Rozdział dziesiąty

Dom o trzynastu oknach. Czarodziejskie właściwości rogu

jednorożca. Cornelius poznaje nowe słowa. Tajemnica

kamienia filozoficznego. Cudze rozmowy. Iwan

Artamonowicz opowiada bajkę. Złe nowiny.


Sierżant Olafsson zasłużył na antałek piwa, muszkieterowie Sałtykow i Lutzen – każdy na sztof wódki. Za to, że szybko biegają – tak powiedział im kapitan von Dorn, gdy zdołał już złapać oddech, powróciwszy spod bram niebios do ziemskich trosk.

Za uratowanie od niechybnej śmierci należałaby się z pewnością o wiele wyższa nagroda, ale Cornelius musiał strzec swego honoru dowódcy. Kiedy zza węgła cerkwi z brzękiem żelaza wypadli trzej żołnierze, przerażającego złoczyńcę raptem jakby wiatr zdmuchnął. Jeszcze przed chwilą stał tutaj, z kindżałem wzniesionym do ciosu, i nagle w mgnieniu oka rozpłynął się w ciemności; nawet śnieg nie skrzypnął pod jego nogami. Żołnierze go w ogóle nie dostrzegli – zobaczyli jedynie dowódcę kompanii, który charcząc, usiłował podnieść się z ziemi. Nie dostrzegli – i bardzo dobrze. Po co mieliby widzieć, jak nocny rabuś depcze po żebrach ich kapitana?

Adam Walser – cóż, ten, oczywiście, był świadkiem owego incydentu, ale trzymał język za zębami. Zresztą z powodu szoku, który przeżył, mowa wróciła mu nie od razu, lecz dużo później, kiedy na wartowni wlano mu do ust miarkę wódki.

– Z całego serca jestem wam wdzięczny za ocalenie, panie kapitanie. – Aptekarz pochwycił rękę Corneliusa, żeby ją uścisnąć, ale zamiast tego zaszlochał i pochylił się, żeby ucałować jego dłoń; zanim kapitan ją wyrwał, Walser zdążył musnąć wargami kostki palców von Dorna. – Jestem starym, słabym człowiekiem. Bardzo łatwo mnie zabić! A wtedy cała mądrość, wszelkie sekrety, jakie znam, przepadną bezpowrotnie. Mój rozum zgaśnie na zawsze. Och, jak niepowetowana byłaby to strata!

Von Dorn słuchał nieuważnie, zaprzątnięty zupełnie inną stratą. W kieszonkowym lusterku niepocieszony kapitan widział swoje oszpecone, szczerbate odbicie. I tak już będzie wyglądał przez resztę życia! Nie mówiąc o tym, że jedyna przewaga, jaką miał nad wspaniałym księciem Halickim, została bezpowrotnie utracona. Nigdy więcej nie będzie mógł obdarzyć dam uśmiechem, gwizdnąć na palcach, odgryźć z chrzęstem kęsa pieczonego baraniego udźca… Niech diabli wezmą tego pechowego aptekarza razem z jego lamentami, szkoda, że nie załatwili go po cichu tam, w zaułku!

– Dam wam żołnierzy, panie. Odprowadżą wasz do domu – burknął Cornelius i omal nie jęknął z rozpaczy – na dodatek jeszcze szeplenił!

– Kochany, najdroższy panie von Dorn – zaczął błagać wystraszony aptekarz – a nie mógłby pan sam mi towarzyszyć?… Ja… muszę z panem porozmawiać o pewnej ważnej sprawie. Zapewniam, że bardzo to pana zainteresuje!

Doprawdy, nawet przy najlepszych chęciach Cornelius nie potrafił sobie wyobrazić, o czym miałby z nim mówić ten stary grzyb. O gruszkach do lewatywy? O uczonych traktatach medycznych?

– Nie mogę. Służba – krótko, starając się nie szeplenić, odparł kapitan. Niech to szlag! „Szłużba”!

Aptekarz nagle zmienił ton, który z błagalnego stał się przypochlebny.

– Nie wpatrujcie się tak wciąż w te połamane pieńki, kapitanie. Wstawię panu nowe zęby, bielsze od poprzednich! I to zupełnie bezpłatnie. Został mi jeszcze kawałek rogu afrykańskiego jednorożca, trzymam go na potrzeby wysokich osobistości, ale panu nie pożałuję.

Kapitan drgnął, słysząc te słowa.

– Zęby można wstawić? To nie żarty?

– No pewnie, że można. Zbiłem tu, w Moskowii, niezły majątek, robiąc piękne sztuczne zęby na zamówienie zamożnych mieszczek – z kości słoniowej, z kłów morsa, a prawdziwe modnisie życzyły sobie nawet ząbków ze szlifowanych pereł!

Perspektywy, które Cornelius niespodziewanie przed sobą ujrzał, sprawiły, że się rozchmurzył. Mina mu poweselała, na duchu też poczuł się raźniej.

– Z pereł! To fantastyczne! Ja też bym takie chciał!

Walser skrzywił się.

– Jednorożec jest o wiele lepszy. Cóż to jest perła? Skruszy się po roku czy dwóch, a zęby z rogu tego stworzenia będą panu służyły do końca życia. Niech pan nie zapomina, co pisali starożytni o magicznych właściwościach jednorożca. Jego róg przynosi szczęście, chroni przed chorobami, a co najważniejsze, zapewnia powodzenie u dam.

Aptekarz mrugnął porozumiewawczo i kapitan od razu się poddał.

– Tak, jednorożec to to, czego mi potrzeba. No, cóż tak siedzicie, panie? Wstawajcie, ruszamy! Odprowadzę was, tak jak chcecie. Kiedy moje zęby będą gotowe?

– Jeśli panu zależy, to nawet dzisiaj, zajmę się tym podczas naszej rozmowy. Usunę korzenie, zrobię odcisk, dopasuję nowe zęby i wstawię je. Oczywiście, nie będzie się pan mógł nimi wgryzać w antonówki, ale uśmiechać się do dziewcząt – ile tylko pan zechce.

Do diabła z antonówkami. Cornelius ich próbował – są kwaśne jak ocet siedmiu złodziei.


Iść trzeba było kawał drogi – aż za mury Białego Grodu, za skorodomski wał, ale nie do Kukuju, gdzie mieszkali wszyscy cudzoziemcy, lecz do zwyczajnej rosyjskiej słobody.

– Nie dziwcie się, kapitanie – powiedział Walser, ledwie nadążając za kroczącym zamaszyście von Dornem. – Jak tylko zjechałem do Moskowii, od razu przeszedłem na tutejszą wiarę, dlatego mogę się osiedlić, gdzie tylko zechcę. Tu jest spokojniej, żaden z ziomków nie wtyka nosa w moje sprawy.

Cornelius był wstrząśnięty. Renegat! Odstępca od wiary! A zdawałoby się, że taki z niego poczciwy staruszek.

– Oburzyło to pana? – Adam Walser uśmiechnął się. – Niepotrzebnie. Nie przywiązuję wagi do tych głupstw. Człowiek ma tylko jednego Boga – rozum. Cała reszta to zwyczajne przesądy.

– Miłość do Chrystusa to przesąd? – nie wytrzymał von Dorn. – I dziesięcioro przykazań? I zbawienie duszy?

Nie wdawałby się w teologiczne spory, ale aptekarz jakoś zbyt łatwo wyrzekł się swojej wiary. Walser odparł z przekonaniem:

– Przesądem jest myśleć, że zbawienie duszy zależy od tego, jak człowiek się modli czy żegna. Duszę – czyli, w moim pojęciu, rozum i moralność – zbawić można, jedynie czyniąc dobro innym. W tym zawiera się i miłość bliźniego, i dziesięcioro przykazań. I co z tego, że nie chodzę do cerkwi i nie wierzę w diabła? Za to, mój dzielny panie von Dorn, darmo leczę biedaków i nie odmawiam wsparcia bezdomnym, głodnym sierotom. Koło moich wrót zawsze stoi skrzynka pełna czerstwego chleba.

– Dlaczego czerstwego? – zdziwił się Cornelius.

– A dlatego, że kto syty, nie weźmie, a kto naprawdę głodny, ukontentuje się nawet stwardniałą przylepką.

Dalej szli w milczeniu. Von Dorn rozważał w myślach to, co usłyszał od aptekarza. Przekonania Herr Walsera mimo jego heretyckiej postawy wydawały się słuszne. W rzeczy samej, cóż to za radość dla Pana z człowieka, który żegna się znakiem krzyża świętego tysiąc razy na dzień, a dla najbliższych jest tyranem i dręczycielem? Wszak wokół niemało można znaleźć takich fałszywych świętoszków. Tak, trzeba okazywać ludziom dobroć i miłosierdzie, a stosunki z Panem Bogiem to już osobista sprawa każdego człowieka, nikogo nie powinny obchodzić. To samo mówił starszy brat Andreas, sługa boży.

Cornelius nie żałował teraz, że z powodu staruszka aptekarza wdał się w niepotrzebną bijatykę – zwłaszcza iż w miejsce wybitych zębów Walser wkrótce wstawi mu nowe, o czarodziejskich właściwościach.

Aptekarz zatrzymał się na środku ciemnej ulicy, wzdłuż której ciągnął się jedynie długi szereg wysokich, szczelnych parkanów, i zapytał:

– Widzicie ten dach, kapitanie? To właśnie mój dom. – Zaśmiał się i poprawił zapotniałe okulary. – Nie zauważył pan nic osobliwego?

Von Dorn spojrzał w tamtą stronę. Ogrodzenie z desek, wysokie na półtora człowieczego wzrostu, za nim duża budowla z bierwion ze spadzistym dachem. Ciemne okna. Nic osobliwego, wszędzie dookoła stały takie same domy.

– Proszę policzyć okna.

Cornelius policzył wąskie prostokąty i mimo woli się przeżegnał. Diabelski tuzin!

– Czemu akurat tyle? – spytał cicho.

Walser otworzył kluczem zmyślny zamek przy furtce i przepuścił kapitana przodem.

– Na dole, na pierwszej kondygnacji, która jest zbudowana z kamienia, też jest trzynaście. Sprytna sztuczka! Pośród tutejszych mieszkańców i tak uchodzę za czarownika – no, jak to? Niemiec, medyk, zielarz. A trzynaście okien chroni mnie lepiej niż najostrzejsze psy i stróże. Złodzieje omijają mój dom z daleka, boją się.

Roześmiał się z zadowoleniem i zamknął furtkę na zasuwę.

