Nie było ani grosza, a tu nagle ałtyn
Gdyby spadanie trwało nie dwie i pół sekundy, lecz odrobinę dłużej, Nicholasowi z przerażenia serce by pękło. Ale w tej samej chwili, gdy magister uświadomił sobie, co się właściwie stało, i już miał wrzasnąć na całe gardło, jego lot akurat się skończył – trzaskiem, chrzęstem, ohydnym szurgotem i głuchym upadkiem. Fandorin znalazł się w ciasnej, czworościennej przestrzeni, nie wiadomo dlaczego pachnącej świeżym, lepkim listowiem i wypełnionej takąż liściastą zielonością.
Oszołomiony, zaczął się miotać pośród tego kłującego, nieposłusznego, koszmarnego kłębowiska, jakoś się z niego wygrzebał i poczuł wreszcie pod stopami twarde podłoże. Stał, po pierś zanurzony w gałązkach topoli i papierowych śmieciach. Okazało się, że trajektoria napowietrznej podróży drugiego baroneta, która zaczęła się od upadku z dachu, została zakończona celnym, niemal koszykarskim trafieniem prościuteńko w kontener na śmieci, pełen po brzegi ściętych gałęzi, liści i pogniecionych papierów. Nicholas, który wylądował w nim bez tchu, chwytał teraz ustami powietrze, podrapany i wciąż jeszcze ogłuszony upadkiem, ale mniej więcej zdrów i cały.
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc z pozycji pionowej osunął się bezsilnie na sprężynującą liściastą podściółkę. Natychmiast skrył go razem z głową zielony szałas. Fandorin spoglądał bezmyślnie poprzez gęstwę listowia w błękitne niebo, bo i o czym można myśleć, kiedy przydarzy się człowiekowi coś takiego?
Gdyby Nicholas z powodu wstrząsu i oszołomienia nie utracił chwilowo zdolności przeprowadzania teoretycznych analiz, z pewnością rozmyślałby teraz o dziwnym rozziewie pomiędzy ludzkim zadufaniem a bezlitosną prawdą bytu.
Człowiek żyje w absolutnym przekonaniu, że jest panem i władcą swego własnego wszechświata, i w gruncie rzeczy ma rację. Ale taki prywatny, rozumny i uporządkowany kosmos dzieli od chaosu jedynie cienkie szklane przepierzenie, a my pływamy sobie w tym niebezpiecznie łatwym do stłuczenia akwarium niczym wyłupiastookie, nieprzeczuwające zagrożenia rybki. Aż raptem wydarza się coś, nad czym nie można zapanować, ba, trudno to sobie nawet wyobrazić – i akwarium rozbija się w drobny mak, a rybka rzuca się i miota pośród odłamków szkła, rozpaczliwie trzepocząc skrzelami. Jeszcze przed chwilą byłeś panem swego losu, badaczem tajemnic historii, zwolennikiem zdrowego trybu życia i ekologicznie czystego środowiska, miałeś ambitne plany na przyszłość i już z góry wiedziałeś, że następnego sylwestra i Nowy Rok spędzisz na wulkanicznej wyspie Teneryfie, aż tu nagle chaos musnął cię lekko swym palącym, szaleńczym tchnieniem, i szkło pękło. Pan i władca wszechświata leży skulony w pojemniku na śmieci, patrzy na pełzające po niebie obłoki i ani rusz nie może pojąć, jakim cudem jeszcze żyje.
Wyjaśnienie mogło być tylko jedno – słynne Fandorinowskie szczęście, o którym opowiadała ojcu w dzieciństwie babcia Jelizawieta. Twierdziła mianowicie, że mężczyzn z rodu Fandorinów chroni jakaś mistyczna siła, która przynosi cudowne wybawienie z wszelkich możliwych opresji. Każdy Fandorin, jak kot, ma dziewięć żyć, a niektórzy, na przykład dziadek Erast Pietrowicz, nawet jeszcze więcej.
To bzdury, oczywiście. Ot, rodzinna legenda. Wystarczy sobie przypomnieć, jak się skończyła dla sir Alexandra podróż „Christianią”. A Nicholas? Co za fantastyczny, niewiarygodny pech! Nie ma nic bardziej przykrego i niedorzecznego, niż paść tak zwaną ofiarą statystyki. Zgodnie z jej zasadami, pewien procent ludności staje się ofiarami nieszczęśliwych wypadków – ujmując rzecz obrazowo, komuś musi spaść cegła na głowę. Na przykład 0,01 procent populacji ginie w wypadkach drogowych, 0,001 – umiera na zapalenie opon mózgowych, a 0,0001 – staje się ofiarą maniaka czy psychopaty. Jak Nicholas A. Fandorine, M. A. i Bt.
Nie ma co główkować, zgodnie z określeniem nowych Rosjan – i tak się nic nie wymyśli. To prawo natury. Najgłupsze, co można zrobić, to wyrzekać i skarżyć się: a dlaczego ja, dlaczego coś takiego musiało się zdarzyć właśnie mnie? Dlaczego porąbanego okularnika los przywiódł akurat dzisiaj do Centralnego Archiwum Akt Dawnych? I dlaczego ten świrus wybrał akurat mnie?
No cóż, oczywiście, jeśli naprawdę zagłębić się w sprawę, dla wszystkiego, co się dzieje, można znaleźć wyjaśnienie. Na przykład takie. Nicholasa zaatakował historyk, który wprawdzie posiadał przepustkę do archiwum, ale stopniowo zaczął tracić rozum w tym depresyjnym otoczeniu. Być może biedak pałał patologiczną nienawiścią do dwumetrowych blond dryblasów w granatowych blezerach. Niewykluczone, że właśnie ktoś taki przed dwudziestu pięciu laty natrząsał się z niego i dokuczał mu w obozie pionierskim, co stało się przyczyną głębokiej traumy w dziecięcej psychice. Na co dzień facet może się zachowywać najzupełniej normalnie, ale widok granatowego blezera wywołuje w nim agresję. W wątłego okularnika wstępuje wówczas jakaś nadludzka siła, spowodowana burzą emocji. Jak łatwo, bez wysiłku, przerzucił sobie nad głową ważącego dwieście funtów drągala!
