nie ten, kto dobrze gra, ale ten, kto wybiera odpowiednich partnerów. To, co uchodzi zabawnemu grubasowi Soso, który na korcie w Barwisze posyła piłki w siatkę, nie uszłoby Josifowi Guramowiczowi, ogrywającemu wszystkich w bilard i w pokera. Tutaj już nie chodzi o interesy, ale o duszę… Ja, Nikołaju Aleksandrowiczu, nie przegrywam nigdy, nawet jeśli ktoś rozłoży mnie na obie łopatki, jak wczoraj na korcie…

Tu wymienił imię i patronimik, na których dźwięk Nicholas aż się wzdrygnął – czyżby to był jakiś żart? Ale nie, niemożliwe, żeby Gabunija żartował.

Gruzin nagle odwrócił się do Fandorina całym swoim tłustym cielskiem, spojrzał mu w oczy i zapytał:

– Nikołaju Aleksandrowiczu, a tak w ogóle, to kim pan jest?

Fandorin zamrugał zaskoczony. Cóż to za pytanie? Czyżby chytry bankier znowu miał zamiar udawać głupka?

– To znaczy, wiem, że jest pan obywatelem brytyjskim rosyjskiego pochodzenia – ciągnął Josif Guramowicz – specjalistą od historii Rosji, że przedwczoraj pan przyleciał, zatrzymał się w „Inturiście” i zamierzał popracować w archiwum. Mówiłem przecież, że poleciłem sporządzić pańskie dossier. Nie ma tam jednak nic takiego, żeby Siwy miał napuszczać na pana samego Szurika. A to znaczy, że całe to dossier można wrzucić do klozetu i spuścić wodę, bo nie zawiera tego, co najważniejsze. Kim pan jest? Sądząc po tym, że sam pan mnie znalazł, wnoszę, że chętnie by mi pan o sobie opowiedział.

A więc Wielki Soso o niczym nie wie? To niemożliwe. Udaje.

– Siwy? Jaki Siwy? – spytał ostrożnie Fandorin.

Gabunija zadowolony kiwnął głową.

– Aha. Kto to jest Szurik, pan nie pyta. No tak, zawarł pan z nim przecież wczoraj bliską znajomość. Zadziwiające, że wciąż pan jeszcze żyje.

– W dużej mierze dzięki panu – wszedł mu w słowo Nicholas. – Dlaczego pańscy ludzie mnie śledzili?

– Moi ludzie nie śledzili pana, tylko Szurika. – Josif Guramowicz odłożył kij i zaczął wycierać chusteczką umazane kredą ręce. – Dlatego że Szurik pracuje dla Siwego. Wszyscy wiedzą, że nie zajmuje się drobnicą. Jeżeli Siwy dał mu na pana zlecenie, to znaczy, że nie jest pan byle płotką. I tu kółko się zamyka – wracamy do punktu wyjścia, czyli zadanego wcześniej pytania. Kim pan naprawdę jest, Nikołaju Aleksandrowiczu? Po co pan przyjechał do Moskwy? I dlaczego Siwy chce panu przeszkodzić w pańskich planach?

„Jeżeli Gabunija gra, to doprawdy utalentowany z niego aktor” – pomyślał Fandorin. Odpowiadać pytaniem na pytanie jest niegrzecznie, mimo to powiedział:

– Nie znam żadnego Siwego. Kto to taki?

Wielki Soso uśmiechnął się sceptycznie i oświadczył z westchnieniem:

– Mój wróg.

– Chodzi o jakąś wendetę? – zainteresował się Nicholas, przypominając sobie tradycje krwawej zemsty, przysięgę na ostrze kindżału i inne egzotyczne kaukaskie obyczaje.

– Dlaczego o wendetę? – zdziwił się bankier. – Po prostu od pewnego czasu ja i Siwy zaczęliśmy sobie nawzajem przeszkadzać. On stał się kimś, ja też, i dla nas obu zrobiło się za ciasno, nawet Syberia jest za mała. Tak to już bywa w biznesie, Nikołaju Aleksandrowiczu. Albo on mnie połknie, albo – co bardziej prawdopodobne – ja jego. Trzeciego wyjścia nie ma. No i obaj śledzimy swoje poczynania, nie spuszczamy się z oka, czekamy, który z nas pierwszy popełni błąd… Widzi pan, Nikołaju Aleksandrowiczu, jestem z panem absolutnie szczery, odpowiadam na wszystkie pańskie pytania. I liczę na podobną szczerość z pańskiej strony. Niech się pan sam zastanowi: jak długo jeszcze da pan radę wymykać się Szurikowi? A ja mogę zapewnić panu przed nim ochronę.