– Nie mam teraz sług. Ci dwaj, których miałem, leżą martwi tam, na śniegu – westchnął z goryczą Walser. – Para tępych osiłków, byle się najeść i wyspać, a jednak człowiekowi żal. Jeden to przybłęda, drugi ma matkę staruszkę, która mieszka na podgrodziu. Dam jej trochę pieniędzy na pochówek syna i na życie. Trudno będzie teraz nająć nowych strażników. Cała nadzieja w panu, Herr von Dorn.

Cornelius nie bardzo zrozumiał, co Walser ma na myśli, ale o nic nie pytał. Pragnął tylko, żeby medyk czym prędzej zajął się jego zębami.

Dom stał na białej kamiennej podmurówce, do połowy wpuszczonej w ziemię i zlewającej się niemal z grubą warstwą śniegu. Zszedłszy trzy stopnie w dół, Walser otworzył kute metalowe drzwi i tym razem, idąc przodem, prowadził Corneliusa.

– Uwaga, kapitanie! – rozległ się w ciemnościach jego głos. – Niech się pan nie przestraszy!

Ale już było za późno. Von Dorn zrobił krok przed siebie, podniósł latarnię i stanął jak skamieniały – z mroku spoglądał na niego czarnymi oczodołami ludzki szkielet.

– To do badań anatomicznych – wyjaśnił Walser, który zdążył tymczasem zapalić świecę. – Nazywa się tak samo jak ja, Adam. Trzymam go w sieni jako dodatkową ochronę przed złodziejami, bo może któryś z najbardziej zdesperowanych nie przestraszy się diabelskiego tuzina albo, dajmy na to, nie potrafi zliczyć do trzynastu. Proszę wejść z łaski swojej, zapraszam.

Zapalił jeszcze kilka świec i teraz można było obejrzeć dokładnie przestronną komnatę, która zajmowała chyba większą część dolnej kondygnacji. Było tu całe mnóstwo najrozmaitszych osobliwości, jedna dziwniejsza od drugiej.

Na ścianie, nad tablicą przedstawiającą schemat ludzkich wnętrzności, wisiał olbrzymi żółw o wypolerowanej skorupie. Po lewej stronie – ogromna zębata jaszczurka (krokodyl, jak się domyślił Cornelius). Na półkach stały pożółkłe ludzkie czaszki i szklane naczynia, gdzie w przezroczystej cieczy pływały kawałki jakichś organów – chyba także ludzkich. Na sznurach rozwieszono wszędzie pęki suchych ziół, wianuszki grzybów, korzonki. Ani ikony, ani krucyfiksu Cornelius nigdzie nie zauważył, chociaż specjalnie rozglądał się po wszystkich kątach.

– To mój gabinet lekarski i apteka – wyjaśnił gospodarz, ustawiając pomiędzy czterema kandelabrami dziwny fotel ze skórzanymi paskami na podłokietnikach.

– Po co to? – von Dorn bojaźliwie zerknął na sprzęt, który kojarzył się raczej z izbą tortur.

– Żeby moje pacjentki nie wymachiwały rękami i nie szarpały się – powiedział Walser. – Ale was, kapitanie, oczywiście, nie będę przywiązywał. Zarówno dla dzielnego żołnierza, jak i dla filozofa ból to błahostka niezasługująca na uwagę. Po prostu zwykłe podrażnienie rozedrganych nerwów. Proszę usiąść i szeroko otworzyć usta. Doskonale!

Cornelius przygotował się na niemal nieznośne cierpienie, ale palce medyka były zręczne i delikatne – nie dotykały, lecz muskały, nie urażały, lecz łaskotały.

– Bardzo dobrze. Cios był tak silny, że oba korzenie są rozchwiane. Usunę je bez trudu… Cóż za wspaniałe, białe zęby – zupełnie jak u młodego lwa. Prawdziwy z pana śmiałek, kapitanie. Ja, wie pan, jestem człowiekiem słabym, natura poskąpiła mi męstwa. Ludzie odważni tak lekkomyślnie, nierozważnie ryzykują własne życie, zupełnie nie biorąc pod uwagę konsekwencji! Przecież wystarczy popełnić najmniejszy błąd – i koniec, po wszystkim. Mrok, niebyt, pustka. Dziewięć miesięcy w łonie matki, długie i trudne dorastanie, szczęśliwe uniknięcie dziesiątków chorób i innych niebezpieczeństw – i co? Może to wszystko unicestwić i przekreślić jedno jedyne nierozsądne posunięcie. Ginie wówczas cały świat uczuć i myśli, dany człowiekowi! Ów człowiek umiera – i nie dowie się nigdy, co się stanie jutro, za rok, za dziesięć lat. Nigdy więcej nie ujrzy wiosennego poranka, jesiennego wieczoru, zielonej łąki, trawy przyginanej powiewem wiatru! Och, jakże jesteśmy niewybaczalnie, karygodnie głupi, szaleńczy śmiałkowie! A jednak zachwyca mnie ten wasz brak rozsądku! Jakaż wspaniała jest owa nieokiełznana fantazja, która pozwala człowiekowi dla kaprysu, błahostki, niedorzecznej zachcianki odrzucić wszelkie dary życia, a nawet życie samo! Zaprawdę jedynie władca wszechświata zdolny jest do gestu takiego królewskiego marnotrawstwa! Szerzej usta, szerzej!

Cornelius jęknął przeciągle, gdyż medyk nagle uchwycił – jak mu się wydawało – całą jego szczękę w jakieś stalowe obcęgi i pociągnął żelastwo do siebie.

– Jeden już wyrwałem. R-raz! A oto i drugi. Proszę przepłukać usta wódką i odpluć do miski.

Potrzymawszy chwilę w ustach solidny haust wódki, kapitan bynajmniej go nie wypluł, lecz przełknął i już sięgał po butelkę, żeby powtórzyć operację, ale Walser nie pozwolił.

– Wystarczy. Chcę, żeby pan miał jasny umysł, gdy będzie mnie pan słuchał. Zamierzam wyjawić panu coś, co odmieni całe pańskie życie.

Aptekarz nerwowo poprawił okulary i bacznie popatrzył von Dornowi w oczy.

– Mam nadzieję, że na lepsze? – zażartował kapitan.

Walser zamyślił się.

– Zanim odpowiem na to pytanie, niech mi pan wyzna, czy jest w pańskim życiu jakaś wielka tajemnica, którą pragnie pan zgłębić?

– Wielka?… Chwała Bogu, nie. – Cornelius uśmiechnął się. – Ma się rozumieć, oprócz samego życia.

– W takim razie może pan uznać, kapitanie, że dotychczas nie żył pan jeszcze naprawdę – rzekł poważnym, nawet uroczystym tonem Walser. – Ludzkie życie tylko wtedy nabiera sensu, gdy zrodzi się w nim wielka tajemnica. Proszę posłuchać. Jest pan pierwszy, przed którym postanowiłem się odsłonić. Gdybym wierzył w Boga, uważałbym, że to On mi was zesłał, kapitanie. Ale Bóg nie istnieje, wszystkim rządzi jedynie ślepy przypadek, a więc to jemu niech będą dzięki.

Von Dorn poczuł, że udzieliło mu się podniecenie rozmówcy, i przeszła mu ochota na żarty – cały zamienił się w słuch.

– Jest pan odważnym, silnym, szlachetnym rycerzem. Ma pan żywe, rozumne spojrzenie. Ludzie bardzo rzadko łączą w sobie te cenne zalety: siłę, szlachetność i rozum. Możliwe, że popełniam niewybaczalny błąd, obdarzając pana zaufaniem, ale przecież gdyby nie rzucił mi się pan tak ofiarnie, z takim poświęceniem na ratunek, i tak byłbym już martwy. – Walser wstrząsnął się. – Mnisi wypatroszyliby mnie żywcem, torturami wyciągnęliby ze mnie moją tajemnicę, a potem rzuciliby moje szczątki krukom na pożarcie.

– Mnisi? A ja myślałem, że to zwyczajni rabusie, którzy narzucili habity, żeby ich nie było widać w ciemnościach.

– Czyżby pan nie poznał Jusupa? – zdziwił się aptekarz. – Staliście tam przecież twarzą w twarz.

– Jakiego Jusupa? Ma pan na myśli tego łajdaka, który wybił mi zęby? Nie, nie widziałem jego twarzy. Księżyc świecił mu w plecy. A więc to ktoś mi znany?

– Przecież to Josif, przyboczny metropolity antiochijskiego!

– Chcecie powiedzieć, panie, że napadli na was ludzie Taisjusza?

Cornelius przypomniał sobie, jak przewielebny szeptał o czymś z czarnobrodym ascetą, który po chwili wymknął się za drzwi. Nie, to po prostu niemożliwe.

– Wykluczone. – Kapitan pokręcił głową. – Taki uczony mąż, sługa boży! Mylicie się, panie.

– Kto jest sługą bożym, Jusup? – Walser roześmiał się. – Nie chciałbym się spotkać z jego bogiem. Jusup to Syryjczyk, haszyszyn, najbliższy zaufany metropolity, wykonawca wszystkich jego ciemnych zamysłów.

– Haszy… Kto?

– Haszyszyn. Istnieje na Wschodzie taki tajny zakon. Jego członków od dziecka przyuczają do morderczego rzemiosła. Ci ludzie wierzą, że mogą się dostać do raju, jeśli będą zabijać na rozkaz swojego imama. Wszystkie skrytobójstwa Lewantu i Maghrebu są ich dziełem, to mistrzowie tej krwawej sztuki. Nie mają ani rodziny, ani normalnych ludzkich uczuć i słabości – dla nich liczy się tylko palenie haszyszu i wierność imamowi.

– Tak, słyszałem coś niecoś o tych fanatykach – przytaknął von Dorn. – Nazywają ich inaczej asasynami [52].

– Przed wieloma laty Taisjusz wykupił Jusupa z rąk antiochijskiego paszy, ratując go od straszliwej kaźni – obdarcia żywcem ze skóry. Od tamtej pory Jusup uważa metropolitę za swego imama i jest mu wierny jak pies. Wie pan, jak Taisjusz doszedł do swej obecnej godności? Otóż wszyscy jego przeciwnicy i rywale dziwnym sposobem przenieśli się na tamten świat. Wystarczyło, żeby Taisjusz zapragnął zostać biskupem w Salonikach, a natychmiast utworzył się wakat – archijerej nieszczęśliwie skręcił sobie kark, spadłszy nocą z łóżka. W podobny sposób dostała się Grekowi mitra arcybiskupia, a potem godność metropolity. O, wiem bardzo dużo o sprawkach tych dwóch łotrów – Taisjusza i Jusupa! Kiedy Taisjusz chce osiągnąć jakiś cel, nie cofnie się przed niczym. Dla Liberii ta drapieżna bestia gotowa jest rozerwać mnie na strzępy. A przecież nie wie jeszcze o Zamoleusie!