Lub też, co jeszcze bardziej prawdopodobne, gość ma obsesję na punkcie jasnobrązowych neseserów. Przecież właśnie od nesesera wszystko się zaczęło. Ot, taki osobliwy, patologiczny fetyszyzm.
O Boże, neseser!
Nicholas szarpnął się, jęknął i zaczął się gramolić z wąskiego pojemnika. Może jeszcze nie jest za późno?
Milicja, przecież przy wejściu widział dyżurnego milicjanta! Prędzej! Biegiem!
Trzy godziny później granatowo-żółty milicyjny samochód odwiózł obficie umazanego lepkim zielonym sokiem magistra do hotelu.
Sprawy wyglądały kiepsko. Szajbusa w kraciastej koszuli na terenie archiwum nie udało się odszukać. Albo dostał się do podziemnych magazynów i gdzieś tam, pośród ich nieprzebytego labiryntu, zdołał się ukryć – w takim wypadku można mieć nadzieję, że prędzej czy później się stamtąd wymknie bądź też przyskrzyni go któryś z pracowników – albo jakimś cudem, niezauważony przez dyżurujących milicjantów, potrafił się wyśliznąć przez jedno z sześciu wejść, a wtedy, jak to się mówi, szukaj wiatru w polu.
Zgnębiona ofiara statystyki jechała lustrzaną windą na swoje czternaste piętro i – żeby odzyskać pozytywne nastawienie do życia – usiłowała sklecić jakiś optymistyczny limeryk. Wymowa utworu jednakże wciąż pozostawała ponura, a treść – pod wpływem wydarzeń w archiwum – dotyczyła uszkodzeń ciała.
„Ostatecznie można przecież spojrzeć na to, co się stało, inaczej” – przekonywał sam siebie Fandorin. No bo zdarzył się prawdziwy cud – powinien teraz włożyć na siebie worek pokutny, łańcuchy dla umartwienia ciała i z gołą głową ruszyć na pielgrzymkę dziękczynną po świętej Rusi. Mógł wszak rozwalić sobie czaszkę o cegły, zmiażdżyć klatkę piersiową, uderzając o betonowy blok, albo nadziać się na któryś ze sterczących metalowych prętów armatury, a tymczasem skończyło się na niegroźnych zadrapaniach i otarciach. Dziedziczne Fandorinowskie szczęście to, naturalnie, nonsens, ale trudno nie przyznać, że przy upadku z dachu los był dla Nicholasa wyjątkowo, wręcz niezwykle, łaskawy. Akwarium chyba ocalało, życie trwało nadal, a jeśli tak, to wszystko można uporządkować i naprawić.
Po pierwsze – w możliwie największym stopniu zminimalizować poniesione straty. A więc zadzwonić do Barclay’s, żeby zablokowano karty kredytowe i przelano na konto w Western Union pewną sumę pieniędzy – Nicholas nie może przecież zostać bez gotówki. Skontaktować się z konsulatem, gdyż będzie mu potrzebny jakiś tymczasowy dowód tożsamości zamiast utraconego paszportu. Powiadomić British Airways, że jego bilet przepadł – muszą wystawić nowy. Czy to wszystko?
Nie, nie wszystko. Utracił coś, czego nie da się odtworzyć – testament Corneliusa. Chyba jakieś przekleństwo zawisło nad tym kawałkiem kruszącego się papieru – a właściwie już nie nad kawałkiem papieru, lecz kilobajtami danych w pamięci komputera. Najgorsze było to, że Nicholas nawet nie zdążył przeczytać w całości przesłania kapitana von Dorna. Jedynie: „Pisane ku pamięci synkowi Mikicie, gdy ten…”. O czym Mikita miał pamiętać? „Gdy” co się stanie? I czemu dalej, trochę niżej, mowa o jakimś „ałtynie” i „rogoży”?
Czy teraz już nigdy się tego nie dowie? Ależ to niedorzeczność, nie wolno tak myśleć! Może szurnięty okularnik nacieszy się swoją zdobyczą, a potem gdzieś ją porzuci? Milicja ma przecież opis nesesera i listę przedmiotów, które zawierał. Jeszcze za wcześnie rozpaczać.
Nicholas szedł długim, wyłożonym puszystym chodnikiem korytarzem, zmierzając do swego pokoju numer 1531. Otworzył drzwi i przystanął w ciasnym przedpokoiku przed lustrem. Ależ wygląda! Blezer upaćkany wapnem i topolowym sokiem, rękaw naderwany, brakuje dwóch guzików. Węzeł krawata zjechał na bok, koszula cała w plamach. A twarz! Nie dość, że na policzkach ma dwa zapędzlowane zielenią brylantową otarcia, to jeszcze podbródek cały czarny, usmolony, zaś we włosach tkwi kawałek skorupki od jajka. Co za ohyda! Zmyć to wszystko, czym prędzej! A potem – pod prysznic!
Nicholas przekręcił kontakt, otworzył drzwi łazienki – i zamarł.
Na sedesie, z nogą założoną na nogę, siedział znajomy okularnik i uśmiechał się przyjaźnie do osłupiałego magistra.
Pierwszym uczuciem, którego doświadczył Fandorin, było nie zdumienie, lecz niedorzeczna radość, że złodziej nesesera się odnalazł. Niedorzeczna, gdyż trudno się cieszyć z tego, że z powodu szoku człowiek pożegnał się z rozumem (jeszcze jeden wyrazisty idiom z notesu) i ma zwidy.
