Rozdział trzeci

Dlaczego ludzie nie latają jak ptaki?


Pirogowką, w promieniach gorącego majowego słońca, zręcznie lawirując pośród niezbyt licznych przechodniów, sunął na rolkach obcokrajowiec o wzroście koszykarza, w granatowym blezerze ze złotymi guzikami, krawacie w czerwono-zieloną szkocką kratę i z wytwornym neseserem w lewej ręce. O tym, że mężczyzna jest cudzoziemcem, świadczył olśniewający, białozęby uśmiech i otwarty przewodnik w prawej dłoni. Poza tym i tak było jasne, że młody człowiek jest nietutejszy – w Moskwie nieczęsto spotkać można dorosłego, poważnie wyglądającego faceta, mknącego na rolkach. Włosy rozdzielone przedziałkiem biegnącym dokładnie przez środek głowy rozburzył nieco lekki wietrzyk, ale proste, jasne, sypkie pasma wystarczyło przeczesać parę razy grzebieniem, by fryzura znów stała się nieskazitelna.

Rolki nie były zwykłe, takie, jakie można kupić w sklepie, lecz nader oryginalne, wykonane na specjalne zamówienie za sumę 399 funtów szterlingów. A właściwie nawet nie rolki, tylko buty na porowatej, pięciocentymetrowej grubości platformie, wewnątrz której kryły się kółka z tytanowego stopu, bardzo mocne i niezwykle gładko się obracające. Kiedy Nicholas akurat zapragnął od zwyczajnego chodu przejść do płynnego ślizgu, przykucał, przekręcał niewielkie dźwigienki na zapiętkach swego czarodziejskiego obuwia, po czym – jak Hermesowi – wyrastały mu małe skrzydełka u stóp. W rodzinnym Londynie Fandorin rzadko korzystał z samochodu i środków komunikacji miejskiej – para cudownych butów pozwalała mu w krótkim czasie dotrzeć do każdego punktu centrum stolicy. Niestraszne były Nicholasowi korki ani tłok w metrze. No i ten sposób poruszania się sprzyjał w dodatku utrzymaniu dobrej kondycji.

W Moskwie, która oszołomiła gościa mnogością aut i absolutną pogardą kierowców dla wszelkich przepisów ruchu drogowego, korzystanie z komunikacji miejskiej wydawało się jeszcze bardziej bezsensowne – jazda do archiwum taksówką zabrałaby o wiele więcej czasu i z pewnością byłaby znacznie mniej przyjemna. „Trudno doprawdy zrozumieć – zdumiewał się magister – jak w dziesięciomilionowej aglomeracji można się obejść bez dwupoziomowych autostrad!”.

Nicholas czytał wiele interesujących rzeczy o moskiewskim metrze, którego stacje nie wiadomo dlaczego przypominają monumentalne, przeładowane zdobieniami pałace, nie chciał jednak poznawać miasta, o którym tyle słyszał, poczynając od tuneli kolei podziemnej.

Dlatego też, wyszedłszy z hotelu (brzydkiego przeszklonego budynku, szpecącego straszliwie ulicę Twerską, o pokojach wyposażonych gorzej niż w najzwyklejszym angielskim pensjonacie typu bed and breakfast), Nicholas spojrzał przelotnie na czerwony mur Kremla (to później, później) i – zgodnie z planem miasta – ruszył w kierunku południowo-zachodnim. Podążał Mochową, mijając najpierw gmach starego uniwersytetu, gdzie pobierało nauki co najmniej czterech Fandorinów, potem nowego, na którego miejscu w czasach Iwana Groźnego znajdował się Opryczyński Dwór. Zadarłszy głowę, popatrzył na przypominający kamienną tabakierkę dom Paszkowa – półtora wieku temu mieściło się tutaj męskie gimnazjum numer 4, którego absolwentem był pradziadek Piotr Isaakijewicz.

Naprzeciwko wzniesionej na nowo świątyni Chrystusa Zbawiciela (sir Alexander mawiał zawsze, że ta nieproporcjonalnie olbrzymia, pękata budowla szpeciła oblicze stolicy i jedynym rozsądnym posunięciem sowieckiej władzy było wysadzenie w powietrze tego szkaradzieństwa) magister przystanął i po chwili uznał, że sobór raczej mu się podoba – w dwudziestym stuleciu zabudowa miejska stała się wyższa i teraz masywna złota kopuła nie raziła już tak na jej tle.

Trzeba tu wspomnieć, że nastrój Fandorina znacznie się poprawił i dzisiaj w ogóle wszystko mu się podobało: i przyjemna, słoneczna pogoda, i hałaśliwy, śpieszny rytm rozpędzonej stołecznej metropolii, i nawet ponure twarze moskwian, krytycznymi spojrzeniami obrzucających śmigającego na rolkach cudaka.

Serce Nicholasa drżeniem i głośnym biciem zwiastowało rychły cud. W neseserze spoczywała lewa połówka drogocennego dokumentu, która już wkrótce miała się połączyć z brakującą częścią, jak się do niedawna zdawało, utraconą na wieki. Ale właściwie czemu „jak się zdawało”? W istocie została przecież utracona na wieki – na całe trzy stulecia. Nicholas świętował dziś podwójnie – jako historyk i jako ostatni przedstawiciel rodu Fandorinów.

To był magiczny dzień, naprawdę magiczny!