– Liberia? Zamoleus? – Cornelius sposępniał, słysząc te nowe dla siebie słowa. – Kto czy też co to takiego?

Adam Walser zmieszał się, potarł palcami czoło.

– Wybacz, przyjacielu. Przeskakuję z tematu na temat i tylko mieszam ci w głowie. Chwileczkę, zaraz się uspokoję i opowiem wszystko po kolei. Wie pan co, kapitanie? Będę mówił i jednocześnie przygotowywał dla pana zęby – to mi pomoże zachować konsekwencję i porządek narracji. Zacznę jednak od tego, że mowa będzie o największym skarbie ze wszystkich, jakie zna historia ludzkości.

Ten wstęp mądry aptekarz zrobił niewątpliwie po to, by kapitan z odpowiednią uwagą wysłuchał jego opowieści.

Fortel się udał – Cornelius aż się cały podał do przodu, taką ciekawość rozbudził w nim gospodarz.


– O największym skarbie? – zapytał von Dorn, nie tylko szepleniąc, ale jeszcze jakoś nagle ochrypłszy. – Mówi pan o złocie?

Walser roześmiał się – ale nie wesoło, raczej z goryczą.

– Myśli pan, kapitanie, że na świecie nie istnieje nic cenniejszego niż złoto?

– Nie, dlaczego. Choćby drogie kamienie. Diamenty, szafiry, szmaragdy.

– Cóż – aptekarz wziął do ręki jakieś kościane widełki i uśmiechnął się tajemniczo – są tam i drogie kamienie, a złota tyle, ile dusza zapragnie.

– Ile dusza zapragnie? – upewnił się podniecony Cornelius.

– Ależ tak. Jaka ilość by pana w pełni zadowoliła – pud, sto pudów, tysiąc?

Von Dorn groźnie ściągnął brwi. Czyżby Herr Walser chciał sobie z niego zakpić? Aptekarz jednak, widząc, jak muszkieter zmienił się na twarzy, wybuchnął cichym śmiechem – ale nie szyderczym, raczej tryumfalnym.

– Niech pan nie rusza głową, mój młody przyjacielu, utrudnia mi pan zadanie. Proszę siedzieć spokojnie i cierpliwie słuchać, bo muszę zacząć, jak to się mówi, od pieca.

Włożył Corneliusowi do ust kościane rozpórki, co sprawiło, że od tej chwili dialog zamienił się w monolog.

– Przed ośmioma laty objąłem katedrę profesora farmakologii i ziołolecznictwa na fakultecie medycznym heidelberskiego uniwersytetu. Słyszał pan z pewnością o tej szacownej uczelni.

Von Dorn zamyczał niewyraźnie – w Heidelbergu, tyle że na wydziale teologicznym, studiował jego brat Andreas.

– Proszę nie kręcić głową i siedzieć spokojnie… Warunkiem mojej umowy z rektoratem było, że w czasie wolnym od wykładów i zajęć w laboratorium będę miał swobodny dostęp do uniwersyteckich archiwów. Skłaniając się wówczas do metod terapeutycznych Galena, badałem lecznicze właściwości antymonu i miałem nadzieję, że znajdę pożyteczne informacje o tej zadziwiającej substancji w notatkach słynnych alchemików z poprzednich stuleci. W czasie swych poszukiwań natrafiłem po drodze na mnóstwo ciekawych dokumentów, niezwiązanych wprawdzie z przedmiotem moich naukowych dociekań, wszakże człowiek o przenikliwym umyśle zawsze powinien mieć oczy szeroko otwarte, nigdy bowiem nie wiadomo, gdzie nagle zabłyśnie zbawcze światełko wiedzy. I oto któregoś dnia natknąłem się na zapiski pewnego pastora, niejakiego doktora Saventusa, człowieka wielce uczonego, znawcy wszelakich mądrości starożytnych Greków i Hebrajczyków. Żył sto lat wcześniej.

Von Dorn jęknął – z bólu.

– Jeszcze chwila cierpliwości, tu, w dziąśle, został mały odłamek zęba. Już! Więcej nie będzie bolało… Otóż ów duchowny był proboszczem w Inflantach i w czasie wojny dostał się do moskiewskiej niewoli. Po licznych przygodach, których nie będę teraz panu opisywał, Saventus trafił na Kreml, gdzie stanął przed obliczem samego cara Iwana – tego, którego potem nazwano Groźnym. Pastor pisze, że monarcha rozmawiał z nim łaskawie i powiedział, iż od dawna poszukuje uczonego męża, który pomógłby uporządkować stary księgozbiór, odziedziczony przez niego po przodkach. Dalej autor szczegółowo przedstawia dzieje owej carskiej biblioteki, którą zwie Liberią. Niech pan przepłucze usta wódką, tylko błagam, proszę jej nie łykać…

Korzystając z tego, że znów może mówić, zniecierpliwiony Cornelius wykrzyknął:

– Herr Walser, do diabła z pańską biblioteką! Chciałbym wreszcie usłyszeć o skarbach.

– Kiedy to właśnie biblioteka jest owym skarbem!

Kapitan poczuł się głęboko rozczarowany. Wiedział przecież, że ten mól książkowy zrobi z niego w końcu durnia! Nie trzeba było traktować go poważnie i nastawiać uszu na jego niestworzone historie!

Walser znowu się roześmiał.

– Ma pan niezwykle wyrazistą mimikę, panie von Dorn. Zaraz przygotuję odcisk z wosku. Proszę otworzyć usta szerzej i nie ruszać się.

„Niech sobie gada – myślał Cornelius, podczas gdy medyk oblepiał mu dziąsła jakąś gorącą, lepką masą – byleby mi zrobił przyzwoite zęby”.

– Liberia to słynny księgozbiór bizantyjskich cesarzy, którego podstawę stanowiły zbiory Biblioteki Aleksandryjskiej i pisma pierwszych głosicieli wiary chrześcijańskiej. Dwieście lat temu księżniczka Zofia, bratanica ostatniego cesarza, przywiozła wielkiemu księciu Moskowitów ten skarb w posagu. Nieoświeceni carowie mało interesowali się książkami i do czasów Iwana zbiory przeleżały w skrzyniach właściwie nietknięte. Dopiero pół wieku przed Saventusem dopuszczono do ksiąg uczonego z Athos, mnicha Maksyma, by je uporządkował, ale nie udało mu się doprowadzić dzieła do końca. Saventus pisze między innymi, że w skrzyniach znajdowały się najrzadsze, wręcz unikalne dzieła i rękopisy – najmniej cenny z nich byłby wart nie mniej niż tysiąc złotych dukatów. Mówię o cenach sprzed stu lat, bo dziś, w naszej oświeconej epoce, król francuski zapłaciłby za nieznaną komedię Arystofanesa czy dzieła Tacyta pięćdziesiąt, ba, sto tysięcy liwrów!

Corneliusowi już się nie wydawało, że Walser plecie bzdury. Kto by mógł pomyśleć, że jakieś stare bazgroły są warte takich obłędnych pieniędzy? Sto tysięcy liwrów!

– Ale Arystofanes, Tacyt – to wszystko jeszcze nic, mój dzielny kapitanie. – Aptekarz nachylił się, dotykając niemal twarzy Corneliusa. W małych niebieskich oczkach niby maleńkie ogniki płonęły odbicia zapalonych świec. – W posagu księżniczki Zofii znajdowała się skrzynia z tajnymi, zakazanymi pismami, do których dostęp mieli jedynie sami władcy. Co konkretnie zawierała, car Iwan nie wiedział, gdyż wszystkie dzieła napisano w językach starożytnych. Właśnie od tej tajemniczej skrzyni kazano Saventusowi zacząć. Oprócz niektórych ksiąg z okresu początków chrześcijaństwa, które w Bizancjum uznawano za heretyckie, pastor znalazł tam traktat matematyczny autorstwa niejakiego Zamoleusa. Choć był człowiekiem wielce uczonym, nigdy dotąd o nim nie słyszał.

Kapitan wzruszył ramionami – to chyba jasne, że on tym bardziej.

– Inflantczyk zaczął studiować ów traktat i odkrył rzecz zdumiewającą: księga okazała się fałszywa, a ściślej mówiąc, podwójna. Z wierzchu grecki tekst na kartach pergaminu, a pod nim inny, jeszcze starszy, spisany na papirusie. W dawnych czasach niekiedy tak właśnie robiono – chowano jedną książkę wewnątrz drugiej… Wosk już zastygł. Teraz wyjmę odlew.

– A co było na tym ukrytym papirusie? – zapytał von Dorn, usuwając z dziąseł odrobiny wosku.

Adam Walser podniósł palec i oznajmił:

– Całe złoto świata. – Spojrzał na opuszczoną szczękę muszkietera i roześmiał się. – Nie żartuję. Ten aramejski rękopis zawierał szczegółową recepturę sporządzania czerwonej tynktury.

– Recepturę sporządzania czego?

– Czerwonej tynktury, inaczej magisterium – czarodziejskiego proszku, który niekiedy bywa również nazywany kamieniem filozoficznym.

– Tego, nad którego wynalezieniem biedzą się alchemicy? Dzięki któremu każdy metal można zamienić w złoto?

„A może aptekarz nie jest przy zdrowych zmysłach? – pomyślał kapitan. – No jasne. Zachowuje się dziwacznie i wygaduje głupstwa”. Ale głos rozsądku natychmiast umilkł, zagłuszony oszalałym biciem serca. Całe złoto świata!

– No, może nie każdy – Walser pokręcił głową – ale taki, który jest zbliżony do złota pod względem ciężaru. Na przykład rtęć. Widzi pan, mój dzielny przyjacielu, wewnątrz każdej cząsteczki materii drzemią potężne siły, które tylko czekają na odpowiednią chwilę, by się przebudzić. Od tego, w jakiej konfiguracji zastygły te siły, zależy właśnie, co to za substancja – żelazo, miedź czy cyna. Ta, którą nazywamy kamieniem filozoficznym, budzi tę tajemną siłę i wielokrotnie ją pomnaża, tak że cząsteczki materii zaczynają się poruszać, po czym zastygają na powrót już w zupełnie innym układzie. W następstwie tego procesu jeden element może przekształcić się w inny. Oczywiście, im owe elementy z natury są sobie bliższe, tym mniej kamienia filozoficznego potrzeba do transmutacji.

– I w traktacie Zamoleusa znajduje się recepta na uzyskanie z innych metali złota?

– Tak, wraz ze szczegółowym opisem kolejnych stadiów tego procesu i nawet próbką drobin złota. Saventus widział je na własne oczy i próbował badać ich reakcje z kwasem.