– Gdzie neseser? – zapytał Nicholas zjawę.
Ta odparła z uśmiechem:
– Myślałem, żeś koszykarz, a tymczasem tylko piłka. Ale zgrabnie trafiłeś do kosza, co?
Widmo z zadowoleniem pokręciło rozkudłaną głową, prawą ręką poprawiło okulary na nosie i lekko uniosło lewą, w której Nicholas ujrzał czarną, matowo połyskującą rurkę z jeszcze czarniejszym otworem w środku.
– Pożyłeś sobie, i wystarczy – z żartobliwym wyrzutem rzekł okularnik. – Teraz daj pożyć innym.
Dziurka uniosła się jeszcze o centymetr, tak że teraz spoglądała Fandorinowi prosto w twarz, palec na języku spustowym lekko drgnął – i Nicholas instynktownie, bez namysłu, szarpnął głowę w bok. Lufa cmoknęła cicho, magister poczuł tchnienie gorąca na policzku, a w ścianę za nim coś uderzyło dźwięcznie i posypały się okruchy tynku.
Swego czasu Nicholas grał jako napastnik w uniwersyteckiej drużynie koszykówki – nie dlatego, że potrafił ze środka boiska wrzucić piłkę prosto do kosza, i nie z powodu wzrostu (byli zawodnicy wyżsi od niego), ale dzięki doskonałemu refleksowi i umiejętności oceny sytuacji. Podczas meczu w przyszłym magistrze zachodziła cudowna przemiana, polegająca na całkowitym wyłączeniu funkcji umysłowych. Fandorin przestawał myśleć głową, pozwalając, by kierowały jego działaniem impulsy płynące jedynie z rąk i nóg. Dzięki temu świetnie sobie radził z każdym zadaniem na boisku bez najmniejszego udziału intelektu. Najprawdopodobniej właśnie przez to regularne wyłączanie pracy mózgu nie było mu sądzone zostać wielkim uczonym. Może lepiej by zrobił, gdyby zawodowo zajął się sportem?
Tego rodzaju wątpliwości (co wszakże świadczyło, że zachował zdolność refleksji) ogarniały Nicholasa bardzo często. Teraz jednak tylko czysty instynkt uratował mu życie.
Nie wnikając zatem w szczegóły – czy okularnik istotnie do niego wystrzelił, czy też była to halucynacja – Fandorin błyskawicznie cofnął się do przedpokoiku i dał nura za występ ściany. W samą porę, gdyż lustro pękło – czarna pajęczyna rozbiegała się po nim promieniście od maleńkiej okrągłej dziurki. Jeszcze jeden sus i Nicholas wypadł na korytarz.
Na prawo była winda, ale daleko, w odległości jakichś trzydziestu metrów – nimby do niej dobiegł, kula by go trafiła. Fandorin rzucił się w lewo, do schodów. I one nie były blisko, lecz dwa kroki od drzwi oznaczonych numerem 1531 stało dwóch wielkonosych brunetów, z zainteresowaniem spoglądając na faceta, który wyskoczył z pokoju niczym dżinn z butelki.
– Sorry - wymamrotał magister i prześliznął się między nimi, zawadziwszy o twarde, jakby drewniane ramię jednego z tych ludzi Wschodu, mocno zbudowanego, z zawadiacko podkręconymi wąsami.
Brunet głośno krzyknął w ślad za Fandorinem z charakterystycznym kaukaskim akcentem:
– E! Ne rozumię!
Nicholas ani myślał się odwracać – pędził wąskim korytarzem, co sił w nogach.
– Co wiście tu, powariowały?! – zawołał ten sam głos jeszcze gniewniej, a drugi, dźwięczny i wesoły – należący do okularnika – odpowiedział:
– Milles pardons, genacwale [23]. Lecimy z kumplem po piwo. Ej, Kolka, nie pędź tak, zdążymy!
– Najperw przepraszaj, a potem begnij! – upomniał drugi kaukaski głos, wyższy od pierwszego.
Dalszej wymiany zdań Fandorin nie słyszał, gdyż dopadł już zbawczych schodów i teraz na złamanie karku, przesadzając po trzy stopnie, rzucił się w dół.
Boże, błogosław Gruzinów i ich zapalczywy temperament!
Nawet nie zauważył, kiedy pokonał całych czternaście pięter. Zdolność refleksji wciąż jeszcze mu nie wróciła – na szczęście – gdyż inaczej nogi by się pod nim ugięły.
To nie był żaden wariat! To był morderca! W dodatku, sądząc po jego zachowaniu i strasznej, cmokającej lufie – zawodowiec, jakich on, Fandorin, dotąd widywał tylko w kinie! Okularnikowi wcale nie chodziło o neseser! Chciał zabić Nicholasa – i omal go nie zabił. Już dwa razy magister cudem uratował się od niechybnej śmierci: najpierw dzięki pojemnikowi na śmieci, teraz dzięki dwóm zadzierzystym Gruzinom. A więc dwa kocie życia miał już z głowy.
W holu hotelowym dyżurował milicjant; obrzucił teraz podejrzliwym spojrzeniem rozczochranego, obszarpanego gościa.
Nicholas zawahał się – wezwać go na pomoc czy lepiej dać nogę, póki jeszcze jest zdrów i cały?
Chwała Bogu, zdolność logicznego myślenia już mu wróciła i jej mechanizmy zaczęły działać. „Nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc!” – uznał Fandorin. Uśmiechnięty zabójca bez trudu dostał się na teren archiwum, którego strzegą wartownicy z automatami, i równie łatwo stamtąd wyszedł. Tak samo bez przeszkód wśliznął się do hotelu, mimo bacznie obserwującego wszystkich portiera i milicjanta. A przecież już sam jego ubiór rzuca się w oczy – kraciasta koszula, trampki. Nie, nie, trzeba uciekać, ratować się!