Wczorajsze wydarzenia wydawały się przykrym nieporozumieniem, czarem, który złe moce sprowadziły na Nicholasa, by wypróbować jego determinację w dążeniu do wytyczonego celu.


Wczoraj gęsty, wrogi las, broniący dostępu do zaczarowanego miasta, otoczył je tak głuchą, nieprzeniknioną ścianą, że trudno było nie wpaść w prawdziwą rozpacz.

Magister, stwierdziwszy, że neseser, który skrywał wszystkie jego bezcenne skarby, został zbezczeszczony i wypatroszony, przywrócił jakoś do przytomności swego towarzysza niedoli, po czym obie ofiary gazowego ataku pobiegły do służbowego przedziału konduktora. Ten siedział, popijając herbatę i w czarnej od mroku nocy szybie przypatrując się odbiciu swego niezbyt pociągającego oblicza.

Odsuwając Nicholasa ramieniem, mister Kalinkins jął wykrzykiwać:

– Napadli na nas bandyci! To akt międzynarodowego terroryzmu! Mnie i tego tu obywatela Wielkiej Brytanii zatruto gazem paraliżującym! Skradziono nam pieniądze i rzeczy!

Konduktor odwrócił się leniwie i ziewnął.

– Normalka – wyjaśnił, spoglądając na pasażerów bez śladu zainteresowania. – Buszują. (Znów to nieprzetłumaczalne na żaden ze znanych Nicholasowi języków słowo!). – Kolej nie ponosi odpowiedzialności za skradzione rzeczy. Inaczej przez takich palantów jak wy poszłaby z torbami.

– A gdzie są ci dwaj młodzi ludzie w dresach, z którymi pana widział mister Fendorajn? – spytał eksporter wyrobów mlecznych, wbijając spojrzenie w demonstracyjnie zdystansowanego od sprawy funkcjonariusza kolei. – W którym przedziale?

– Jacy młodzi ludzie? – zapytał obojętnie konduktor. – Z nikim nie rozmawiałem. Twój mister łże jak najęty. – Znów odwrócił się do okna i poskarżył własnemu odbiciu: – Wiecznie jakieś pretensje, tylko języki sobie strzępią. A ty pisz potem raporty, człowieku. Idźcie do dyżurnego milicjanta. Trzeci wagon. Aha, i zamknijcie drzwi, bo ciągnie.

Łotysz oznajmił, że milicjant nie kiwnie palcem, i dał za wygraną, więc Nicholas wyruszył na poszukiwanie przedstawiciela porządku publicznego samotnie.

Porucznik, którego Fandorin znalazł w przedziale służbowym, u konduktorki wagonu numer trzy, z początku istotnie nie kwapił się do podjęcia jakichkolwiek działań.

– Niech pan zrozumie, że za godzinę i dziesięć minut pociąg zatrzyma się w Pskowie – tłumaczył mu Nicholas – złodzieje tam wysiądą i przepadną wszelkie szanse na odzyskanie skradzionych rzeczy. Trzeba po prostu przejść przez cały skład, a ja już rozpoznam tych ludzi. Jestem pewien, że to oni są złodziejami.

Uciążliwa rozmowa trwała dość długo i z każdą chwilą stawało się coraz bardziej jasne, że nie przyniesie żadnego pożytku. Anglik nie dysponował argumentami, które przekonałyby milicjanta, żeby wstał, zapiął guziki munduru, założył kaburę i wyruszył w obchód wszystkich trzynastu wagonów, zamiast wypić ćwiarteczkę i zakąsić.

Z pomocą cudzoziemskiemu dryblasowi przyszła konduktorka, potwierdzając tym samym opinię klasyków rosyjskiej literatury na temat czułego, litościwego serca tubylek.

– No już dobra, Waleńka, dobra, nie ociągaj się – powiedziała prawnuczka bohaterek słynnego poematu [6] Niekrasowa, kobieta niezdrowej tuszy, o włosach przypalonych trwałą. – Widzisz, że człowiek ma kłopoty, idź, idź. A ja tymczasem nakroję ogóreczków i rzodkiewki.


Młodzi ludzie w sportowych strojach odnaleźli się w szóstym przedziale czwartego wagonu, sąsiadującego z wagonem Nicholasa. Jechali we dwóch, rżnąc w karty wytłuszczoną talią. Na stoliku stały butelki piwa.

– To właśnie te dresy – zwrócił się Nicholas do porucznika, wskazując na granatowy rękaw z białą wypustką. – Jestem pewien.

– Proszę okazać dowodziki – oficjalnym tonem zarządził milicjant. – I rzeczy. Ten tu zagraniczny obywatel złożył skargę.

Starszy z dwóch pasażerów rozłożył ręce.

– Jakie rzeczy, panie władzo? Wsiedliśmy z Sieriogą w Nieworotinskiej, a w Pskowie wysiadamy. Proszę, dwa leszcze w kieszeni i papierosy.

Należy oddać sprawiedliwość porucznikowi Wali – jawnie naruszając nietykalność osobistą tych dwóch oraz przekraczając regulaminowe uprawnienia, obszukał zarówno przedział, jak i samych młodych ludzi, ale oprócz dwóch wędzonych rybek, paczki papierosów LM, pestek słonecznikowych i garści drobnych niczego nie znalazł.

– Co teraz? – zapytał Fandorina na korytarzu. – Idziemy dalej, czy jak?