Cornelius szarpnął kołnierz – zrobiło mu się nagle duszno, gorąco.

– A więc to wszystko prawda? Kamień filozoficzny nie jest wymysłem szarlatanów?

– W swoich zapiskach pastor przysięga na Pana Jezusa, że złoto jest autentyczne i recepta prawdziwa. Saventus zajmował się również alchemią, tak że znał się na tych sprawach.

– Chwileczkę, Herr Walser, nic nie rozumiem… – Kapitan chwycił się za głowę. – A dlaczego władcy bizantyjscy nie skorzystali z tej receptury? Mając kamień filozoficzny, mogliby nie tylko odbudować wielkie imperium rzymskie, ale podbić cały świat!

Aptekarz zamrugał oczami i mruknął niepewnie:

– Rzeczywiście, dlaczego? Ach, chyba wiem. Basileusowie uważali alchemię za wymysł szatana, diabelską naukę. Cesarstwo wschodnie przetrwało tysiąc lat w niezmienionej prawie formie – przypominało muchę zatopioną w bursztynie. Bizantyjczycy nie wierzyli w naukę, rozum i postęp i właśnie dlatego prześcignęli ich zachodni i wschodni barbarzyńcy. W Konstantynopolu nie pogłębiano wiedzy, jedynie gromadzono ją bez wszelkiego pożytku. Dobrze przynajmniej, że jej nie unicestwiano, lecz starano się przechować – tak jak ową skrzynię z zakazanymi książkami. Bizantyjscy cesarze bardzo przypominali pod tym względem rosyjskich carów.

– A co, car Iwan także bał się diabelskiej nauki?

– Nie sądzę. Kiedy Saventus oznajmił mu o swoim odkryciu, monarcha polecił wyrwać pergaminowe karty fałszywego traktatu, a papirus oprawić w srebrną okładkę, gęsto wysadzaną „ognistymi kamieniami krainy Wuf”, jak czytamy w zapiskach. Nie wiem, co to za kraina, ale w Rosji nazywa się tak rubiny.

– Oprawa jest cała z rubinów? – głosem zdławionym z podniecenia zapytał von Dorn. Taki skarb łatwiej sobie było wyobrazić niż jakiś nigdy niewidziany kamień filozoficzny.

– Tak. Ale spostrzegłszy, jaka pożądliwość zapłonęła w oczach cara, pastor przestraszył się – zrozumiał, że posiadacza takiego sekretu Iwan żywego nie wypuści. I korzystając z tego, że cieszył się przywilejem swobody, zbiegł z Moskwy – najpierw na Litwę, stamtąd do Polski, aż wreszcie osiadł w Heidelbergu. Tam wkrótce zmarł, powierzywszy swoje zapiski uniwersytetowi. Na tytułowej karcie rękopisu zachowała się notatka sekretarza naukowego: „Stek bzdur i niedorzeczności, gdyż panu doktorowi Saventusowi, jak powszechnie wiadomo, rozum się pomieszał. Jego opowieściom o obyczajach Moskowitów nie można zatem dawać wiary”. Skoro tak zawyrokowano, nic dziwnego, że przede mną przez sto lat nikt nie zaglądał do rękopisu.

– A co, jeżeli to naprawdę stek bzdur i niedorzeczności? – zaniepokoił się kapitan. – Pan przecież nie mógł widzieć tego Saventusa, a sekretarz dobrze go znał. Wygląda na to, że w Heidelbergu wszyscy wiedzieli, iż pastor jest nie przy zdrowych zmysłach.

– Bardzo możliwe, że przykre przejścia w istocie zmąciły nieco rozum Saventusa – przyznał Walser. – Ale jego relacje wcale nie są bzdurne. Dla heidelberskich profesorów z zeszłego stulecia Moskowia była jakąś baśniową, nierzeczywistą krainą, a ja teraz wiem doskonale, że pastor opisywał tutejsze obyczaje wiernie i zgodnie z prawdą. Nie ma żadnych wątpliwości, że Saventus rzeczywiście mieszkał na Kremlu i widywał groźnego cara Iwana. A skoro przedstawia tak doskonale nawet drugorzędne szczegóły, dlaczego miałby zmyślać jakieś brednie na temat kamienia filozoficznego?

Aptekarz popatrzył na kapitana sponad okularów i machnął maleńkim pilnikiem, którym wygładzał kawałek białej kości – pewnie rogu jednorożca o magicznych właściwościach.

– A nie mogło być tak, że właśnie w tym przejawił się obłęd pastora? W fantazjach na temat Liberii?

– Nie, nie mogło. Gdy przeczytałem zapiski, zacząłem zbierać informacje o bibliotece bizantyjskich władców i stwierdziłem, że w tym względzie Saventus niczego nie zmyśla. Liberia rzeczywiście trafiła do Moskwy. A później, kiedy po drodze do Moskwy zatrzymałem się w Dorpacie, widziałem katalog Liberii, sporządzony przez niejakiego pastora Wettermanna – jeszcze jednego Inflantczyka, któremu car Iwan pokazywał swój bezcenny księgozbiór. Matematyka Zamoleusa figuruje w tym wykazie.

– To zmienia postać rzeczy – rzekł z namysłem Cornelius. – A więc nie ma żadnych wątpliwości.

– Najmniejszych. – Ręka Walsera wykonywała miarowe ruchy, a narzędzie wydawało cienkie, zgrzytliwe dźwięki. – Przypuszczam, że po ucieczce Saventusa rosyjskiemu carowi nie udało się znaleźć w Moskwie człowieka wystarczająco wykształconego i dociekliwego, by nie tylko przeczytać, ale i rozszyfrować aramejski tekst. Saventus pisze, że starożytny autor zastosował pewien system kryptograficzny, który potrafi prawidłowo pojąć jedynie wytrawny, doświadczony alchemik. Wiadomo, że w późnych latach swego panowania Iwan lubił toczyć dysputy ze znawcami ksiąg, co dla niektórych z nich bardzo smutno się kończyło. Później tyran popadł w obłęd. Wiódł pustelniczy żywot, kazał wykopać pod pałacem kremlowskim i w Aleksandrowskiej Słobodzie całą sieć podziemnych korytarzy, wciąż chował swoje skarby przed prawdziwymi i wyimaginowanymi wrogami. W jednej z takich skrytek ulokował również Liberię – nikt dokładnie nie wie gdzie. Car zmarł nagle, podczas gry w szachy. Nie zdążył przekazać swojej tajemnicy następcy.

– Gdzie więc należy szukać tych skrzyń?

– Tu, w Moskwie – z przekonaniem zapewnił Walser, oglądając wycyzelowaną dwuzębną wstawkę. – Już ósmy rok zajmuję się poszukiwaniem Liberii. Zgodziłem się przyjechać do Rosji, a potem nauczyłem się języka i przyjąłem wiarę prawosławną, by zdobyć swobodny dostęp do carskich archiwów. Mam znajomków we wszystkich nieomal prikazach. Jednych leczyłem, innych gościłem, jeszcze innych zjednywałem podarkami. I oto teraz jestem już bliski rozwiązania zagadki, bardzo bliski. Wkrótce dzieło Zamoleusa będzie moją własnością!

– Naprawdę?! – wykrzyknął Cornelius.

Aptekarz znów pochylił się nad robotą.

– Tak. Niedawno w starych księgach inwentarzowych Prikazu Carskich Izb Rzemieślniczych odkryłem zapis z 7072 roku, informujący, że mistrzowi fachu instalacji wodnych Siemionowi Ryżowowi polecono przygotować płyty ołowiane, by wyłożyć nimi szczelnie podłogi, ściany i sklepienie pewnej piwnicy, „o której – odnotowano w dokumencie – wie jedynie wielki monarcha”. Wyobraża pan sobie, kapitanie?!

Von Dorn zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

– Mogło przecież chodzić o wiele różnych rzeczy.

– Nie, mój dzielny przyjacielu, zaspawane ołowiane ściany i stropy mają chronić książki przed działaniem wilgoci – żeby nie pleśniały. Czas też się zgadza: Saventus zbiegł z Moskwy jesienią 1564 roku – czyli, wedle moskiewskiej rachuby lat, w 7072! To właśnie miało być owo tajemne miejsce przechowywania Liberii, jestem pewien.

– A wie pan, gdzie się znajduje ten schowek?

Walser podszedł do kapitana.

– Wydaje mi się, że tak. Ale muszę jeszcze ostatecznie ustalić to i owo. Wkrótce będę już miał rozwiązanie zagadki… Proszę otworzyć usta.

Cornelius jednak nie od razu usłuchał polecenia. Spojrzał w przymrużone oczy aptekarza i zapytał:

– Jeżeli tak, to do czego ja jestem panu potrzebny? Dlaczego zdecydował się pan powierzyć mi swoją tajemnicę? Nie boi się pan, że zechcę zgarnąć całe złoto świata sam, tylko dla siebie?

– Boję się. – Adam Walser westchnął cicho. – Jeśli mam być szczery, bardzo się boję. Ale na świecie jest tak dużo strasznych rzeczy, że człowiek musi dokonać wyboru, czego boi się bardziej, a czego mniej. A poza tym, cóż panu przyjdzie z księgi Zamoleusa beze mnie? Nie potrafi pan jej przeczytać ani przeprowadzić samodzielnie bardziej skomplikowanych doświadczeń chemicznych. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, panie von Dorn, a to stanowi najtrwalsze spoiwo fundamentów, na których wspierają się gmachy przyjaźni i miłości. Nie mogę się już dłużej obejść bez zaufanego obrońcy i pomocnika. Zwłaszcza teraz, kiedy Taisjusz zobaczył mnie w domu bojara Matfiejewa.

Cornelius, który zdążył już otworzyć usta na całą szerokość, znów je zamknął…

– Dlaczego?