Ale dokąd?
Wybiegłszy na ulicę, Nicholas niezbyt przytomnym wzrokiem obrzucił potok samochodów, wolno pełznących Twerską. Nie mógł nawet wziąć taksówki, bo czym by za nią zapłacił? Nie miał przecież ani pieniędzy, ani dokumentów.
Trzeba się dostać do ambasady brytyjskiej. Tam panuje rozwaga i porządek, tam znajdzie pomoc.
– Przepraszam, nie wie pani, gdzie jest ambasada Zjednoczonego Królestwa? – zwrócił się Nicholas do stojącej nieopodal dziewczyny, miniaturowej czarnulki z surową zmarszczką na czole.
Ta zaskoczona spojrzała na niego z dołu do góry i wzruszyła ramionami. Albo nie wiedziała, albo on niewłaściwie postawił pytanie.
Nie było jednak czasu do stracenia. Fandorin dobiegł do podziemnego przejścia i jął się przeciskać przez zbity tłum, rozważając gorączkowo, jak znaleźć ambasadę.
Widocznie w czepku urodzony magister niezupełnie odzyskał jeszcze jasność myśli – przecież w kieszeni blezera miał znakomity bedeker. Wciąż prąc przed siebie, przekartkował kolorową książeczkę. No proszę, jest ambasada: bulwar Sofijski. Gdzie to jest? Kwadrat D-7 na planie centrum miasta. Naprzeciwko Kremla, po drugiej stronie rzeki Moskwy. Czyli tuż-tuż, w ciągu kwadransa można tam dojść na piechotę!
Uradowany pomyślnym odkryciem, Fandorin ruszył w stronę rzeki – szybko, ale już nie biegiem, żeby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi.
Szkoda, że musiał ot, tak, ani na chwilę się nie zatrzymując, przeciąć plac Czerwony. Niestety, nie mógł sobie pozwolić na historyczne reminiscencje. A tyle razy roił, jak to z drżeniem serca wkroczy na to święte miejsce, centralny punkt, od którego w tysiącach kilometrów zaczyna się liczyć bezkresne przestrzenie Rosji! Zamierzał też koniecznie odwiedzić mauzoleum, nim zabalsamowane zwłoki człowieka, który doprowadził do zguby wielkie, potężne imperium, zostaną pogrzebane w ziemi.
Chociaż się śpieszył i myśli miał zaprzątnięte czym innym, rzucił jednak okiem w stronę mauzoleum. Nigdy nie przypuszczał, że ten zikkurat tak bardzo przypomina konstrukcję z dziecięcych klocków.
Ale cóż to mignęło z tyłu, w tłumie? Żółto-zielona krata?
„A-a-a!” – zachłysnął się magister zdławionym okrzykiem. Jakieś dwadzieścia kroków za nim dziarsko maszerował okularnik. Zauważył, że Fandorin się obejrzał, wesoło pomachał mu ręką i rozpromienił się w uśmiechu, który mówił: wszystko w porządku, jestem tutaj.
Nicholas natychmiast się zatrzymał, przykucnął i przekręcił dźwigienki – najpierw w platformie prawego buta, potem lewego. Rolki dodały mu jeszcze kilka centymetrów wzrostu i Fandorin, nabierając coraz większej prędkości, pomknął w stronę świątyni Opieki Matki Bożej. Z tyłu rozległ się gwizd, potem drugi, ale nie zwracał na to uwagi.
Przez most na rzece Moskwie śmignął na jednym oddechu – całkiem możliwe, że ustanowił przy tym rekord szybkości w jeździe na rolkach. Tak się rozpędził, że skręcając w prawo na bulwar, zaczepił butem o nierówność asfaltu i rozciągnął się jak długi.
Porządnie rozwalił sobie kolano, podarł i tak już sfatygowane spodnie, a najgorsze było to, że spod prawej podeszwy odpadły dwa kółeczka i dalsza jazda stała się niemożliwa.
Nicholas obejrzał się z przestrachem. Żółto-zielonej koszuli jednak na moście nie dostrzegł. Chyba zdołał się odbić od prześladowcy.
Utykając na stłuczoną nogę, ruszył w stronę bezpiecznego schronienia – ambasady Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.
Radca do spraw bezpieczeństwa, Lawrence Pumpkin, zwalisty mężczyzna, z twarzy przypominający mastyfa, o intensywnie błękitnych oczach, obrzucił uważnym, długim spojrzeniem obszarpanego interesanta, poruszył parę razy wargami, jakby coś żuł, i zapytał bez szczególnego zaciekawienia:
– Co się stało z pańskim ubraniem, mister Fandorine, przepraszam, sir Nicholas? I dlaczego ma pan te zielone smugi na policzkach?
– Widzi pan, ja… najpierw wpadłem do pojemnika na śmieci, a potem się przewróciłem, jadąc na rolkach – odparł Nicholas i zaczerwienił się, bo tak idiotycznie to zabrzmiało. Czuł się niczym jakiś Max Linder.
Ale radca nie okazał najmniejszego zdziwienia. Przeciwnie, wyszedł zza biurka, mocno uścisnął Fandorinowi rękę i wskazał mu przedpotopowy fotel, pamiętający jeszcze z pewnością lorda Beaverbrooka. Sam usiadł naprzeciwko, zapalił rosyjskiego papierosa i zachęcił:
– Niech pan opowiada.
Słuchał relacji Nicholasa z uwagą, ani razu mu nie przerwał, nawet siedział niemal bez ruchu, od czasu do czasu tylko strząsając popiół.
Kiedy Fandorin zakończył swoją gotycką powieść grozy, która tu, w tym urzędowym, oficjalnym miejscu musiała się wydawać bredzeniem naćpanego narkomana, zapadła cisza. W otwartym lufciku, kołysząc się w przeciągu, smętnie podzwaniał japoński dzwoneczek.