– Już wiem! – wykrzyknął Nicholas. – Ci dwaj muszą być w zmowie z konduktorem z mojego wagonu! I rzeczy na pewno też są u niego! Facet odda im łup w Pskowie, a oni wysiądą z pociągu.

– Co to, to nie – uciął milicjant. – U konduktora nie będę robił kipiszu, nie chcę ryzykować. – Po chwili dodał wyjaśniająco: – Bez nakazu nie wolno. Wie pan co, mister? Napisz pan zażalenie, a potem przynieś mi je pan do wagonu trzeciego. To na razie.

I Nicholas został sam, kipiąc z bezsilnej złości.

Czas, bezcenny czas uciekał! Do Pskowa pozostawało nie więcej niż piętnaście minut jazdy. Można było, oczywiście, zaczaić się na platformie i próbować z zaskoczenia przyłapać tego łajdaka konduktora na gorącym uczynku, kiedy będzie przekazywał złodziejski łup wspólnikom. Ale co, jeśli całą sprawę mają zorganizowaną inaczej? Na przykład, konduktor poda przez okno skradzione rzeczy komuś, kto już czeka na peronie, a Nicholas tymczasem będzie sterczał przy drzwiach jak głupi?

„Myśl, myśl – nakazał sobie magister. – Jeżeli nie odzyskasz testamentu Corneliusa, więcej już tego dokumentu nie będziesz oglądał. I nigdy sobie tego nie wybaczysz”.

Intensywnie wytężał mózgownicę pięć minut i istotnie pewien pomysł przyszedł mu do głowy.

Dalszych pięć poświęcił na przekartkowanie swego notesu i szybkie przyswojenie sobie pewnych zwrotów z działu „Słownictwo ludzi marginesu”.

Kiedy w oknie zaczęły się pojawiać coraz gęściej żółte światełka, zapowiadając, że pociąg wjedzie za chwilę do sporej wielkości miasta, Fandorin cicho odsunął drzwi służbowego przedziału, wszedł do środka i pochylił się nad siedzącym konduktorem.

– No co, mister, znalazłeś pan swoje klamoty? Niech pan ich lepiej poszuka. Możeś je pan sam gdzie wkitrał albo zapomniał? Nieraz tak bywa. – Bezczelny drań wymownie prztyknął się palcami w szyję i z uśmiechem, absolutnie, jak się zdawało, pewien swojej bezkarności, dodał: – Proszę wyjść, obywatelu. Dojeżdżamy do stacji. Go, go, schnell!

Nicholas położył mu rękę na ramieniu, mocno zacisnął palce i rzekł przeciągle:

– Stawiasz się, gnido zecwelona? Ojca kroisz? No, uważaj, jak pożyjesz. („Stawiać się” – zachowywać się zuchwale, bezczelnie; „gnida zecwelona” (obraźl.) – najniższa w hierarchii więziennej kategoria osadzonych; „ojciec” – człowiek szanowany w złodziejskiej kompanii; „jak pożyjesz” (groźba) – nie masz życia, koniec z tobą).

Wrażenie, jakie zrobiła przemowa Fandorina na konduktorze, przypominało reakcję Kalinkinsa na wykonanie przez Anglika pieśni o ojczyźnie, tyle że było mniej więcej dwudziestokrotnie silniejsze. Nicholas jeszcze nigdy nie widział, żeby człowiek w jednej chwili zrobił się biały jak kreda – zawsze sądził, że to porównanie czysto retoryczne, jednakże konduktor naprawdę błyskawicznie zbielał; nawet jego wargi przybrały jasnoszary odcień, a oczy mrugały nerwowo.

– Bracie, bracie… – wybełkotał z trudem, usiłując wstać, ale Fandorin zacisnął palce jeszcze mocniej. – Nie wiedziałem… Bóg świadkiem, nie wiedziałem… Myślałem, żeś zwykły zagraniczny palant. Bracie!

Nicholas przypomniał sobie jeszcze kilka przydatnych określeń z notesu, które niezwłocznie – z dobrym skutkiem – zastosował.

– Pies ci bratem, kablu. („Pies” – funkcjonariusz śledczy wydziału kryminalnego, w szerszym znaczeniu: milicjant; „kabel” (pogardliwie) – złodziej informator milicji).

Ważne było, żeby nie przedobrzyć, żeby coś nie zabrzmiało fałszywie, dlatego Nicholas nie powiedział nic więcej – po prostu podsunął złodziejowi pod nos otwartą dłoń (drugą wciąż trzymał go za ramię).

– No?

– Już, już, zara – pośpiesznie zapewnił konduktor i wsunął rękę pod materac. – Wszystko jest, w najlepszym porządeczku…

Oddał całą skradzioną zawartość neseseru – i dokumenty, i portfel, i notebook, i, co najważniejsze, bezcenną kopertę. Przy okazji zwrócił także gotówkę zabraną Kalinkinsowi.

Zaczarowany las uległ niezłomnej stanowczości sławnego rycerza i rozstąpił się, by ten mógł ruszyć w dalszą drogę.