– Grek jest mądry, z pewnością domyślił się, w jakim celu się tam znalazłem. Uprosiłem naczelnika Aptekarskiego Prikazu, wiceministra Gołosowa, żeby zdobył dla mnie zaproszenie do domu kanclerza. Matfiejew jest najpotężniejszym człowiekiem w całej Moskowii, a w dodatku słynie jako wielki miłośnik rzadkich ksiąg. Zrozumiałem, że w pojedynkę nigdy nie dotrę do Liberii, co innego, mając tak wysokiego i możnego protektora. Zdecydowałem się na ten krok po długich i bolesnych wahaniach, ale – jak mi się zdawało – innego wyjścia nie było; nie miałem jeszcze okazji spotkać się z panem. Rozumowałem tak: wszyscy wiedzą, że Herr Artamon Siergiejewicz to człowiek oświecony i uczciwy. Oczywiście, bibliotekę weźmie sobie, ale mnie przynajmniej hojnie wynagrodzi. Jeśli, powiedzmy, poproszę o jakiś traktat matematyczny, jeden jedyny z całej Liberii, szlachetny bojar nie odmówi mi takiej drobnostki… Oto dlaczego pojawiłem się na tym noworocznym przyjęciu: żeby się dobrze przyjrzeć Matfiejewowi, wyrobić sobie o nim opinię, a potem, wybrawszy dogodny moment, poprosić jego wielmożność o prywatną audiencję w bardzo ważnej sprawie. Czy mogłem przewidzieć, że spotkam tam tego przeklętego Taisjusza? Metropolita doskonale wie, że nie należę do lizusów, którzy obijają pańskie progi dla zysku czy z próżności. Bez wątpienia domyślił się, że w osobie kanclerza mam nadzieję znaleźć protektora. Dlatego właśnie podły Grek kazał swojemu zausznikowi mnie schwytać, przesłuchać, a potem, oczywiście, zabić.

Cornelius zrobił niecierpliwy gest, chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że ma mnóstwo pytań.

– Spokojnie, panie kapitanie, teraz jest najważniejszy moment – właśnie wstawiam pańskie nowe zęby… Cóż, wszystko obróciło się na dobre. Matfiejew nie jest mi już potrzebny. Wystarczy w zupełności kapitan von Dorn. Najpierw umówimy się, jak podzielić między siebie Liberię. Panu nie zależy chyba na księdze Zamoleusa? Cóż by pan z nią robił? Ale chętnie oddam panu jej oprawę, wysadzaną rubinami. Tam, w skrzyniach, jest wiele innych ksiąg w drogocennych oprawach – wszystkie je może pan sobie wziąć. Będąc posiadaczem takich skarbów, stanie się pan jednym z najbogatszych ludzi w Europie. Mnie odda pan tylko papirus, zgoda?

Aptekarz wcisnął kościaną protezę na miejsce i popatrzył na Corneliusa z lękiem i błagalną prośbą.

– Dobrze – zgodził się wspaniałomyślnie kapitan i cmoknął, wypróbowując sztuczne zęby, po czym powtórzył pewniej: – Dobrze, papirus będzie pański, a rubiny i wszystkie inne książki w drogocennych oprawach – moje.

Cale złoto świata to oczywiście bardzo wiele, ale nie wiadomo jeszcze, czy Walser potrafi sporządzić wedle starożytnej receptury swoją tynkturę, tymczasem rubiny to rzecz pewna, zawsze można je sprzedać za dobrą cenę.

– Czy księga jest duża? – zaniepokoił się nagle von Dorn. A co, jeśli nie większa od miniaturowego modlitewnika, który widział u Saszeńki Matfiejewej? Można go nakryć dłonią.

– Duża, bardzo duża – zapewnił go pośpiesznie aptekarz. – Saventus pisze, że rozmiarów in quarto. I rubiny ozdabiają całą oprawę, z obu stron. Pastor wspomina jeszcze o Kodeksie Justyniana w oprawie wysadzanej ogromnymi perłami, o Geografii Hefajstiona ze szmaragdami i o autentycznym rękopisie Eneidy w szkatułce z Pergamonu, inkrustowanej żółtymi i czarnymi opalami. Drogi przyjacielu, nie będzie pan stratny! Niech mi pan da tylko szlacheckie słowo honoru, że Zamoleus będzie mój!

– Bez oprawy – uściślił kapitan i położywszy dłoń na rękojeści szpady, rzekł: – Przysięgam na honor rodu von Dornów, że dotrzymam warunków naszej umowy. A teraz niech mi pan da lusterko.

Uśmiechnął się szeroko do swojego odbicia, bardzo zadowolony: nowe zęby w niczym nie były gorsze od starych. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę magiczne właściwości jednorożca, to książę Halicki być może przedwcześnie tryumfuje.

– Aha – przypomniał sobie von Dorn – a co to za porachunki macie, panie, z metropolitą? I jak się domyślił, dlaczego odwiedzacie Matfiejewa? Cóż za nadprzyrodzona przenikliwość!

– Wcale nie. Taisjusz przybył do Rosji w tym samym celu co ja – żeby szukać Liberii. Oficjalnie miał rzekomo podjąć się mediacji w sporze cara z poprzednim patriarchą Nikonem. Ale Nikona dawno już nie ma, a Taisjusz kolejny rok zwleka z powrotem do swojej metropolitalnej siedziby. Twierdzi, że bardzo się przywiązał do wielkiego cara i do Moskwy. Ale ja dobrze wiem, co go tu naprawdę trzyma. Taisjusz jest równie cierpliwy jak ja. Był katolikiem, studiował teologię w Italii, wróżono mu wspaniałą karierę duchowną, a Grek nagle wyjechał na Wschód, przyjął prawosławie i zdobył zaufanie konstantynopolitańskiego patriarchy. W rzeczywistości skrycie pozostał przy wierze łacińskiej i służy Stolicy Apostolskiej, ale ma jeszcze jeden, własny cel. W latach nauki dowiedział się skądś o posagu bizantyjskiej księżniczki i zapragnął odzyskać bezcenne księgi. Najpierw udał się do Konstantynopola, tam znalazł potwierdzenie wersji, że Liberia powinna się znajdować w Moskwie, więc wyruszył do Rosji. Od razu po przyjeździe zwrócił się z prośbą do Aleksego Michajłowicza, by zezwolił mu na dostęp do carskiej biblioteki. Rosyjski monarcha bardzo się zdziwił, gdyż cały zbiór jego ksiąg ograniczał się do trzech dziesiątków nowo wydanych modlitewników i podręczników polowania z sokołami. Wówczas Grek zrozumiał, że Liberia musi być ukryta w jakimś tajemnym miejscu, i od tamtej pory nieustannie węszy. Jest uparty i nie odstąpi od swoich planów. A o tym, jak Grek się dowiedział, że ja również poszukuję zaginionej biblioteki, opowiem wam, kapitanie, innym razem. Teraz to nie jest najważniejsze.

– Czy metropolita wie o Zamoleusie? – zapytał sposępniały kapitan.

– Nie, nawet się nie domyśla.

– Po co wobec tego traci całe lata na poszukiwanie jakichś tam ksiąg? Przecież ani pan, ani ja nie możemy się z nim równać pod względem bogactwa, jest i tak bardzo majętny. Widziałem jego siedzibę na Mochowej – to prawdziwy pałac.

– Ach, kapitanie von Dorn, pan się nie interesuje książkami – westchnął ze współczuciem Walser. – Gdyby pan wiedział, co to za rozkosz dla prawdziwego miłośnika ksiąg trzymać w rękach drogocenny, stary egzemplarz, jedyny, jaki istnieje!… Na ludzi takich jak ja i Taisjusz to działa silniej niż najmocniejsze wino. Zresztą o pieniądzach także nie należy zapominać. Saventus doliczył się w carskich skrzyniach ośmiuset foliałów, a każdy z nich wart jest dzisiaj górę złota. W grę wchodzą miliony, a Grek jest chciwy.

Von Dorn nagle bacznie spojrzał w twarz rozmówcy. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Dobrze, przypuśćmy, że metropolita antiochijski jest chciwy i dla złota i pieniędzy gotów na wszystko – ale przecież aptekarz to człowiek, który z pewnością nie kieruje się żądzą zysku. Po co mu „całe złoto świata”? Co Herr Walser zamierza z nim zrobić? Czyż temu filozofowi, piewcy ludzkiego rozumu, potrzebne są pałace, wspaniałe zaprzęgi, kamizele ze złotogłowiu i drogie kurtyzany? Ciekawe byłoby się dowiedzieć, o co mu tak naprawdę chodzi. Cornelius jednak zaczął z innej beczki:

– Ech, gdybym wiedział, co za łajdak z tego Taisjusza, nie kazałbym odwozić zwłok mnichów do trupiarni! Trudno by ich było teraz znaleźć pośród wielu innych, którzy zginęli nocą w Moskwie. Słudzy z pewnością obrali ich ze wszystkiego, zrabowali, co się dało, i zostawili gołych i bosych, nikt ich nie rozpozna. Szkoda, bo byłby niezbity dowód przeciwko metropolicie – przecież to jego ludzie zamierzali was porwać, panie.

– Drogi kapitanie von Dorn – wzruszył ramionami aptekarz – w Niemczech być może stanowiłoby to dowód, ale w Rosji na pewno nie. Tutaj ani nie prowadzi się normalnego dochodzenia, ani nie doczeka się człowiek sprawiedliwości. A już tym bardziej nie ma kary na tych, którzy pozostają w łaskach jego cesarskiej mości. No cóż, będę teraz jeszcze dwakroć ostrożniejszy, chociaż z wami, kapitanie, w ogóle nie mam się czego bać, czyż nie tak?

Walser ufnie spojrzał Corneliusowi w oczy.

Świadomość, że jest odpowiedzialny za tego bezbronnego dziwaka, podbudowała Corneliusa. Jego nieżyjący ojciec mawiał zawsze: „Najgorszym z przestępstw jest nie złodziejstwo ani zabójstwo, ale zdrada. Nigdy nie zdradzaj człowieka, który ci zaufał. Oszukiwać można tylko tych, co człowiekowi nie wierzą, zawieść tych, którzy i tak na niego nie liczą”. Herr Walser nie będzie żałował, że zawierzył swój los Corneliusowi von Dornowi.

– Dla zapewnienia wam, panie, bezpieczeństwa, mogę zaproponować rzecz następującą – oświadczył kapitan. – Jeśli nie pożałujecie trzech kopiejek dziennie, dam wam jako stałą ochronę dwóch żołnierzy z mojej dawnej kompanii, którzy będą was, panie, pilnować na zmianę. Załatwię to z nimi. Tylko nie dawajcie im wódki i nie płaćcie z góry, ale dopiero pod koniec dnia. Ja będę przy panu w czasie wolnym od służby. Od czego zaczniemy poszukiwania Liberii?

Po chwili namysłu aptekarz odparł:

– Będę dalej grzebał w starych rejestrach i księgach. Powinny się zachować jakieś ślady prowadzonych potajemnie podziemnych prac. A pan, przyjacielu, niech szuka poszytej ołowiem kryjówki pod carską rezydencją, Kamiennym Teremem. Dobrze by było, gdyby się pan dostał do piwnic tego skrzydła, które wychodzi na cerkiew Zbawiciela na Borze. W tym właśnie miejscu stał drewniany pałac cara Iwana; obecną budowlę wzniesiono na dawnych fundamentach. Ja nie mam sposobności się tam dostać, a pan często sprawdza straż w pałacu. Może się pan niepostrzeżenie wśliznąć do podziemi, czy też to zbyt wielkie ryzyko?