– Myśli pan, że zwariowałem? – Magister nie mógł dłużej znieść przeciągającego się milczenia. – Że cierpię na manię prześladowczą? Prawdę mówiąc, mnie samemu trudno uwierzyć, że wszystko to…
Pumpkin powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie, sir Nicholas, widzę, że powiedział pan prawdę. W każdym razie to, co wydaje się panu prawdą. Co więcej, chętnie wierzę, że nie ma pan najbledszego pojęcia, dlaczego chcą pana zlikwidować. Spędziłem wiele lat w tym kraju i wiem: tutaj wszystko się może zdarzyć. Absolutnie wszystko… Ludzkie życie nie jest tu wiele warte. Niemniej pańska historia niewątpliwie musi mieć jakieś całkowicie racjonalne wyjaśnienie.
– Jakie?! – wykrzyknął Nicholas. – Jestem pierwszy dzień w Moskwie! Zajmuję się spokojną, mało kogo interesującą dziedziną nauki! Jakiż mógłby istnieć racjonalny motyw, o czym pan mówi?!
Radca do spraw bezpieczeństwa westchnął i lekko pokiwał głową.
– Jestem gotów przedstawić panu co najmniej trzy. Pierwszy: wzięto pana za kogoś innego. Chociaż to mało prawdopodobne, jeśli zważyć, że killer czekał na pana w pokoju hotelowym. Drugi: widział pan coś, czego nie powinien pan był widzieć, i sam pan o tym nie wie. Trzeci: ktoś, kto podejmuje decyzje, omylił się, sądząc, że widział pan właśnie coś takiego, zresztą tych wariantów może być o wiele więcej… Chce pan ode mnie dobrej rady?
Rada od urzędnika Foreign Office? Nicholas zamrugał jasnymi rzęsami. Może rzeczywiście mister Pumpkin przebywa w Rosji zbyt długo i dlatego częściowo się zruszczył – pali przecież nawet papierosy „Biełomorkanał”.
– Rady? – powtórzył magister z niedowierzaniem.
– No tak. – Lawrence Pumpkin dodał z lekkim zażenowaniem: – Jestem przecież radcą.
– Cóż, będę bardzo zobowiązany.
– Proszę zostać do jutra w ambasadzie. Może się pan przespać na tej kanapie. Ja sam czasem tu nocuję, kiedy się zasiedzę do późna. Niech pan nigdzie nie wychodzi. Kancelaria jest już zamknięta, ale jutro otrzyma pan tymczasowy paszport. Moi ludzie wywiozą pana stąd w bagażniku samochodu, dostawią na lotnisko i odleci pan pierwszym bezpośrednim rejsem do Londynu. Radzę zmykać, sir Nicholas, póki jest pan zdrów i cały. Boję się, że inaczej będziemy pana musieli transportować do kraju w ołowianej trumnie.
Takiej rady Fandorin w żadnym razie się nie spodziewał.
– Ale jeżeli teraz wyjadę, nie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi, i będę się dręczył domysłami przez resztę życia. Poza tym nie mogę wrócić do Anglii bez testamentu von Dorna! Moi potomkowie nigdy mi tego nie wybaczą.
– A więc ma pan dzieci. – Radca zasępił się, jak gdyby ten fakt jeszcze bardziej komplikował sprawę.
– Nie. Ale kiedyś będę miał. Dlaczego pan o to pyta? – zaniepokoił się Nicholas.
Pumpkin odpowiedział nie od razu.
– Nie wiem, sir, kto i dlaczego chce pana zabić. Ale, jak widać, bardzo mu na tym zależy. Możliwe, że to mafia. Albo służby specjalne, których jest teraz tutaj całe mnóstwo, a każda ma własne tajemnicze interesy. Dawniej wszystko było o wiele prostsze: KGB i GRU, i koniec, a obecnie Rosja przeżywa okres rozdrobnienia feudalnego, każdy udzielny książę posiada własną grupę zawodowców do przeprowadzania operacji specjalnych. W dodatku niektóre jednostki podejmują się również prywatnych zleceń. Bardzo trudno teraz pracować – poskarżył się mister Pumpkin. – Mówię o tym dlatego, że nie potrafię zapewnić panu bezpieczeństwa. Mam liczne kontakty, znam wiele osób z tutejszych resortów siłowych, ale jeśli chodzi o pański przypadek, po prostu nie wiem, gdzie szukać i do kogo się zwrócić. Niemniej postaram się zasięgnąć informacji… – Wymownie pstryknął żółtymi od nikotyny palcami w szyję; Nicholasa zemdliło na widok tego gestu. – Notabene, po powrocie do Londynu też bym na pana miejscu zachowywał się nieco ostrożniej. Kto wie, jak dalece zdeterminowani są pańscy wrogowie. Mogą pana dopaść również w kraju. Bywały już takie wypadki… Może wyjechałby pan na jakąś wyprawę archeologiczną, ot, tak, żeby zniknąć na pół roku czy rok? Gdzieś do Ameryki Południowej czy, na przykład, w Himalaje?
No nie, to po prostu coś niesłychanego! Urzędnik państwowy, przedstawiciel instytucji powołanej do zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom brytyjskim, doradza Bogu ducha winnemu człowiekowi, żeby schował się do mysiej dziury i postawił krzyżyk na własnym życiu i karierze zawodowej.
– Nie jestem archeologiem, tylko historykiem – odparł dobitnie Fandorin. – W Himalajach nie mam nic do roboty. A stąd nie wyjadę dopóty, dopóki nie odzyskam swojej własności!