Nicholas skrzywił się. Wszyscy jakoś dzisiaj pragnęli go chronić. Z jednej strony, pochlebiało mu to, z drugiej, budziło mnóstwo różnych wątpliwości. Ałtyn wspominała coś o nieporozumieniach w związku z podziałem spółki Westsiboil. Wszyscy w Rosji dostali bzika na punkcie ropy naftowej i gazu. Można by pomyśleć, że w kraju nie ma już poza nimi żadnych surowców naturalnych. Ale jaki związek może mieć konflikt dwóch magnatów naftowych ze skromnym magistrem historii?

Jest całkiem prawdopodobne, że Soso rzeczywiście nic nie wie. Zorientował się, że jego rywal z jakichś powodów chce sprzątnąć Anglika, i zaczął działać według prostej zasady: pomieszaj nieprzyjacielowi szyki, nawet jeśli nie masz pojęcia, co ten zamierza.

Tak naprawdę Fandorin miał ochotę powiedzieć: „Zwróciłem się do pana, ponieważ czuję się jak mały jeżyk, zagubiony we mgle, i miałem nadzieję, że z pańską pomocą uda mi się tę mgłę choć odrobinę rozproszyć” – ale sprawa była jasna: Gruzin nie potrafi mu niczego wyjaśnić. Albo nie chce.

Zadzwonił telefon leżący na stoliku obok bomboniery z czekoladkami. Gabunija przyłożył go do ucha i chwilę słuchał w milczeniu. Jedna brew Gruzina uniosła się lekko. Potem dołączyła do niej druga. Wzrok bankiera spoczął na Nicholasie i nagle stał się ostry, przeszywający.

– Rozumiem, Władimirze Iwanowiczu – powiedział Soso i odłożył słuchawkę.

Włożył do ust czekoladkę i zaczął ją powoli przeżuwać, wciąż patrząc na Fandorina.

– Dzwonił Władimir Iwanowicz Siergiejew, mój doradca do spraw bezpieczeństwa. Dawny pułkownik kontrwywiadu, człowiek mający wiele powiązań. Przed chwilą otrzymał wiadomość, że znaleziono Szurika. Nie żyje, został zabity. Trzy kule w brzuch, trzy w potylicę… Widzę, Nikołaju Aleksandrowiczu, że nie jest pan zaskoczony. Ponadto Władimir Iwanowicz poinformował mnie, że w związku z tą sprawą poszukuje się pewnego obywatela brytyjskiego…

Nicholas poczuł, że blednie. A jeśli ten spryciarz Gabunija uzna, że korzystniej będzie wydać zbiegłego z miejsca przestępstwa Anglika w ręce milicji?

– Wnioskuję zatem – Josif Guramowicz w zamyśleniu obrócił pierścień na palcu – że nie przyszedł pan do mnie po ochronę. Wygląda na to, że z tym radzi pan sobie sam. O co wobec tego panu chodzi? Chce mi pan sprzedać jakąś informację? Cóż, jeśli może ona zostać wykorzystana przeciwko Siwemu, kupię ją i dobrze zapłacę.

Fandorin przecząco pokręcił głową.

– Nie chce pan – skonstatował Soso. – A więc? Potrzebna panu jakaś pomoc?

Magister już miał zaprzeczyć, ale zawahał się. Przecież istotnie przyszedł tutaj szukać pomocy. Cóż może zdziałać sam, w pojedynkę? W obcym kraju, w obcym mieście, poszukiwany przez milicję i ścigany przez mafię?

Gabunija napełnił koniakiem dwa kieliszki.

– Rozumiem. Potrzebuje pan pomocy. Widzę, że jest pan człowiekiem poważnym, zna pan wagę słów Szanuję takich ludzi – sam za dużo gadam… Wie pan co, Nikołaju Aleksandrowiczu, jeśli nie chce pan mówić, co tam ze sobą mieliście, pan i Siwy, to niech pan nie mówi. Ja i tak panu pomogę.