– Mogę – zapewnił bez wahania Cornelius. – Moi muszkieterzy są rozstawieni wokół całego pałacu, a ja chodzę, dokąd wola, wedle własnego uznania, i sprawdzam, jak trzymają wartę. W najbliższą środę znów wypada nasza kolej. Od strony Granowitej Pałaty są drzwi do piwnicy, zawalone drewnem – widać, że od dawna nieużywane. Ale co miałbym robić tam, w środku? Podziemia są pełne starych, niepotrzebnych rupieci, żadnych cennych rzeczy się w nich nie przechowuje.

– Niech się pan przejdzie po wszystkich pomieszczeniach na dole, ostuka podłogi pochwą szpady i przysłucha się, czy w jakimś miejscu ołowiane sklepienie nie odezwie się dźwięcznym echem. Da pan radę to zrobić?

– Ma się rozumieć.

Cornelius wyobraził sobie tę cudowną chwilę: oto uderza żelazem o kamienne płyty i słyszy, jak odpowiada mu błogosławiona pustka.

– No dobrze – powiedział – załóżmy, że znajdę Liberię i zacznę wynosić stamtąd po jednej, dwie książki naraz. Gdzie je będziemy chować? Przecież należą do cara. Wie pan, co grozi za przywłaszczenie sobie jego własności?

– Wiem. – Aptekarz skinął głową. – Specjalnie przestudiowałem zbiór praw. Najpierw odrąbią nam prawą rękę, ranę przyżegą gorącą smołą, żebyśmy się za szybko nie wykrwawili, a potem powieszą nas za żebro na żelaznym haku, gdzie będziemy wisieć, dopóki nie skonamy. Niech się pan nie boi, wszystko przewidziałem. Mam przygotowaną kryjówkę nie gorszą niż cara Iwana. Chodźmy, pokażę panu.

Skierował się w najdalszy kąt pokoju, nachylił się nad podłogą i uniósł jedną z płyt z pewnym wysiłkiem, podważywszy ją nożem. Była cienka i niezbyt ciężka – słabowity Walser sam odstawił ją na bok.

– Widzi pan, pod spodem jest jeszcze jedna, z metalowym pierścieniem. Niech pan pociągnie za uchwyt i wyjmie ją.

Pod drugą płytą ziała czarna dziura. Walser wziął do ręki kandelabr z trzema świecami i oświetlił drabinkę, która prowadziła w głąb.

– Niech pan zejdzie pierwszy, ja za panem.

Cornelius, przytrzymując szpadę, opuścił się w dół. Jama okazała się niezbyt głęboka; pokonawszy dziesięć stóp, kapitan poczuł grunt pod nogami. Z góry, posapując, schodził powoli aptekarz.

– Urządziłem tutaj tajne laboratorium – wyjaśnił, podnosząc wyżej kandelabr. – Niektóre doświadczenia bezpieczniej jest przeprowadzać z dala od ludzkich oczu. Na przykład wydestylowanie kamienia filozoficznego.

W świetle Cornelius dojrzał stół zastawiony jakimiś szklanymi retortami i rurkami i prosty drewniany stołek.

Walser stanął dokładnie pośrodku niewielkiej piwniczki, przykucnął i odrzucił trochę ziemi. Ukazało się drewniane, okute metalem wieko potężnej skrzyni. Aptekarz ujął obiema rękami uchwyt i podniósł je. Wewnątrz było pusto.

– Taka skrzynia nazywa się po tatarsku ałtyn-tołobas. Jest nasączona specjalną substancją, która nie przepuszcza wilgoci. W czasach gdy Moskowia znajdowała się we władaniu Tatarów, w podobnych skrzyniach namiestnicy chana, poborcy podatków, przewozili zebraną daninę – złoto, srebro, sobolowe skórki. Rękopisy mogą tutaj leżeć choćby tysiąc lat, nic im się nie stanie. I nikt ich nie znajdzie. Najważniejsze, żeby zachował pan jak najdalej posuniętą ostrożność, wynosząc księgi z Kremla.


* * *

Dostanie się do pałacowych piwnic okazało się jeszcze łatwiejsze, niż Cornelius przewidywał. Kiedy muszkieterowie już objęli wartę (wcześnie rano, jeszcze przed świtem), kapitan usunął część przysypanych śniegiem polan, zostawiając za stertą wąskie przejście do zardzewiałych żelaznych drzwi. Zamek otworzył kindżałem, zawiasy nasmarował olejem rusznikarskim. Potem, obszedłszy posterunki, wrócił w to samo miejsce i wśliznął się do środka.

Wewnątrz również leżały polana – i to chyba niejeden rok, gdyż z wierzchu zasnuwała je pajęczyna. „Jakie to typowo rosyjskie – myślał von Dorn, ostrożnie posuwając się wzdłuż ściany ze świecą w ręce – zgromadzić zawczasu więcej dobra niż trzeba, a potem je zostawić, porzucić – niech zgnije”.

W drugim końcu pomieszczenia odkrył jeszcze jedne drzwi, takie same jak pierwsze, tyle że z zamkiem nie miał żadnego kłopotu, bo ten tak przerdzewiał, że wystarczyło jedno dotknięcie ostrzem, by się otworzył. Corneliusowi buchnęła w nozdrza woń stęchlizny – przechowywano tu wędzone szynki, zapleśniałe i już napoczęte przez szczury. Kapitan czym prędzej minął cuchnącą podziemną spiżarnię i wszedł do sąsiedniego, pustego pomieszczenia. Prowadziło stamtąd dwoje drzwi – jedne, na lewo, do wąskiej galerii, drugie, na prawo, do długiej amfilady niskich, łukowato sklepionych piwnic. Cornelius zajrzał i tu, i tam, ale nie zapuszczał się dalej w głąb podziemi. Jak na pierwszy raz, to było dość.


Na wartę do Kremla kompania wyruszała co czwarty dzień, dlatego dalszy rekonesans kapitan mógł przeprowadzić dopiero dziewiątego stycznia. Tego dnia zbadał amfiladę, starannie opukując każdy arszyn podłogi. Przed końcem służby udało mu się odwiedzić podziemia cztery razy. Sprawdził dwa pomieszczenia i jedną małą komorę. Niestety, wszędzie odpowiadało mu tylko głuche echo.


* * *

Kontynuował poszukiwania trzynastego – dotarł do końca amfilady, czyli do północnego krańca piwnicy. Znów nic, jeśli nie liczyć pomieszczenia, gdzie przechowywano w beczkach wino. Cornelius odlał sobie trochę do flaszki, spróbował – węgrzyn, ale skwaśniały. Och, tyle dobra się zmarnowało!

W przerwach pomiędzy dniami wart pełnił służbę u Artamona Siergiejewicza, a poza tym wpadał do słobody, do Walsera. Na sen prawie nie zostawało czasu, ale kapitanowi jakoś nie chciało się spać. Jeśli udało mu się zapaść w krótką drzemkę – gdzieś w kącie, na ławie czy w saniach – śniły mu się błyskające purpurowymi ogniami drogie kamienie z krainy Wuf i ona sama – zalana jaskrawym słońcem, pełna misternych, zdobnych wieżyczek i wypielęgnowanych ogrodów. Saszeńkę kapitan widywał tylko przelotnie. Wypróbował na niej swoje zęby z rogu jednorożca – uśmiechnął się szeroko, od ucha do ucha. Chyba podziałało. Bojarówna spojrzała na roześmianego muszkietera ze zdziwieniem i jakby z lekkim strachem. No nic, kiedy Liberia znajdzie się już w tatarskiej skrzyni na złoto, wtedy zobaczymy, kto jest bardziej godzien względów Saszeńki – książę Halicki czy może ktoś inny.


Siedemnastego stycznia von Dorn z trzeciego z kolei piwnicznego pomieszczenia wszedł drzwiami po lewej stronie do galerii. Teraz opukiwał nie tylko podłogę, ale i ściany. I co? Już w odpowiedzi na pierwsze stuknięcie prawa ściana odezwała się dźwięcznym echem. Cornelius chwycił się za serce. Przyłożył ucho do muru i uderzył weń rękojeścią kindżału mocno, z całej siły. Nie było wątpliwości – za ścianą była pusta przestrzeń.

Kapitan wyszedł z podziemi, obszedł posterunki i podniósł leżący koło sągu łom. Wrócił do tajemnego miejsca. Zmówił modlitwę, splunął w ręce i uderzył żelaznym drągiem w ścianę. Od pierwszego razu wybił w niej dziurę na wylot. Wionęło stamtąd zapachem zgnilizny. Zajrzał w otwór – ciemno, nic nie widać. Zaczął walić łomem tak energicznie, że po chwili u jego nóg leżała cała sterta pokruszonego gipsu.

Kapitan zgiął się we dwoje i przecisnął przez wybitą dziurę z ogarkiem świecy w ręce. Skrzynie! Ustawione po trzy, jedna na drugiej, sięgały niemal sufitu.

Cornelius opanował się, nie chciał się rzucać na skarb od razu. Najpierw, jak przystało na dobrego katolika, podziękował gorąco Najświętszej Panience, a dopiero później, cały dygocząc z podniecenia, zaczął podważać pierwsze, spęczniałe od wilgoci, nieposłuszne wieko.

Palce trafiły na jakiś wilgotny kłąb, jakby splątane kobiece włosy. Von Dorn uniósł świecę i aż jęknął z niewysłowionego rozczarowania. W skrzyni leżały wiązki przegniłych futer. W pozostałych skrzyniach było to samo – wyleniałe, do niczego nieprzydatne z powodu niedbałego przechowywania sobolowe skórki. Ktoś je tu schował dwadzieścia, może trzydzieści lat temu i zapomniał o nich. Najwidoczniej cały pałac cara został wzniesiony na stertach zmarnowanych zapasów wszelakiego dobra, gnijącego tu bez żadnego pożytku.

Nic godnego uwagi Cornelius tego dnia nie znalazł.


Za to w kolejnym dniu kremlowskiej warty, dwudziestego pierwszego stycznia, kapitan dokonał zadziwiającego odkrycia. Galeria zawiodła go do małych drzwiczek, które nie od razu udało się sforsować – w każdym razie poddały się z wielkim łoskotem i hukiem. Za nimi również ujrzał Cornelius korytarz, ale nie biegnący prosto, lecz zygzakowaty, przy czym kręte zakola tego dziwacznego, nie wiadomo w jakim celu zbudowanego labiryntu wiły się chaotycznie, bez żadnego uchwytnego zamysłu i porządku. Przy końcu każdego odcinka w sklepieniu znajdował się czarny kwadratowy otwór. Z początku kapitan nie przydawał tym otworom szczególnego znaczenia, sądząc, że służą do celów lepszej wentylacji, ale gdy minął trzy czy cztery, nagle przez kolejny dobiegły go przygłuszone, lecz zupełnie wyraźne głosy.