To, co zaszło, można było wyjaśnić również inaczej, nie w kategoriach mistycznych, lecz naukowych. Profesor lingwistyki kolokwialnej, mister Rosenbaum, zawsze powtarzał studentom, że dokładna znajomość idiomów i precyzyjne przestrzeganie, by używać ich w środowisku, w którym naturalnie funkcjonują, czyli w odpowiednim kontekście społeczno-obyczajowym, mogą zdziałać cuda. Lingwistyka to prawdziwa królowa wszystkich dyscyplin humanistycznych, a język rosyjski nie ma sobie równych pod względem bogactwa leksykalnego i barwności.

„Tyś moim jedynym wsparciem i ostoją, o wspaniała, potężna, rozlewna i piękna rosyjska mowo! – rozmyślał w uniesieniu Nicholas, wracając do swego przedziału. – Zaprawdę, taki język może być dany tylko prawdziwie wielkiemu narodowi”. Na teren przypominającego miasteczko archiwum, gdzie przechowywano całą spuściznę kulturalną i państwotwórczą Rosji, Nicholas wkroczył z nabożnym przejęciem – zapierało mu dech na samą myśl o tym, jakie skarby kryją się w tych szarych murach z wąskimi szczelinami okien. Gdzieś tam, teraz już blisko, na wyciągnięcie ręki, pośród innych pamiątek spoczywa kawałek szorstkiego papieru, zapisany ręką Corneliusa von Dorna w obcym, niedawno przezeń przyswojonym języku.

Po półgodzinnym staniu w kolejce po przepustkę oraz szczegółowej rewizji, której dyżurny milicjant w kamizelce kuloodpornej i z automatem poddał neseser Fandorina, ten znalazł się wreszcie w Centralnym Archiwum Akt Dawnych. By tam dotrzeć, musiał najpierw przejść zaciszne, cieniste podwórko, a następnie kluczyć pośród ułożonych w sterty cegieł, beczek z farbą i ogromnych zwojów kabla – budynek właśnie remontowano.

Prawdę mówiąc, należało to zrobić jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej, co Nicholas uświadomił sobie, wchodząc po szerokich schodach, niegdyś z pewnością imponujących, dziś znajdujących się w opłakanym stanie – marmurowe stopnie były wytarte, balustrada obita i obłupana, po posągach i lustrach, zdobiących podesty, pozostały jedynie puste wnęki i osierocone postumenty.

To jasne, że archiwum dotknęła najgorsza z chorób, jakie zagrażać mogą instytucji naukowej – katastrofalny niedobór, a może wręcz całkowity brak środków finansowych. Fandorin współczującym spojrzeniem obrzucił rozsychające się szufladki katalogu, nadjedzone przez mole zasłony w wysokich oknach, dziurawe linoleum i westchnął. Sir Alexander nie bez kozery mawiał, że życie nowych Rosjan byłoby o wiele znośniejsze, gdyby odnosili się z większym szacunkiem do rodzimej przeszłości. A przeszłość kryła się właśnie tutaj, w tych starych murach – nos magistra historii, czuły na zapach czasu, od razu wychwycił ów niepowtarzalny, magiczny aromat.

Nawet gabinet dyrektora był nędzny i zaniedbany.

Stanisław Kondratjewicz Wierszynin, mediewista światowej sławy, powitał brytyjskiego kolegę z niekłamaną serdecznością.

– A jakże, a jakże, pamiętam o pańskiej prośbie, mister Fandorin – zapewnił, usadzając gościa w wytartym niemal do białości skórzanym fotelu. – Chodzi o połówkę dokumentu, znalezioną w Kimrach, tak?

– W Kromiesznikach – sprostował Nicholas, z szacunkiem spoglądając na sokratejską łysinę autora komentarzy do Kronik wyczegodzkich.

– Tak, tak, w Kromiesznikach. W piwnicach jednego z domów Matfiejewów, przypominam sobie.

Dyrektor wziął do ręki słuchawkę czarnego telefonu (w Londynie na taki aparat można natrafić jedynie w antykwariatach) i wykręcił numer na tarczy.

– Maksimie Eduardowiczu, kochaneczku, czy mógłby pan do mnie zajrzeć? – spytał, obdarzając łagodnym uśmiechem niewidocznego rozmówcę. – Przyjechał właśnie angielski naukowiec, mister Fandorin… Tak, tak, chodzi o dokument znaleziony w Kromiesznikach. Pamięta pan, odpowiadaliśmy na jego faks… No to świetnie.

Odłożywszy słuchawkę, wyjaśnił:

– To Maksim Eduardowicz Bołotnikow, główny specjalista działu opracowań. Wszystkie nowe nabytki przechodzą przez jego ręce. Jest znakomitym paleografem, w dodatku wybitnym specjalistą od siedemnastowiecznych rękopisów. To jeszcze zupełnie młody człowiek, a wydał już cztery monografie i obronił pracę doktorską na temat Dymitra Samozwańca Drugiego, zwanego Łotrem z Tuszyna, Maryny Mniszech i ich syna. Wyobraża pan sobie – Stanisław Kondratjewicz znacząco uniósł palec – zapraszano go na Uniwersytet Stanforda i proponowano bardzo wysokie wynagrodzenie, ale odmówił. Patriota! To u nas teraz rzadkość. Wierzy w Rosję. Wschodząca gwiazda, może mi pan wierzyć. Mozart archiwistyki.

Mozart archiwistyki nie śpieszył się jakoś na wezwanie zwierzchnika, więc dyrektor bawił Nicholasa pogawędką o fatalnej sytuacji materialnej swojej instytucji – widocznie zauważył, że zagraniczny gość zerka wciąż na krzywe regały i wytarty dywan.