– Nie znam żadnego Siwego! – wyrwało się Nicholasowi. – Słowo honoru!

Ta przysięga zabrzmiała chyba zbyt emocjonalnie, wręcz dziecinnie, i prawdopodobnie mocno nadszarpnęła image małomównego i opanowanego agenta tajnych służb jej królewskiej mości („Nazywam się Bond. James Bond”), który stworzył sobie chyba Josif Guramowicz.

Brew magnata biznesu znowu się uniosła. Gabunija odstawił na bok napełnione kieliszki, wziął kij i uderzył bilę numer sześć. Szóstka, skręcając pod ostrym kątem, ominęła śpiącą Joujou i wpadła do łuzy, potrącając lekko po drodze numer siódmy, który okręcił się dookoła własnej osi i również wylądował w siatce.

– Widzi pan, Nikołaju Aleksandrowiczu – odezwał się znowu bankier po dłuższej chwili milczenia – może jestem zupełnym idiotą, ale chyba panu wierzę. Wierzę, że nie ma pan pojęcia, kto to jest Siwy i dlaczego postanowił pana zabić. Nie od wczoraj żyję na świecie i wiem, że interesy różnych ludzi bywają nieraz najdziwaczniej ze sobą splecione. – Uderzenie kijem. – Ach, co za trafienie! Cudo! Należy mi się za nie marcepanik… – Nagrodziwszy się czekoladką za udane wprowadzenie bili do łuzy, Josif Guramowicz kontynuował: – Być może nie zna pan Siwego, za to on zna pana. Napuścił na pana samego Szurika – to nie w kij dmuchał! Taka decyzja świadczy o tym, jak bardzo zależy Siwemu, by pomieszać panu szyki. A to znaczy, że mnie – dla przyjaciół jestem Soso – zależy z kolei na tym, by panu pomóc, bez względu na to, o co chodzi. À propos, cóż to takiego? Po co przyjechał pan do Moskwy? Tylko proszę odpowiedzieć szczerze.

Nicholas począł wyliczać, kolejno zaginając palce:

– Przeczytać pewien stary dokument w archiwum. Odszukać ślady mego przodka, Corneliusa von Dorna, który żył ponad trzysta lat temu. Zebrać materiały do książki. To wszystko, więcej nic…

Sam czuł, że jego słowa brzmią głupio i nieprzekonywająco, ale Soso wysłuchał go uważnie, zastanowił się chwilę, po czym pokiwał głową.

– No cóż, niech pan szuka i zbiera. Nie wiem, z jakiego powodu pański szanowny przodek tak zalazł za skórę Siwemu, ale pan powinien doprowadzić sprawę do końca. A ja zapewnię panu wszelką pomoc. Wszelką – powtórzył dobitnie Gabunija. – Więc co, profesorze, bierzemy się do roboty?

– Nie jestem profesorem, mam zaledwie tytuł magistra nauk historycznych – wymamrotał Nicholas, raz jeszcze rozważając w myślach wszystkie „za” i „przeciw”.

Wyjechać z Rosji i tak nie może. Chociaż dobrze, załóżmy, że się stąd wydostanie na fałszywych papierach – Soso z pewnością potrafi załatwić dokumenty nie gorsze niż Władik. Ale co dalej? Wjazd na terytorium Zjednoczonego Królestwa z podrobionym paszportem to przecież najzwyklejsze pospolite przestępstwo. Nie mówiąc już o tym, że rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych może się zwrócić drogą oficjalną do władz brytyjskich o ekstradycję Nicholasa A. Fandorine’a, podejrzanego o dokonanie zabójstwa. Całkiem możliwe, że już jutro mister Lawrence Pumpkin otrzyma odpowiedni sygnał w tej sprawie.

Nie, ucieczka nie jest żadnym wyjściem. A więc, tak czy owak, trzeba będzie pozostać w Moskwie.

Przyczyna wszystkich niepowodzeń kryje się w liście Corneliusa, to pewne. I cóż takiego w nim jest? Kilka wskazówek, dotyczących miejsca kryjówki, w której rzekomo znajduje się jakaś „Liberia Iwana”.

Dlaczego skradziony dokument podrzucono z powrotem?