Nie czuł już strachu. Jego miejsce zajęła złość: na głupi figiel, którego spłatał mu los, na radcę, co nieproszony udzielał mu pouczeń, byleby tylko czym prędzej uwolnić się od przykrego obowiązku, na ten nikczemny, odrażający, dziwaczny kraj, gdzie nie obowiązują zasady logiki i zdrowego rozsądku. Co za diabli przynieśli tutaj Corneliusa von Dorna! Nie mógł siedzieć spokojnie w swojej Szwabii?
Wystarczyło jednak, że Nicholas w duchu wypowiedział te buntownicze słowa pod adresem przodka, by zaraz, zawstydzony, opuścił głowę. Miał wrażenie, jakby całych osiem pokoleń rosyjskich Fandorinów – z samym Corneliusem na czele – spoglądało surowo na niego, swego nieudanego potomka, i z pogardą kiwało głowami. Jedni mieli wąsy, inni brody, jeszcze inni pięknie ufryzowane faworyty, a wszyscy zdawali się mówić: „Wstydź się, Nicholasie Fandorin. Nie waż się tak myśleć o swojej ojczyźnie. Nie ma nic haniebniejszego niż zdrada i małoduszność”.
Radca poruszył mięsistymi wargami – już miał się odezwać, gdy magister uprzedził go w bardzo nieuprzejmy sposób.
– Wiem z góry wszystko, co pan mi powie. Że tu nie Wielka Brytania ani Europa. Że milicja nie ma zamiaru mnie bronić przed tym okularnikiem w kraciastej koszuli i szukać mojego nesesera, bo nikomu na tym nie zależy. Że tutaj jest dżungla. Że Rosjanie to niecywilizowany naród, który nigdy nie słyszał o prawach jednostki, godności ludzkiej i porządku publicznym. Że wszystko jest tu przeżarte korupcją. Święta racja! Nie przeczę! Istotnie tak to wygląda! – Był do tego stopnia wzburzony, że trzasnął pięścią w gruby podłokietnik skórzanego fotela. – Ale ten stan rzeczy właśnie zamierzam wykorzystać. Milicja nie będzie szukała skradzionej własności, bo nie ma motywacji? W porządku, ja im jej dostarczę! Wyznaczę nagrodę za zwrócenie dokumentu i notebooka. Dziesięć, nie, dwadzieścia tysięcy funtów. Pięćdziesiąt! Jeżeli będzie trzeba – sto! Zastawię mieszkanie, wezmę pożyczkę w banku, ale odzyskam naszą rodzinną relikwię! Jak pan myśli, mister Pumpkin, czy szefowi tutejszej policji kryminalnej przybędzie wigoru, jeśli wyznaczę nagrodę w wysokości stu tysięcy funtów?
Radca chyba także zaczynał mieć dość tej rozmowy. Ściągnął krzaczaste brwi, nieprzyjemnie przymrużył oczy i powiedział:
– Po pierwsze. Wcale nie uważam, że Rosjanie to niecywilizowany naród. Są tacy, jakimi ich stworzyły warunki, w których się wychowali i egzystują. Panuje tu inny klimat moralny, sir Nicholas, o wiele prymitywniejszy i mniej wysublimowany niż u nas. W Wielkiej Brytanii nieporównanie łatwiej wyrosnąć na człowieka uczciwego, tolerancyjnego i przestrzegającego zasad praworządności oraz poprawności politycznej. Czy to taka wielka sztuka być przyzwoitym człowiekiem, jeśli od dzieciństwa ma się zagwarantowanego hamburgera, dach nad głową i obronę praw jednostki? Natomiast stać się człowiekiem cywilizowanym w Rosji jest znacznie trudniej – trzeba do tego dojść samodzielnie, wypracować sobie określone wartości; nikt nie otrzymuje ich tu w spadku, nie dziedziczy, tak jak pan czy ja. W ciągu stu czy stu pięćdziesięciu lat życia na przyzwoitym poziomie naszą brytyjską skórę pokryła warstwa kulturowa, która szczelnie osłoniła pierwotną, zwierzęcą sierść. Ale niech się pan nie da zwieść trwałości europejskiej cywilizacji. Jeśli ta warstwa kulturowa, o której mówiłem, dostanie się jakiemuś społeczeństwu bez wysiłku, jedynie dzięki odpowiedniemu położeniu geograficznemu, utrzymuje się dopóty, dopóki nie powieje silny wiatr. Niech mi pan wierzy, różne rzeczy już w życiu widziałem. W sytuacji prawdziwego zagrożenia tak zwany człowiek cywilizowany błyskawicznie wraca do swej pierwotnej kondycji – zamienia się w istotę, która – aby przeżyć – kąsa i drapie pazurami nie gorzej niż każdy Rosjanin.
Widać było, że magister nadepnął Lawrence’owi Pumpkinowi na bolesny odcisk. Radca spąsowiał, sapał, z ust pryskały mu kropelki śliny. Takie zaangażowanie wywoływało mimowolny respekt. W dodatku Fandorin przypomniał sobie, co pisała prasa na temat katastrofy promu „Christiania”: o wyrywaniu sobie kamizelek ratunkowych, o tym, jak poprawni politycznie Brytyjczycy, Szwedzi i Duńczycy spychali z tratw słabszych od siebie.
Ale sytuacja ekstremalna to przypadek szczególny, chciał zaprotestować magister. Człowiek nie może ręczyć za to, jak się zachowa w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Dochodzą wówczas do głosu instynkty, nawyki cywilizacyjne natomiast przejawiają się w rutynowym, powszednim funkcjonowaniu społeczeństwa. Czy można uznać Rosjan za naród cywilizowany, jeśli dzień w dzień puszczają w ruch zęby i pazury, i to z byle powodu, albo i w ogóle bez żadnej przyczyny?
Argument był ważki, ale radca, jak się okazuje, nie powiedział jeszcze wszystkiego.