– Zaraz ci gębę obiję, sukinsynu! – ryknął ktoś na górze. – Wystarczy, że krzyknę: „Wszystko powiem!”, i od razu się przekonasz, co to znaczy carskie świece kraść! Ileś zabrał?

– Ojczulku Jefremie Siłyczu – zajęczał żałośnie niewidzialny złodziej – raptem dwie świeczuszki wziąłem, żeby psałterz święty poczytać. Nie wydawaj mnie, zaklinam cię w imię Jezusa Chrystusa!

– Już dobrze, dobrze. Przynieś jutro pół rubla, to nic nie powiem. I pamiętaj – żeby mi to było ostatni raz! No, znaj pana.

Dziwując się właściwościom eteru, zdolnego przekazywać dźwięki przez przewody powietrzne, Cornelius ruszył dalej. W następnym odcinku labiryntu sklepienie również przemówiło.

– „A jeżeli ten to wojewoda brania wziątków nie zaniecha, w żelazne okowy zakutego dostarczyć do Moskwy, do Łotrowskiego Prikazu…”. Napisałeś? To pisz dalej: „Wielki car rzekł, a bojarzy zawyrokowali…”.

Ktoś dyktował skrybie oficjalne pismo, a tu, w podziemiach pałacu, słychać było każde słowo.

Nie przestając opukiwać szpadą podłogi, Cornelius przyśpieszył kroku. Niektóre zakamarki tajemniczego labiryntu milczały, inne rozbrzmiewały głosami, śmiechem, modlitwą. Dobiegał tu nawet najcichszy szept.

Teraz zawiły, kręty bieg korytarza nabrał sensu – wcale nie był bezładny i chaotyczny, lecz pomyślany tak, by z dołu dało się podsłuchać wszystko, co się dzieje w każdej komnacie carskiego pałacu. Kto wymyślił tę chytrą konstrukcję, tego Cornelius nie wiedział, jednakże – podobnie jak z szynki, węgierskiego wina i soboli – nikt nie robił z niej użytku. Sądząc po grubej warstwie kurzu zalegającego kamienną posadzkę, od dawna nikt się nie fatygował, by podsłuchiwać mieszkańców pałacu.

W ciągu godzinnej wędrówki po podziemiach von Dorn nasłuchał się różnych różności, a w miejscu, gdzie przejście nagle rozdzieliło się na dwoje, z góry dobiegł głos, na którego dźwięk muszkieter stanął jak wryty – przestał nawet opukiwać płyty.

– O, znowu jakieś żelastwo stuka – ozwał się z lękiem zachrypnięty, lepki tenorek. – Słyszałeś, durniu?

– A jakże, a jakże, ojczulku, królu złoty, skarbnico mądrości, gdzieżbym się sprzeciwiał waszej carskiej mości – zaterkotał falset. W pałacu mówił takim głosem tylko ulubiony błazen władcy, garbaty Baltazar. – Baba Jaga skacze z żelaznym pogrzebaczem! Hop-siup pod powałę, potem z pieca na łeb! A gdzie spadnie, nikt nie zgadnie. Uch-uch-uch!

Sam wielki car! A więc i w jego komnatach działa ten tajny podsłuch. No, no!

– Jaka znowu Baba Jaga, co tam pleciesz! Zaufani ludzie mi mówili, że już drugi tydzień w pałacu to stąd, to stamtąd słychać stukanie jakiegoś żelastwa. Łup-łup i łup-łup, aż strach bierze. Wiem ja, kto stuka, wiem. To Żelazny Człowiek po mnie przyszedł, przypomina, że czas do ziemi. Ojczulka przed śmiercią też tak nawiedzał.

– Bóg z tobą, panie – odparł błazen, tym razem poważnie. – Mniej byś mamek i znachorów słuchał! Cóż to znowu za Żelazny Człowiek?

– Już ja wiem swoje – odparł Aleksy Michajłowicz szeptem (ale i tak było słychać każde słowo). – To on. To mały łotrzyk z Tuszyna dorósł i chce wygubić nas, Romanowów, wziąć odwet za swoją krzywdę. Ci, co go widzieli, ducha nieczystego, powiadają, że twarz ma białą jak płótno, a pierś całą zakutą w żelazo. Co za koszmar, Boże święty!

W tej samej chwili Cornelius, obróciwszy się, zawadził pochwą szpady o kamień, a car zaczął lamentować:

– O, znowu brzęknęło! Panie w niebiosach, naprawdę już pora umierać? Tak bym chciał jeszcze trochę pożyć, Boże kochany!

Z niebezpiecznego zakątka labiryntu kapitan wycofał się na palcach, postanawiając, że dalsze jego odcinki spenetruje następnym razem.

Nazajutrz, w słobodzie, zapytał Adama Walsera, kim był „mały łotrzyk z Tuszyna” i dlaczego car się go boi.

– Trzyletnim synem Łotra z Tuszyna, czyli cara Dymitra Samozwańca i Maryny Mniszech – wyjaśnił uczony aptekarz. – Żeby chłopiec, kiedy dorośnie, nie pretendował do tronu, Romanowowie kazali go powiesić. Kat doniósł zawiniętego w futrzaną szubę malca pod szubienicę, włożył mu główkę w pętlę i zacisnął ją. Wielu ludzi przepowiadało, że mając taki grzech na sumieniu, nowa dynastia nie będzie panowała szczęśliwie i mało który z Romanowów umrze naturalną śmiercią, a własny koniec będzie im przypominał czyn, od jakiego zaczęli swe rządy – ich nieletnie potomstwo spotka los podobny do tego, jaki zgotowali synowi Dymitra. Ma się rozumieć, wszystko to wierutne bzdury i zabobony, ale radzę obrócić tę legendę na własną korzyść, kapitanie. Kiedy następnym razem zejdzie pan do piwnic, niech pan włoży maskę z białej materii. Pierś – dzięki kirysowi – i tak ma pan żelazną. Jeśli ktoś pana zobaczy, uzna, że widział Żelaznego Człowieka.


Dwudziestego piątego stycznia von Dorn nie zdołał zejść do piwnic, jako że car udał się na modły do klasztoru Nowodiewiczego, gdzie spędził całą noc. Dlatego też muszkieterowie Matfiejewa nie trzymali wart na Kremlu, lecz palili ogniska wokół murów monastyru (noc była bardzo mroźna), a potem, kiedy władca ze świtą ruszył w drogę powrotną, stali w rozciągniętym szyku wzdłuż Kamiennej Słobody.

Dzień wcześniej Cornelius miał krótką i niezbyt zrozumiałą rozmowę z Aleksandrą Artamonowną. Natknął się na nią, gdy wychodził od bojara (po powrocie z Kukuju, gdzie Matfiejew bawił u generała Baumana na imieninach). Saszeńka stała w salonie, jakby na kogoś czekała. Może na niego, Corneliusa?

Zobaczywszy von Dorna, spytała nagle:

– Co to, Korniej, unikasz mnie? Może czymś cię obraziłam? Dawno nie jeździliśmy do Sokolnik.

Jej szczere, baczne, zupełnie niedziewczęce spojrzenie speszyło kapitana, tak że nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Zaczął coś bąkać o służbie i niecierpiących zwłoki obowiązkach.

– Cóż, twoja wola, prosić cię nie będę – przerwała mu Saszeńka, odwróciła się na pięcie i wyszła.

Cornelius nie mógł zrozumieć, czym ją rozgniewał. Przy ich rozmowie był Iwan Artamonowicz – ale nie odezwał się, pokiwał tylko głową.


Dwudziestego dziewiątego stycznia von Dorn zapuścił się w głąb piwnic od miejsca, gdzie korytarz się rozwidlał. Pora była późna, noc, i głosu cara – Bogu niech będą dzięki – tym razem Cornelius nie słyszał. Jednakże na wszelki wypadek, ze względów bezpieczeństwa, usłuchał rady aptekarza i osłonił twarz białą szmatą z otworami na oczy, chociaż kogo tu, w podziemiach pałacu, mógłby spotkać? Co najwyżej jakiegoś złodziejaszka spośród czeladzi, który wałęsa się po piwnicznych zakamarkach, wypatrując, co by tu zwędzić.

Nocą w komnatach panowała cisza, czasem tylko z niektórych otworów podsłuchowych dobiegało pochrapywanie. Puk-puk, puk-puk, stukała szpada kapitana po płytach posadzki, wydając niezmiennie głuchy odgłos.

Za jednym z zakrętów nagle dobiegł z góry niski, stłumiony głos:

– Ukochany mój, jedyny, przecież wiesz, dla ciebie zrobię wszystko… Chodź, chodź do mnie, noc jest jeszcze długa.

Scena miłosna! Niezwykła gratka pośród monotonii dworskiego życia! Cornelius nastawił uszu. Najwyraźniej jakaś para potajemnych kochanków, no bo któż by inny? Jedyna para małżeńska w pałacu to car i carowa.

– Poczekaj, carówno – odparł znajomy męski głos. – Dość tych igraszek. Jeszcześmy nie uradzili, co robić.

Halicki! Któż inny mówi tak dźwięcznym, a zarazem miękkim głosem, jak gdyby przesypywał drogocenne kamienie w aksamitnym woreczku? Dobrze, a carówna? Która to z nich?

– Matfiejewa nie da się powstrzymać, całkiem cara przekabaci – ciągnął głos. – Spędzam u niego sporo czasu i przejrzałem tego starego lisa, widzę go na wylot. Myśli, że chcę się swatać do jego cherlawej córeczki, uważa mnie już prawie za zięcia, wcale tego nie kryje. Zamierza cara namówić, żeby wyznaczył na swego następcę nie Fiodora ani Iwana, tylko Piotra. Że niby jego synowie z pierwszego małżeństwa, z Miłosławską, są chorowici i niesposobni do rządzenia, a najmłodszy, z Naryszkiną, to energiczny i bystry młody wilczek. W zapusty, podczas sanny w Kołomieńskiem, zamierza Artamoszka rozmówić się z carem w tej sprawie. Znasz swojego ojca – Matfiejew owinie go sobie dookoła palca. Nie zdołamy mu przeszkodzić w tych planach, sama wiesz, Soniuszko, co będzie.