Powody mogą być dwa. Albo złodzieje przekonali się, że nie przedstawia on żadnej wartości, albo przeciwnie, pismo nie było im potrzebne, gdyż wykorzystując zawarte w nim wskazówki, znaleźli już to, czego szukali!

O mój Boże, nie, nie! Nicholas wzdrygnął się, poruszony nowym domysłem. Soso wbił baczne spojrzenie w Anglika, który ni z tego, ni z owego zaczął wymachiwać rękami.

Wszystko jest o wiele prostsze i logiczniejsze! Sprawcy kradzieży przeczytali dokument, zorientowali się, że został częściowo zaszyfrowany („w tym samym kierunku, w jakim się idzie od Skały Theo do Książęcego Dworu…”, „dom, który ma tyle okien, ile córek miał nasz przodek Hugo…”), i zdali sobie sprawę, że nikt oprócz historyka zajmującego się dziejami rodu von Dornów nie potrafi złamać tego kodu. Celowo podrzucili dokument z powrotem, żeby Nicholas zajął się poszukiwaniami, a sami z pewnością zamierzają śledzić wszystkie jego poczynania! Więc co, ma doprowadzić do skarbu jak po sznurku tego mafiosa Siwego i jego płatnych zabójców?

Jednakże była i druga strona medalu. Skoro ci bandyci są tak święcie przekonani, że pismo przedstawia konkretną wartość, to dlaczego on, potomek Corneliusa w prostej linii, nie miałby pójść za głosem przodka? Szurik już mu nie zagraża. Siwy został wystrychnięty na dudka. Dlaczego on, Nicholas, nie miałby poszukać „Liberii Iwana” sam?

Aż zadrżał na myśl o tym, jak by to było wspaniale odnaleźć kryjówkę, o której pisze kapitan von Dorn! Właśnie ten irracjonalny, mistyczny dreszcz przeważył szalę.

– Dobrze – rzekł powoli Fandorin. – Spróbuję. A do pana, panie Gabunija, miałbym następujące prośby. Po pierwsze, żeby mi nie przeszkadzano w poszukiwaniach…

– Aha, trzeba panu zabezpieczyć tyły? – Soso ze zrozumieniem skinął głową. – Załatwię to bez problemu. Przydzielę panu Władimira Iwanowicza. Będzie pana ochraniał lepiej niż Korżakow [55] prezydenta. Co jeszcze?…

– Jestem poszukiwany przez milicję, a będą mi nieodzownie potrzebne pewne książki, materiały, stare dokumenty…

– Niech pan da Siergiejewowi spis, on wszystko wyszuka i zdobędzie. Książki, dokumenty, jakie tylko pan zechce. Nawet z tajnych archiwów Federacyjnej Służby Bezpieczeństwa. Dalej?

– Jakieś ubranie. – Nicholas westchnął, spojrzawszy z obrzydzeniem na swoją zapaćkaną koszulę i prowizorycznie zeszyte spodnie. – Można by to załatwić?

– Problem jest trudny, ale da się rozwiązać – oświadczył z rozbawieniem bankier i wziął w ręce kieliszki. – Mamy ze sobą wiele wspólnego, Nikołaju Aleksandrowiczu. Obaj jesteśmy ludźmi z problemami. Wypijmy za to, żeby wszystkie okazały się tak łatwe do rozwiązania.

– Nie, nie, alkohol mi zaszkodzi – przestraszył się Fandorin. – Piłem już dzisiaj, i to ostro.

Jak się wydaje, w Rosji nie traktowano tego rodzaju argumentów poważnie. Josif Guramowicz uśmiechnął się tylko i wcisnął magistrowi kieliszek do ręki.

– To dwudziestoletni koniak. Nikomu jeszcze nie zaszkodził. Co najwyżej pomógł. Cóż to, zachowuje się pan jak hrabia Monte Christo z wizytą u de Morcerfa – nic pan nie je i nie pije? Czyżbyśmy byli wrogami? Zawarliśmy umowę korzystną dla obu stron, i trzeba to oblać. Pańska korzyść jest oczywista. Ja też zdecydowałem się na inwestycję, która powinna być bardzo opłacalna.

Fandorin spojrzał z wahaniem na złocistobrązowy płyn. Może wypić jeden kieliszek, żeby go nie dopadło przeziębienie? W końcu porządnie zmarzł, siedząc na skwerze.