– …a w poprzednim kwartale w ogóle ani kopiejki – ciągnął Wierszynin niekończącą się litanię skarg. – Pensja starszego pracownika naukowego wynosi dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, a i tego nie wypłacają na czas! Pięć aparatów do mikrofilmowania stoi popsutych, bo nie ma za co ich naprawić. Kserograf wysiadł – to już kompletna tragedia. Zresztą co tam kserograf! Brakuje pieniędzy, żeby zapłacić sprzątaczkom. A sprzątaczki, sam pan wie, to nie to co naukowcy, historycy – nie będą pracować za darmo. Wstyd i hańba, takie brudy wszędzie, pełno kurzu. Dam panu, kochaneczku, dobrą radę. Niech pan nie przychodzi do nas tak elegancko ubrany, w krawacie. Szkoda marynarki i mankietów od koszul. Kurtka, dżinsy to przyodziewek w sam raz.

Nicholas był wstrząśnięty tym, że dyrektor archiwum udziela dopiero co poznanemu człowiekowi rad, na dodatek w tak prywatnej sprawie, jak sposób ubierania się. Po chwili namysłu uznał wszakże, iż choć to postępowanie dość bezceremonialne, to jednak bardzo rosyjskie i chyba nawet sympatyczne.

– Oto w jakiej znalazłem się sytuacji. – Wierszynin rozbrajająco rozłożył ręce. – Pracować bez pieniędzy jest trudno, bardzo trudno. Ale jaka na to rada? Państwo nie ma środków. Co by pan zrobił na moim miejscu?

Przejęty do głębi Nicholas nie wytrzymał. Wierszynin pierwszy udzielił mu rady, a zresztą sam przecież o nią pyta. Trzeba mu pomóc.

– Na pańskim miejscu, panie dyrektorze, zrobiłbym, co następuje – zaczął Fandorin, lekko speszony. – Po pierwsze, nie rozumiem, dlaczego archiwum pozwala korzystać chętnym ze swoich unikalnych zbiorów bezpłatnie. Zamiast ograniczać dostęp do czytelni, odsiewając tych, którzy kierują się jedynie zwykłą ciekawością, a dopuszczając do materiałów jedynie specjalistów, można by szeroko otworzyć podwoje pańskiej instytucji dla wszystkich zainteresowanych, wprowadzając przy tym niewielką opłatę – coś w rodzaju abonamentu czy karty stałego użytkownika. Ja osobiście chętnie zapłaciłbym za przywilej popracowania w tutejszej czytelni. Po drugie, jestem przekonany, że wielu moich kolegów poświęciłoby znacznie większe sumy, gdybyście przyjmowali od osób prywatnych zamówienia na przeprowadzenie konkretnych kwerend archiwalnych. Ja, na przykład, chciałbym zeskanować interesujący mnie dokument oraz przejrzeć rejestry Prikazu Rycerskiego, Zagranicznego i kilku innych resortów pod określonym kątem; zakres moich badań ogranicza stosunkowo wąski temat. Ta praca zajmie mi tydzień, ponadto wydałem już i jeszcze wydam sporo pieniędzy na bilety, hotel i tak dalej. Proszę mi wierzyć, że z przyjemnością zapłaciłbym tysiąc czy dwa tysiące funtów, gdyby całą tę robotę wykonał za mnie któryś z pańskich znakomitych specjalistów…

– Rzeczywiście, to świetny pomysł – ożywił się dyrektor. – Naturalnie zaraz zacznie się przed nami piętrzyć cała masa różnych trudności biurokratycznych i finansowych, ale gra jest warta…

Nie zdążył dokończyć zdania, gdy rozległo się stukanie do drzwi i od razu, nie czekając na zaproszenie, wszedł elegancki, zadbany brunet w modnych wąskich okularach i ze sportową torbą w ręku. Z torby sterczały rękojeści dwóch rakietek tenisowych.

– Stanisławie Kondratjewiczu – odezwał się brunet z niezadowoleniem, przelotnie zerknąwszy na Fandorina – prosiłem przecież, żeby zwolnił mnie pan dzisiaj wcześniej. Mam turniej na Pietrowce.

– Tak, tak – przepraszającym tonem rzekł dyrektor – pamiętam, kochaneczku. Ale właśnie przyjechał mister Fandorin, z brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Historycznego. Niech pan mu pomoże wydostać ten dokumencik, bo inaczej każą mu czekać do jutra. To jakoś nie wypada, bądź co bądź, gość. À propos, poznajcie się, panowie: Maksim Eduardowicz Bołotnikow, Nicholas Fandorin. Widzi pan, kochaniutki, jaka solidna rekomendacja, na papierze z herbami i znakami wodnymi. Co to tam piszą? – Wierszynin włożył okulary i odczytał fragment listu polecającego (wymowę miał po prostu koszmarną) – „… please give every possible assistance to Sir Nicholas A. Fandorine, M. A. Bt.”. Proszą, żeby okazać wszelką możliwą pomoc. Aha, panie Fandorin, co to takiego „M. A.”, wiem, magister nauk humanistycznych, ale co znaczy skrót „Bt.”? To jakiś stopień naukowy czy tytuł honorowy?