– Po drugie. Pański pomysł z nagrodą nie jest taki zły, jeśli ten papierek rzeczywiście przedstawia dla pana taką wartość. Na Pietrowce, pod numerem 38, mieści się miejski wydział kryminalny, a jego szefem jest pułkownik Niechwatajło. Mógłbym pana nawet z nim skontaktować. – Z jego tonu można było jednak wnioskować, że bynajmniej nie zamierza zrealizować tej supozycji w praktyce. – Pod jednym warunkiem: gdyby na pana nie polowano. Proszę posłuchać, panie Fandorin, nie pora teraz na arystokratyczne sentymenty. Kawałek papieru, nawet jeśli ma trzysta lat, to w końcu tylko kawałek papieru. Powołuje się pan na potomków, którzy panu nie wybaczą! Jeżeli zostanie pan w Moskwie, nie będzie pan miał żadnych potomków – nie zdąży ich pan spłodzić. Pański wspaniały ród wygaśnie na panu i żaden Fandorin już nigdy nie poszczyci się rodzinnymi relikwiami. Niech pan stąd wieje, młody człowieku, spływa, daje nogę (dyplomata uzupełniał katalog czasowników wciąż nowymi, wyrazistymi synonimami, co wyraźnie zirytowało magistra). Im prędzej pan to zrobi, tym lepiej.
– Nie – oświadczył zdecydowanie Nicholas i poczuł dumę z własnej niewzruszonej stanowczości. Poczet Fandorinów, do którego dołączyli jeszcze niezliczeni von Dornowie, podtrzymał go na duchu: „Tak trzymać, chłopcze. Przede wszystkim honor, reszta potem”.
– Wobec tego zrobimy tak. – Mister Pumpkin przeszedł na ton oficjalny. – Jest pan poddanym brytyjskim, którego bezpieczeństwo w sposób oczywisty zostało zagrożone. Zgodnie z zaleceniami, w takim wypadku mam prawo nawet wbrew pańskiej woli podjąć działania, które je panu zapewnią. Zwłaszcza że nie posiada pan dokumentów i należy jeszcze potwierdzić pańską tożsamość. Zatrzymuję pana do jutra na terenie ambasady, a rano odleci pan do Londynu. Może pan potem w odpowiedniej instancji ministerstwa złożyć skargę na urzędnika państwowego za przekroczenie uprawnień.
Było jasną sprawą, że ów surowy dżentelmen nie rzuca słów na wiatr. Za chwilę naciśnie dzwonek pod biurkiem, wezwie ochronę – i koniec, żegnaj, Moskwo, a zarazem, co gorsza, testamencie von Dorna.
Fandorin westchnął, potarł czoło i rozłożywszy ręce, rzekł ze skruchą:
– Proszę wybaczyć moją histeryczną reakcję. To nerwy – zbyt wiele przykrych rzeczy dzisiaj się na mnie zwaliło. Oczywiście, sir, ma pan całkowitą rację. Zostać w Moskwie byłoby nieodpowiedzialną głupotą. Sprawy związane z wyznaczeniem nagrody za zwrot dokumentu mogę przecież załatwić z Londynu. Mam nadzieję, że skontaktuje mnie pan z właściwymi ludźmi?
Radca spojrzał badawczo w jasne oczy magistra i chyba dał wiarę jego słowom.
– No właśnie. Oczywiście, skontaktuję pana. A z czasem bezwzględnie wyjaśnię, kto, jak się tu mówi, dał na pana zlecenie. Wtedy się okaże, czy nie powinien pan jednak wybrać się w Himalaje… No nic. – Mister Pumpkin, chcąc dodać otuchy młodemu człowiekowi, dotknął jego łokcia i powiedział po rosyjsku: – Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I jeszcze: Lepiej przespać się z tą sprawą. Ranek jest mądrzejszy od wieczora. – Znów przeszedł na angielski: – Niech pan odpoczywa. Powiem, żeby przyniesiono panu szczoteczkę do zębów i czystą pościel, a ja dam panu jakąś koszulę. Kołnierzyk pewnie będzie za luźny, a mankiety sięgną panu najwyżej do łokcia, ale zawsze to lepsze niż pańskie podarte łachmany.
– Dziękuję, to bardzo uprzejmie z pana strony. – Nicholas poparł te słowa pełnym wdzięczności uśmiechem. – A gdzie tu jest toaleta?
– Prosto korytarzem, trzecie drzwi na prawo. Może zjemy razem kolację? Mamy tutaj całkiem przyzwoity bufet.
– Z przyjemnością – odparł Fandorin już od drzwi i znów uśmiechnął się speszony. – Tylko muszę pana uprzedzić, że nie mam ani pensa.
– Nie szkodzi, nie zbankrutuję – mruknął pułkownik.
Chyba rzeczywiście nie był nadętym formalistą, ale to i tak niczego nie zmieniało.
Nicholas szybko przeszedł korytarzem, zbiegł po schodach do holu i uprzejmie pozdrowiwszy ochroniarza, wyszedł na dziedziniec.
Nie minęło pół minuty, gdy znalazł się za bramą z ozdobnej żeliwnej kraty. Bardzo zadowolony ze swego sprytnego posunięcia, pokuśtykał dalej na spotkanie kolejnych niebezpieczeństw i przygód.
Nic to. Przede wszystkim honor, reszta potem.
Niezwykły dzień zbliżał się do końca. Ściemniło się, na nadbrzeżnym bulwarze paliły się latarnie, a na drugim brzegu rzeki roztaczał baśniowe blaski podświetlony Kreml. „Co za piękny widok! – zachwycił się w duchu Nicholas. – Na pewno jeden z najpiękniejszych na świecie”. Żeby jednak nie wpadać w zbyt romantyczny nastrój (w istniejących okolicznościach nie byłoby to wskazane), pozwolił sobie na prozaiczną refleksję: zamiast wyrzucać pieniądze na tę iluminację, lepiej punktualnie wypłacać pensję pracownikom archiwum.