– Wypijmy za nasze trudne problemy, drogi Nikołaju Aleksandrowiczu – bankier stuknął kieliszkiem o kieliszek Nicholasa – jako że życie bez trudnych problemów byłoby strasznie nudne.

– Co do mnie, mógłbym się doskonale obejść bez pańskiego Siwego – burknął swarliwie magister, ale wypił koniak.

Okazało się, że Gabunija mówił szczerą prawdę – kieliszek czarodziejskiego napitku naprawdę Nicholasowi pomógł. I to tak dalece, że wytłumaczenie mogło być tylko jedno: ten dodatkowy łyk sprawił, że wszystkie poprzednio wprowadzone do organizmu alkohole o działaniu przejściowo opóźnionym przez zimno i napięcie nerwowe teraz dały o sobie znać, i to ze zwielokrotnioną siłą.

– Co tu ma do rzeczy Siwy? – zdziwił się Soso. – Siwy to żaden problem, co najwyżej maleńka drzazga w mojej tłustej dupie. I jest pewne, że ja tę drzazgę usunę – spodziewam się, że przy pańskiej pomocy. Nie, szanowny Nikołaju Aleksandrowiczu – proszę mi dać swój kieliszek – moje problemy są o wiele bardziej złożone.

Wypili, zakąsili czekoladkami i bankier ciągnął dalej:

– Tych trudnych problemów mam aż trzy. Oto pierwszy z nich: ważę sto dwadzieścia cztery kilogramy, powinienem schudnąć, ale bardzo lubię jeść. Drugi: nie mam szczęścia w miłości, nie radzę sobie z tym pięknym uczuciem. I trzeci: chodzę do cerkwi, zbudowałem trzy świątynie, utrzymuję cztery przytułki, a w Boga nie wierzę, choć staram się ze wszystkich sił. Czytam pobożne książki, modlę się – i wszystko, jak to się mówi, psu na budę. Oto co nazywam trudnymi problemami. Muszę je rozwiązać, ale nie wiem jak.

Wypili po drugim kieliszku i Nicholas poczuł się jeszcze lepiej. Najwyraźniej znalazł się w banalnej, wielokrotnie opisywanej w literaturze oraz przedstawianej na ekranie sytuacji cudzoziemca, który staje się ofiarą agresywnej rosyjskiej gościnności. „No tak, to się właśnie nazywa «ciąg» – pomyślał magister. – Zaczyna się libację od nowa, nie wytrzeźwiawszy jeszcze po poprzednim pijaństwie”. Najbardziej jednak niepokoiło go to, że wcale nie miał ochoty przestać.

Nicholas podsunął Josifowi Guramowiczowi pusty kieliszek, popatrzył na Gruzina i nagle poczuł przypływ szczerej sympatii do tego chytrego starego tłuściocha, który niejedno już w życiu widział, a przy tym zachował dziecięcą niemal świeżość uczuć.

Nicholas czuł pod sercem łaskotki rozrzewnienia, co znaczyło, że zaraz go poniesie i magister zacznie hojnie udzielać dobrych rad. Dwudziestoletni koniak osłabił jego mechanizm samokontroli. Fandorin wytrzymał jeszcze pół minuty – Soso ustawiał tymczasem bile na zielonym stole – po czym skapitulował.

– Z wiarą sprawa jest najprostsza – oznajmił.

– Czyżby? – zdziwił się Gabunija i znieruchomiał z gotowym już do uderzenia kijem w ręce.

– Nie trzeba się wcale starać ani zmuszać, by uwierzyć w Boga. To na nic.

– Myśli pan?… Więc co, mam nie dawać pieniędzy na przytułki?

Dźwięczne uderzenie. Trzy żółte bile potoczyły się po stole, przy czym ani jedna – prawdziwy cud! – nie musnęła nawet drzemiącej Joujou.

– Ależ nie, niech pan daje, to bardzo się panu chwali – oświadczył Nicholas. – Tylko proszę nie oczekiwać, że spłynie za to na pana łaska wiary. Mając pieniądze, godzi się wspierać ubogich, ale o wierze najlepiej nie myśleć. Jeśli gdzieś w głębi pańskiej duszy istnieje jej potrzeba, wiara sama się objawi w odpowiednim czasie, byleby nic nie robić na siłę. Napijemy się?