Nicholas zaczerwienił się speszony. Sekretarz naukowy Towarzystwa, jego dawny opiekun i człowiek bardzo mu życzliwy, gwoli wywarcia większego wrażenia zdecydowanie przesadził. Po co to „Sir”, po co „Bt.”?

– Nie, Stanisławie Kondratjewiczu, „Bt.” znaczy „baronet”, to tytuł dziedziczny – wyjaśnił Bołotnikow, przyglądając się Anglikowi, jakby ten był eksponatem w muzeum osobliwości. – Jak Baskerville, pamięta pan? Jeśli mnie pamięć nie myli, tytuł baroneta wprowadził Jakub Pierwszy, by zasilić kasę państwową. Każdy, kto chciał, mógł się uszlachcić za sumę około tysiąca funtów.

Doznając dwóch nieprzyjemnych uczuć naraz – zmieszania i zawiści wobec imponującej erudycji wschodzącej gwiazdy nauk historycznych, Nicholas wymamrotał:

– Ma pan na myśli baronetów o dawnym rodowodzie, w ósmym czy nawet dziewiątym pokoleniu. Obecnie jest ich już niewielu. Ja dziedziczę tytuł po swoim ojcu, a on był pierwszy. Nie kupił go, lecz otrzymał od królowej za osiągnięcia w dziedzinie medycyny…

Zabrzmiało to jakoś głupio i niezręcznie, jakby się usprawiedliwiał za sir Alexandra.

Kiedy wyszli z dyrektorskiego gabinetu, Bołotnikow zapytał ironicznie:

– Więc jak właściwie należy się do pana zwracać? „Sir Nicholas” czy „sir Fandorin Drugi”?

– Jeśli nie robi to panu różnicy, proszę nazywać mnie po prostu „Nick” – poprosił magister, chociaż nie cierpiał, gdy zdrabniano jego imię.

Mozart rzucił okiem na zegarek i zasępił się.

– Wie pan co, sir Nick, ulokuję pana na razie w swoim gabinecie, a sam zejdę do magazynu. Będzie pan musiał trochę poczekać, zanim znajdą potrzebny opis, zespół dokumentów… Cholera, spóźnię się na pierwszą grę. Jeszcze jak utknę w korku… A, zostawię wóz, pojadę metrem.

Ostatnie zdanie, wypowiedziane półgłosem, Bołotnikow najwyraźniej skierował pod własnym, a nie Nicholasa, adresem.

– Proszę mi powiedzieć, Maksimie Eduardowiczu – nie zapanował nad ciekawością Fandorin – dyrektor wspominał, że proponowano panu posadę w Stanfordzie, ale pan odmówił. Dlaczego? Z patriotyzmu?

– Z jakiego tam, do cholery, patriotyzmu! – Bołotnikow popatrzył na Nicholasa jak na niedorozwiniętego umysłowo. – Jestem specjalistą od historii Rosji i paleografem. A wszystkie najważniejsze dokumenty są tutaj, nie w Stanfordzie. Zatem odkrycia naukowe w mojej dziedzinie możliwe są też tylko tu, na miejscu. Do Stanforda niech jadą ci, dla których town house [7] i klub golfowy są ważniejsze od nauki… Przywiózł pan swoją połówkę dokumentu? Mógłbym rzucić okiem?

Nicholas ostrożnie wyjął z neseseru specjalną, wąską kopertę, a z niej – sztywny, przecięty wzdłuż kawałek papieru o nierównych brzegach.

Maksim Eduardowicz ze ściągniętymi brwiami, w skupieniu, prześlizgnął się po nim wzrokiem.

– Tak, teraz sobie dokładnie przypominam. Okropny charakter pisma, nieźle musiałem się nad tym namęczyć.

– A co dopiero ja, nie jestem przecież specjalistą od odczytywania rękopisów! – wykrzyknął Nicholas.

– Poradzi pan sobie sam? – Bołotnikow popatrzył na niego sceptycznie. – Czy trzeba będzie panu pomóc?

„Oto prawdziwie rosyjski charakter – pomyślał Fandorin. – Na pozór człowiek nastawiony niezbyt przyjaźnie, złośliwy, można nawet powiedzieć, niesympatyczny, a przecież od razu gotów przyjść z pomocą! Wprawdzie zaproponował ją niby niechętnie, ale wyraźnie widać, że jeśli go poprosić, nie odmówi”.

– Dziękuję, pomoc nie będzie konieczna. Mam teraz Scribmastera, on odwali za mnie całą robotę.

– Kogo, kogo?

Nicholas obszernie opowiedział o wspaniałym kryptograficznym programie komputerowym, opracowanym specjalnie do odczytywania średniowiecznych rękopisów. Bołotnikow słuchał i tylko kiwał głową.

– Wy tam, na Zachodzie, wszystko macie podane na srebrnej tacy. No dobrze, niech pan tu poczeka. To potrwa jakieś czterdzieści minut, a może i godzinę.

Fandorin został sam. Usiadł na krześle, ale po sekundzie zerwał się z miejsca i zaczął biegać po ciasnym gabinecie.

O Boże, czy rzeczywiście za czterdzieści minut, a najdalej za godzinę, w jego rękach znajdzie się pełny tekst ostatniej woli protoplasty rodu rosyjskich Fandorinów?

To wielka, zaprawdę wielka chwila!