Utykając, szedł w stronę Wielkiego Kamiennego Mostu. Jednocześnie próbował ułożyć w myślach jakiś plan działania. Dokąd iść? Do hotelu? Na samo wspomnienie pokoju, gdzie na lustrze od dziurki po kuli rozbiegała się pajęczyna pęknięć, Nicholas wzdrygnął się. Tylko nie tam! W numerze hotelowym z pewnością już na niego czeka wesołek w okularach.
Ale dokąd? Do naczelnika milicji – w sprawie wyznaczenia nagrody? Ciekawe, skąd weźmie na to pieniądze, skoro w kieszeni nie ma ani grosza. Zresztą w ogóle idiotycznie by to wyglądało: raptem zjawia się na Pietrowce oberwaniec bez dokumentów i żąda, by go zaprowadzono do szefa wydziału kryminalnego, pułkownika Niechwatajły! Nonsens! Sen nocy letniej!
Nicholas przystanął, uświadomiwszy sobie, że postąpił nader nierozsądnie. Honor pomylił mu się chyba z pyszałkowatą ambicją. Cóż może zdziałać cudzoziemiec w tym niebezpiecznym kraju – sam, pozbawiony wszelkiego wsparcia i w dodatku bez grosza?
Wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia – trzeba wrócić ze skruszoną miną do doświadczonego radcy i próbować go namówić, żeby przed wyekspediowaniem kłopotliwego interesanta do Londynu umożliwił mu rozmowę z Niechwatajłą. Pumpkin to człowiek życzliwy i rozsądny, niewykluczone, że pójdzie Fandorinowi na rękę, jeśli nie rozgniewał go zbytnio jego oszukańczy fortel.
Ba, może nawet nie zdążył się zorientować, co się stało; od opuszczenia przez Nicholasa ambasady nie minęło przecież więcej niż pięć minut.
Na bulwarze było pusto, tylko gdzieś z tyłu rozlegały się nieśpieszne, głuche kroki jakiegoś spóźnionego przechodnia. Nicholas westchnął i zrobił w tył zwrot – no cóż, skoro postanowił się poddać…
– Kolanycz! – radośnie wykrzyknął spóźniony przechodzień. – Co za spotkanie!
Magister cofnął się.
– Co z tobą, ludzi nie poznajesz? – odezwał się z urazą okularnik (w świetle latarni błysnęły jego szkła, a w ręce – jakiś metalowy przedmiot; chyba nie pistolet z tłumikiem, raczej nóż czy sztylet). – Nie bierz sobie tak do głowy, wszystkich nas to w końcu czeka.
Straszny człowiek przyśpieszył kroku; dzieliło go teraz od Nicholasa nie więcej niż pięćdziesiąt stóp.
Fandorin okręcił się na pięcie i powłócząc nogą, pobiegł przed siebie, ale wolno, zbyt wolno. Rolki były zepsute, nie miał szans uciec. Boże, czyżby wszystko miało zakończyć się tutaj, nad brzegiem tej obojętnej rzeki, w obcym, nieprzyjaznym mieście?
Nagle usłyszał odgłos silnika zbliżającego się szybko małolitrażowego wozu; hamulce zgrzytnęły piskliwie. Obok niego zatrzymał się gwałtownie malusieńki samochodzik (town car) – Nicholas wiedział, że ten model nazywa się Oka.
Drzwi pojazdu się otworzyły.
– Dyla! – krzyknął kobiecy głos.
Fandorin, kolejny raz odrzuciwszy zbędny balast refleksji, rzucił się na łeb na szyję do środka, po czym zwinął się w kłębek na maleńkim foteliku, podwijając długie nogi.
Samochodzik ruszył, machnąwszy niezamkniętymi drzwiami, niczym wróbelek skrzydłem.
Nicholas jakoś się usadowił, podciągając kolana pod brodę, po czym obejrzał się za siebie. Postać na chodniku przesłała mu w powietrzu pożegnalnego całusa.
– Oh, my God - szepnął magister i czym prędzej się odwrócił.
Ale nie, to nie był koszmarny sen.
– Drzwi – rozległ się znowu ten sam głos, który przed chwilą wypowiedział zagadkowe słowo: „Dyla”.
Nicholas zatrzasnął drzwiczki i spojrzał na swoją wybawicielkę. Dostrzegł w półmroku surowy profil o krótkim, lekko zadartym nosie i upartym podbródku. Dziewczyna, a może młoda kobieta, szczuplutka i bardzo niskiego wzrostu. Wydawała się jakby znajoma, a może była tylko do kogoś podobna, ale Fandorin nie mógł sobie przypomnieć do kogo. Do Marii Schneider z czasów Ostatniego tanga w Paryżu?
– Dream, midsummer night’s dream [24] - wymamrotał Nicholas, nieomal pewien, że wszystko to mu się tylko śni.
– Naprawdę jesteś Anglikiem? – Maria Schneider obrzuciła go krótkim spojrzeniem.
– Naprawdę – przytaknął Fandorin. – A pani kim jest? Jak się pani nazywa?
Miniaturowa kobietka poinformowała:
– Ałtyn.
Jej odpowiedź od razu magistra uspokoiła. Oczywiście, że to sen. Objawił mu się w nim nawet ów niezrozumiały ałtyn z Corneliusowego testamentu.
Ale filigranowa dziewczyna powtórzyła:
– Ałtyn to imię. Moje nazwisko Mamajewa. A ty kim jesteś? I dlaczego ten palant tak bardzo chce cię zabić?
Aneks
Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony w windzie hotelowej 14 czerwca, około wpół do szóstej po południu:
W bitwie o Saratogę
Straciłem dwie ręce i nogę,
Więc dziś posłanie swe zdobię
Tym, co pod siebie zrobię -
Inaczej po prostu nie mogę.