Wypili.

– Teraz przejdziemy do pańskich kłopotów z miłością – oznajmił Fandorin, zagryzając koniak miniaturowym eklerem. Nastrój miał znakomity, wszystkie problemy na świecie wydawały mu się w tej chwili proste i łatwe do rozwiązania. – Coś tu nie gra? Ma pan przecież młodą i piękną żonę, czytałem o tym.

– Ona mnie nie kocha – rzekł z goryczą Soso, a jego tłuste policzki obwisły smętnie. – Mam pecha… Całe życie tak było. To jakieś fatum. Pierwszy raz ożeniłem się, kiedy miałem dwadzieścia lat. Narzeczona piękna jak anioł, jej ojciec był sekretarzem komitetu rejonowego. Ach, tak ją kochałem, tak kochałem! „Milion, milion róż”… – pamięta pan, była taka piosenka?

Nicholas pokręcił głową – nie pamiętał. Przestrzeń wokół zaczynała zachowywać się równie nieodpowiedzialnie jak w „Szynku”. A nawet jeszcze gorzej.

– Śpiewała ją Pugaczowa. Ale to było później, w latach osiemdziesiątych. A ja dla swojej Nino już w sześćdziesiątym szóstym, i to bez żadnej Pugaczowej, wykupiłem cały plon kołchozu „Czterdzieści lat Października”, gdzie hodowano kwiaty, i ulicę przed domem zasypałem różami! Tak ją kochałem… A ona zadzierała nosa, wyśmiewała mnie, poniżała. Flirtowała z innymi. Zdradzała mnie… – Głos Gabunii zadrżał, rozbrzmiewało w nim echo gorzkich wspomnień. – Nie mogłem tego znieść, zabiłem ją.

Fandorin zakrztusił się koniakiem.

– Minęło trzydzieści lat – uspokoił go Soso. – Byłem młody, miałem gwałtowny temperament. Jeszcze nawet studiów nie skończyłem. Wtedy prawo było surowe, sześć miesięcy przesiedziałem w więzieniu! – Dumnie podniósł palec, ale po chwili znowu posmutniał. – Drugi raz również się ożeniłem z szalonej miłości. Ona była śpiewaczką w operze tbiliskiej. Co za głos! Serafiny w raju tak nie śpiewają! Jeździła po całym kraju na gościnne występy. A ja wszędzie wlokłem się za nią, jak ten wierny pies. Kręcili się koło niej różni gogusie, przysyłali kwiaty, liściki, a ja nic – wszystko znosiłem spokojnie. Siedemnaście lat się tak męczyłem! Zginęła w osiemdziesiątym dziewiątym, w wypadku samochodowym, świeć Panie nad jej duszą. A ile wstydu się przy tym najadłem…

– Wstydu? Dlaczego? – zdumiał się pełen współczucia słuchacz.

– Bo jechała wtedy z Churciławą, jego wozem. Był taki aktor, znany podrywacz. Kiedy palnikiem odcięli dach, żeby wyciągnąć ich z tej kupy złomu, on siedział za kierownicą bez spodni, a moja Lika obok… Lepiej nie wspominać! – Josif Guramowicz machnął ręką. – Przeniosłem się wtedy z Tbilisi do Moskwy. Myślałem, że mam już dość – żadnych więcej żon, żadnych miłości. Ale zobaczyłem Sabrinę – i koniec, przepadłem z kretesem, stary dureń. Dostaje wszystko, czego zapragnie – najdroższe toalety, biżuterię, sprowadziłem jej nawet iguanę z Ameryki, to taka obrzydliwa jaszczurka, Sabrina chciała to paskudztwo mieć. I co? W zeszłym tygodniu ściągnąłem ją z masażysty. Przedwczoraj zwolniłem kierowcę. A od ślubu minęło zaledwie trzy i pół miesiąca. Sto dni! I żeby chociaż przeprosiła – gdzie tam! Patrzy tylko tymi swoimi oczyskami. – Soso podniósł wysoko głowę i zmarszczył nos, naśladując pogardliwą minę małżonki. – Nie, Nikołaju Aleksandrowiczu, nie rozumiem, o co chodzi w tej całej miłości. Trójkę na jedenastkę i w róg.