* * *

Minęło nie czterdzieści minut i nie godzina, ale aż dwie, zanim Bołotnikow wrócił. W ręku trzymał cienką teczkę z płótna introligatorskiego, na której widok Nicholas jeszcze bardziej poczerwieniał. Rzecz w tym, że w otoczeniu wielkiej ilości starych i zakurzonych książek, które ciasno wypełniały półki w gabinecie głównego specjalisty, magister już zdążył odczuć skutki swojej nieszczęsnej alergii – jego policzki pokryły się purpurowymi plamami, oczy łzawiły, a nos zamienił się po prostu w studnię artezyjską.

– Do oda? – spytał zakatarzonym głosem Fandorin, co miało znaczyć: „To ona?”, czyli druga połówka testamentu.

– Ech, pracownicy od siedmiu boleści – burknął gniewnie Maksim Eduardowicz, kładąc teczkę na biurku. – Wsunęli ją nie na tę półkę, co trzeba, cudem znalazłem… Proszę się tu podpisać.

– Już…

Nicholas uśmiechnął się skruszony – z przejęcia złożył na formularzu podpis prawie nieczytelny i koślawy.

– A więc do dzieła, sir – zachęcił go Bołotnikow. – Przed panem doniosłe odkrycia. No, proszę teraz złożyć obie połówki. Rzucę tylko okiem, czy do siebie pasują, i lecę.

Fandorin patrzył na niepozorną szarą teczkę z nalepką „Zespół 4274, skrytka w Kromiesznikach, rok 1680 (?), opis 12”, zwlekając z rozwiązaniem tasiemek. „I rozwiązać sekretną przepaskę mej miłej w łożnicy” – skąd pochodzi ten cytat? Palce Nicholasa tak drżały, że bał się uszkodzić łamliwy papier w środku.

Trzeba się wziąć w garść. Najwyższy czas ułożyć jakiś frywolny limeryk.

– Co z panem? – zniecierpliwił się Bołotnikow. – I tak już straciłem kupę czasu. Niech pan da, sam to zrobię.

Odsunął lekko ramieniem bezgłośnie poruszającego ustami Anglika, pociągnął tasiemki i ostrożnie wyjął z teczki wąski pasek papieru.

– Gdzie pańska połówka? Proszę ją dać.

Złożył obie części na biurku i od razu stało się jasne, że tworzą razem całość. Wprawdzie prawa połowa prawie wcale nie pożółkła, a pismo było o wiele mniej wyblakłe, ale to dlatego, że dokument przeleżał w zupełnych ciemnościach trzysta lat i dzięki temu lepiej się zachował. Znajdował się właściwie w doskonałym stanie, tylko w jednym miejscu na lewej połowie, blisko linii przecięcia, ciemniała niewielka dziurka, wygryziona zębem nienasyconego czasu.

Maksim Eduardowicz przyjrzał się uważnie złożonej na nowo całości i z zadowoleniem skinął głową.

– Pasują. Gdyby nie pański chytry program, odczytanie zabrałoby co najmniej godzinę. Kiedy pan skończy, proszę zamknąć gabinet. Teczkę niech pan odda w czytelni, a klucz zostawi w portierni na dole. No dobrze, lecę, załapię się przynajmniej na sam koniec turnieju. Życzę sensacyjnych odkryć.

Z tym ironicznym żartem na ustach Mozart archiwistyki oddalił się, zostawiając Nicholasa sam na sam z testamentem przodka.

– Dziękuję. Do widzenia – wybełkotał Fandorin, gdy za Bołotnikowem drzwi się już zamknęły. Ostro pociągając nosem, jął w skupieniu odczytywać pierwszą linijkę.


PISANE KU PAMIĘCI SYNKOWI MlKICIE, GDY TEN…


Tu Nicholas utknął – nie był w stanie odcyfrować bazgrołów kapitana von Dorna.

Cóż, takim właśnie celom służy postęp w nauce.

Magister złożył równiutko obie połówki, włączył komputer, następnie ręczny skaner i nacisnął guzik „scan”.

Nicholas pragnąłby przystąpić do pracy jak najszybciej, ale oczy tak mu łzawiły od przeklętego kurzu i z nosa tak ciekło, że rozsądniej było odłożyć to fascynujące zajęcie i najpierw wrócić do hotelu. Teraz już przecież dokument nie przepadnie, jest w komputerze, można go też przetworzyć na łatwy do odczytania tekst.

A więc czym prędzej do hotelu! I to nie na rolkach, tylko metrem – szkoda czasu na spacery po mieście.

Nicholas oddał teczkę i klucz, a przed opuszczeniem archiwum wstąpił do toalety, żeby przemyć łzawiące oczy, porządnie wytrzeć nos, no i przy okazji załatwić inną potrzebę, która już dawała o sobie znać.

Stał przy pisuarze, patrząc w wykafelkowaną ścianę przed sobą, i uśmiechał się marzycielsko. Po głowie wciąż chodził mu fragment dziecięcego wierszyka: „No, to już koniec, ptaszku, teraz nie umkniesz z sieci. Nie rozstanę się z tobą więcej za nic, za nic na świecie”.

Neseser stał obok, na podłodze.

Skrzypnęły drzwi, do toalety ktoś wszedł. Fandorin nie odwrócił głowy – po co?

Usłyszał miękkie, niemal bezgłośne kroki. Tak stąpają ludzie w sportowym obuwiu na gumowej podeszwie.

Lekki szmer – i neseser nagle zniknął z pola widzenia Nicholasa.

Wtedy wreszcie się obejrzał – i zobaczył rzecz niewiarygodną!

Jakiś mężczyzna w trampkach, koszuli w żółtą-zieloną kratę (w literaturze radzieckiej nazywano takie kowbojkami) i granatowych płóciennych spodniach z nitami najspokojniej kierował się do wyjścia, unosząc jego neseser Samsonite.

– Niech pan poczeka! – krzyknął Fandorin, zupełnie ogłupiały. – To mój! Musiał się pan pomylić!

Nieznajomy jakby go nie słyszał. Otworzył drzwi i Nicholas tyle go widział.

Stracił kilka sekund na to, żeby doprowadzić ubranie do porządku – trudno przecież biegać z rozpiętym rozporkiem. Kiedy wypadł na korytarz, złodziej był już przy schodach.

– Niech pan zaczeka! – wrzasnął Nicholas. – Co to za głupie żarty?

Kraciasty obejrzał się.

Był młody. Jasne, uczesane na bok włosy opadały mu z jednej strony na czoło. Miał pospolitą, niczym się niewyróżniającą twarz. Staromodne okulary, jakie noszono trzydzieści lat temu.

Złodziej rzucił z zadziornym uśmiechem:

– Ej, koszykarzu, pościgamy się trochę? – I błyskawicznie pomknął schodami w górę.

„Skąd wie, że grałem w kosza?” – zdumiał się von Dorn, ale zaraz się połapał – no tak, chodziło o jego wzrost.

Tamten to wariat, najwyraźniej wariat, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Dobrze chociaż, że nie zbiegł na dół, bo Nicholas musiałby za nim ganiać po całym terenie archiwum. Schodami w górę złodziej nie miał dokąd uciec – budynek był jednopiętrowy, wyżej znajdował się tylko dach.

Okularnik teraz nie bardzo się śpieszył. Przystanął, obejrzał się na Nicholasa i jeszcze, bezczelny typ, pomachał mu z daleka na złość neseserem.

Bieg schodów kończył się podestem. Wariat pchnął niewysokie drzwi i rozwarł się jaskrawo rozświetlony słońcem prostokąt. Było to najwidoczniej wyjście na dach.

Nie uświadomiwszy sobie jeszcze w pełni niedorzeczności tego, co się stało, Fandorin wbiegł po schodach na samą górę.

– Gdyby to komuś opowiedzieć, nie uwierzyłby – mruknął pod nosem.

Na dachu nie było gdzie się schować, ale złodziej ani myślał tego robić – stał i czekał przy samej krawędzi, nie od strony Pirogowki, tylko wewnętrznego dziedzińca.

– No dobrze, pościgaliśmy się. Pan wygrał, ja przegrałem – powiedział łagodnie Fandorin, ostrożnie zbliżając się do szaleńca. – Teraz niech mi pan odda neseser i pobiegniemy na wyścigi z powrotem. Zgoda?

Złodziejaszek stał bez ruchu, zwrócony plecami ku pustce; neseser ściskał między nogami i uśmiechał się wesoło, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Oby tylko nie zrzucił samsonite’a na dół, bo notebook tego nie wytrzyma. No i żeby sam nie spadł, głupek nieszczęsny.

Nicholas ze strachem zerknął za krawędź dachu. Choć budynek był jednopiętrowy, ale stary, wzniesiony z rozmachem, tak że trzeba by lecieć w dół dobrych czterdzieści stóp. Z pewnością nie skończyłoby się na złamaniach kości – z powodu remontu całe podwórze, aż po same ściany gmachu, zawalone było materiałami budowlanymi, jakimś żelastwem, metalowymi kontenerami na śmieci. Upadek groził więc niechybną śmiercią.

Aktywność psychola jakby trochę przygasła. Stał spokojnie, spoglądając na Nicholasa wciąż z tym samym dobrodusznym uśmiechem.

Fandorin popatrzył na niego z góry, z wysokości swego wzrostu, i powolnym ruchem wskazał na neseser.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wezmę go. Zgoda? Tak miło sobie pobiegaliśmy. Zejdźmy teraz z powrotem.

– „Dlaczego ludzie nie latają jak ptaki?” – zapytał nagle kraciasty i dodał wyjaśniająco: – Znany dramaturg Ostrowski.

Nicholas nie bardzo zrozumiał.

– Przepraszam, co takiego?

– Szkoda ptaszka. – Szaleniec skrzywił się płaczliwie.

„Skąd wie o ptaszku z wierszyka?” – jeszcze bardziej zdumiał się Fandorin. Okularnik tymczasem chwycił go nagle jedną ręką za pasek od spodni, a drugą za marynarkę i bez najmniejszego wysiłku przerzucił sobie dwumetrowego dryblasa przez głowę – w dół, wprost pomiędzy ostre krawędzie betonowych bloków i najeżone zwały zardzewiałego żelastwa.


Aneks

Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony przez niego w Centralnym Archiwum Akt Dawnych w chwili głębokiego wzruszenia, 14 czerwca, około południa:

Młody żonkoś, ze szczęścia szalony,

Krzyknął: „Wnet się dobiorę do żony!”.

Klepnął miłą po zadku,

Ale trzeba wypadku -

Omdlał, bo był zbyt napalony.

Загрузка...