Fandorin oświadczył po krótkim namyśle:

– Moim zdaniem, Josifie Guramowiczu, doskonale pan rozumie i za każdym razem wybiera pan taką kobietę, która potrafi pana uszczęśliwić.

Ręka mistrza drgnęła z zaskoczenia, tak że bila potoczyła się skosem i z rozpędu wyrżnęła w łebek biedną Joujou. Terierka z piskiem zaczęła się miotać po zielonym suknie, ale Soso nawet nie rzucił okiem na swoją ulubienicę – spoglądając przez ramię, lustrował Nicholasa od stóp do głów.

– Żarty pan sobie ze mnie stroi? – zapytał urażony. – To angielski humor, tak?

– Wcale nie – zaczął wyjaśniać Fandorin. – Po prostu dla pana szczęście w miłości to poczucie, że się jest niekochanym, poniżanym i dręczonym zazdrością. No bo właściwie co to jest miłość? – Magister w natchnieniu machnął ręką z pustym kieliszkiem. – Miłość to przeświadczenie, że można otrzymać od drugiego człowieka to, co jest nam w życiu niezbędne. Czego nikt inny dać nam nie może. Często owo przeświadczenie jest błędne, prowadzi nas na manowce, ale teraz nie o to chodzi. Słyszy się nieraz: „Co za nieszczęsne stadło! Żona tak dręczy tego biedaka, nie daje mu spokoju, a on znosi to wszystko cierpliwie, po prostu ją ubóstwia, wybacza. Coś niesamowitego, a przecież żyją już ze sobą tyle lat i ani myślą się rozejść!”. Prawda zaś jest taka, że ów męczennik właśnie potrzebuje partnerki, która będzie mu zadawała ból. Gdyby spotkał pan inną kobietę, Josifie Guramowiczu, taką, co to by się modliła do pana, nawet by pan na nią nie spojrzał, od razu by ją pan pogonił… Tak że jeśli chodzi o miłość i szczęście małżeńskie, wszystko jest u pana w najlepszym porządku.

Magister sam nalał sobie koniaku.

– Jaki był trzeci problem?

– Jestem strasznie gruby – przypomniał trochę speszony Soso. – Wstyd powiedzieć, ale sam nie mogę sobie zawiązać sznurowadeł. Stosowałem różne diety, kuracje, żywiłem się wodorostami – nic nie pomaga. Męczę się dwa miesiące, zrzucę dwadzieścia kilo, ale co to za życie, żadnej przyjemności, w kółko tylko myślę o szaszłyku, o homarach, o udźcu baranim w sosie orzechowym. Więc postanawiam plunąć na wszystko i po miesiącu wracam do swojej zwykłej wagi, sto dwadzieścia cztery kilogramy.

– A osiągnął pan kiedyś sto dwadzieścia pięć? – zapytał surowo Nicholas.

– Nigdy. Sto dwadzieścia cztery i stop. Ani deka w górę, ani deka w dół.

– Czyli nie powinien się pan odchudzać – oświadczył Fandorin wielkodusznie. – Sto dwadzieścia cztery kilogramy to pańska optymalna waga, taką tuszę zaprogramowała w pana wypadku natura. Co innego, gdyby pan dalej tył. A tak może pan jeść i pić na zdrowie. O, à propos! – Podniósł kieliszek. – Jak to mówią u nas za granicą ci, co nie znają rosyjskiego: „Na zdrowje!”.

– Podoba mi się pan, Nikołaju Aleksandrowiczu – rzekł z rozrzewnieniem Soso, opróżniwszy kieliszek. – Mądry z pana człowiek. Niech pan pozwoli, że pana uściskam.

– Chwileczkę. – Magister wyciągnął przed siebie rękę. – Najpierw zadeklamuję wiersz. Filozoficzny. Dopiero co powstał.


Aneks

Kulawy limeryk, wyrecytowany przez Nicholasa Fandorina w klubie „Pedigree” w nocy 15 czerwca:

Złoczyńców wszak nie ma na świecie -

Wszyscyśmy bezgrzeszni jak dzieci.

Oszustwa i ciemne sprawy

To jeno niewinne zabawy -

Sen przerwie je, gdy dzionek zleci.

Загрузка...