Soniuszko? A więc Halicki jest w sypialni carówny Sofii! A to spryciarz, to intrygant! Kanclerz to dla niego „Artamoszka”, a Saszeńka jego „cherlawa córeczka”! No, książę, zapłacisz za to!

Ze wzburzenia (a także radości, co tu kryć) von Dorn zawadził o ścianę żelaznym nałokietnikiem, który zgrzytnął hałaśliwie.

– Co to? – zaniepokoiła się Sofia. – Jakby żelazo gdzieś brzęknęło. Może to naprawdę Żelazny Człowiek, o którym służba wciąż gada? Słyszałeś o nim, Wasieńka?

– Pewnie, że tak. – Głos Wasilija Wasiljewicza był teraz surowy. – Nie ma żadnego Żelaznego Człowieka. Po prostu ktoś nas podsłuchuje. Hałas dobiegł stamtąd, gdzie jest krata pod sufitem. Do czego ona służy?

– Nie wiem, Wasieńka. We wszystkich komnatach są takie. Żeby powietrze mogło swobodnie przepływać.

– Zaraz sprawdzimy.

Najpierw Cornelius usłyszał szuranie, jakby ktoś przesuwał po podłodze ławę albo stołek, potem rozległ się ogłuszający zgrzyt i głos księcia nagle stał się głośniejszy, kapitanowi zdawało się, że Halicki krzyczy mu prosto do ucha:

– Ohoho, tutaj jest obszerny szyb. Kamienna rura biegnie w skos i w dół. Ano, carówno, wezwij ludzi. Niech sprawdzą, co to za cuda się dzieją.

W otworze zachrzęściło i posypały się okruchy wapna – widocznie książę obmacywał ścianki ręką albo oskrobywał je kindżałem.

– Ej, jest tam kto? Straż, szybko! – rozległ się z oddali władczy głos carówny.

– Poczekaj, nie otwieraj – szepnął Wasilij Wasiljewicz. – Wyjdę tamtymi drzwiami… Podaj mi buty i pas. Tam leżą, pod ławką. Żegnaj, Soniuszko.

Cornelius zwlekał, czekał, co będzie dalej. Ludzi z pałacowej, kremlowskiej straży się nie bał – co mu mogą zrobić, skoro sypialnia carówny znajduje się na piętrze?

Załomotały ciężkie buciory i do pokoju wpadło pięciu chłopa, a może więcej.

– Cóż to, darmo chleb jecie? – krzyknęła groźnie Sofia. – Ktoś narusza bezpieczeństwo carskiej córki, podsłuchuje przez tajemne przewody. Ty, rudy, właź tam, schwytaj tego łotra!

Skrzypnięcie drewna, a potem zalękniony bas:

– Carówno, strasznie tu ciasno i ciemno. Co będzie, jak spadnę, polecę w dół i połamię sobie kości?

Sofia odparła:

– Wybieraj, co wolisz. Albo wleziesz do szybu i może połamiesz sobie kości, a może nie, albo nie wleziesz, a wtedy powiem ojcu, żeby cię, nikczemny łajdaku, powieszono za nieposłuszeństwo. Więc jak?

– Już włażę, carówno, już włażę. – Szuranie i zgrzyt. – Ech, miej mnie w swojej opiece, królowo niebieska!

W kamiennym szybie zachrobotało, zagrzechotało i von Dorn zdał sobie sprawę, że za chwilę zwali mu się na głowę pałacowy strażnik. I cóż z tego, że dzielą kapitana od sypialni carówny Sofii dwa piętra!

Ledwie zdążył uskoczyć za węgieł, gdy w podziemiach rozległ się przeciągły łoskot, a następnie okrzyk tryumfu:

– Żyję! Bracia, żyję!

Ta nowina bynajmniej nie ucieszyła kapitana, zwłaszcza że zaraz po niej usłyszał:

– Ano dalej, za mną! Nic wam się nie stanie, tu jest pochyło!

Dla niego brzmiało to groźnie.

Zapomniawszy o ostrożności, muszkieter co sił w nogach rzucił się w przeciwnym kierunku. Gdy tak biegł, pokonując zygzaki i zakręty, z otworów podsłuchowych dobiegały lamenty i wrzaski. Piskliwy kobiecy głos wołał:

– Zbóje w pałacu! Mordują!

Inny, pełen dziecięcej ciekawości:

– To pożar, tak? Pożar? Wszyscy się spalimy?

Władczy bas:

– Muszkieterowie, obstawić pałac, dawać baczenie na okna i drzwi do piwnic!

Ach, co za pech! Cornelius nie wydostanie się teraz z tych podziemi – pochwycą go jego właśni żołnierze.

Z tyłu słyszał już tupot butów – całkiem blisko. Jeśli go złapią, będą łamać kołem, żeby się dowiedzieć, na czyją rzecz szpiegował. Najgorzej, że to właściwie od razu wiadomo – przecież jest z gwardii Matfiejewa. Ależ wrogowie Artamona Siergiejewicza, Miłosławscy i Halicki, się ucieszą!

Biec w stronę wyjścia, do pomieszczenia drewutni, nie było sensu – przy drzwiach na pewno już ustawiono straż. Cóż było robić? Kapitan, dobiegłszy do rozwidlenia korytarza, skręcił w drugą stronę, w wąskie przejście, którego do tej pory jeszcze nie zbadał. I tak nie miał nic do stracenia.

Tupot butów oddalił się – dzięki Bogu i za to. Von Dorn ostrożnie, na palcach, przytrzymując szpadę, posuwał się przed siebie w całkowitych ciemnościach. Świeca zgasła, gdy biegł, a zapalić ogarek na nowo Cornelius się bał.

Nagle potknął się o wystający kamień i runął z hałasem na jakieś stopnie. Ciekawe, czy ci z tyłu usłyszeli jego upadek, czy nie?

– Ej, ej! Chodźcie no tu! Co to za łomot?

Usłyszeli!

Cornelius szybko, gorączkowo przebierając rękami i nogami, jął się w ciemności wdrapywać po schodkach. Przejście stało się jeszcze węższe, ledwie się przeciskał między ścianami.

Nagle głową w żelaznym hełmie uderzył o kamień. Czyżby zabrnął w ślepy zaułek? Nie, to po prostu kolejny bieg schodów, trzeba skręcić.

Pokonał jeszcze czternaście stopni i natknął się na żelazne drzwi. Były zamknięte, a nie miał czasu ich forsować.

Następny bieg i znowu drzwiczki. I te się nie poddawały.

Wyżej, wyżej. Szybko!

Ale schody się skończyły. Dalej nie było dokąd uciekać. Ludzie z pałacowej straży jeszcze nie dotarli do stopni, ale wkrótce je odkryją.

To koniec.

Cornelius zaczął się miotać nerwowo po ciasnym podeście, bezradnie przesuwając rękami po ścianach. Palce zahaczyły o mały, wystający ze ściany czop. Coś zgrzytnęło, zaszurało, i nagle ściana odjechała w bok, a z odsłoniętego prześwitu wypłynął strumień łagodnego, jasnego światła.

Nie zagłębiając się w sens i naturę objawionego cudu, Cornelius rzucił się naprzód. Minął małe pomieszczenie z sedesem (niewątpliwie ustęp), potem większe, gdzie stało olbrzymie łoże z aksamitnym baldachimem, po czym wpadł do kaplicy.

Było tu mnóstwo ikon, na złoconych słupkach paliły się świece, a przed misternej roboty inkrustowanym półszlachetnymi kamieniami krucyfiksem klęczał brodaty mężczyzna w białej koszuli i bił czołem o podłogę.

Usłyszawszy szczęk żelaza, urwał modlitwę w pół słowa i zwrócił w stronę kapitana zastygłą w grymasie strachu pucołowatą twarz o wytrzeszczonych oczach.

– Syn Tuszyńskiego Łotra – wyszeptał wielki car Aleksy Michajłowicz. – Przyszedł po mnie!

Obrzmiałą, upierścienioną dłonią chwycił się za gardło i poruszył grubymi wargami, z których wydobył się nawet nie ochrypły szept, lecz zdławione rzężenie.

Co za pech – von Dorn przestraszył swoim nieoczekiwanym pojawieniem się jego cesarską mość! Kto mógł przypuszczać, że tajemne przejście doprowadzi go do prywatnego apartamentu władcy?

Cornelius rzucił się do monarchy, ze wzburzenia zapominając rosyjskich słów:

Majestat! Ich… [53]

Aleksy Michajłowicz na widok twarzy w białej masce czknął i miękko osuwając się na podłogę, upadł na bok.

Nieszczęście! Potrzebny jest medyk.

Z kaplicy kapitan wybiegł do przedsionka, zrywając z twarzy maskę. Do drzwi niecierpliwie zastukano – Cornelius ukrył się za portierą. Pukanie stawało się coraz bardziej natarczywe, w końcu, nie doczekawszy się odpowiedzi, wpadło trzech pokojowców w białych, szamerowanych srebrem kaftanach, a za nimi dworzanie, niektórzy w samej bieliźnie.

– Panie! – zaczęli krzyczeć wszyscy naraz. – Do pałacu wdarł się złoczyńca! Przybiegliśmy na pomoc waszej cesarskiej mości!

Po chwili cały przedsionek zapełnił się obrońcami monarchy – wielu chciało się wyróżnić w jego oczach. Kiedy kapitan ostrożnie wysunął się zza portiery, nikt na niego nawet nie spojrzał.

W westybulu (który po rosyjsku nazywa się sieni) wpadł na Corneliusa okolniczy Biersieniew, naczelnik kremlowskiej straży.

– A ty co tutaj robisz? I bez ciebie dość tu gorliwców! Wracaj do swoich muszkieterów, kapitanie! Twoim zadaniem jest ochraniać pałac z zewnątrz! Pamiętaj – nawet mysz się nie może prześliznąć do środka!

Drugi raz nie trzeba było tego von Dornowi powtarzać. Pokłonił się okolniczemu i szybko zbiegł na dół – sprawdzić warty.


* * *

Ledwie się doczekał ich zmiany – kiedy to objęli posterunki kopijnicy, zastępując muszkieterów. Będzie co opowiadać Artamonowi Siergiejewiczowi! Oczywiście, przemilczy to, jak się znalazł na carskich pokojach, o tym bojar nie musi wiedzieć, powiadomi go natomiast o knowaniach Halickiego. Oto jakiego narzeczonego upatrzył pan dla córki, ekscelencjo!

Ale kanclerza nie było w domu – o świcie przybiegł z pałacu goniec, car pilnie wzywał Artamona Siergiejewicza do siebie. Cóż, Cornelius mógł opowiedzieć o księciu Wasiliju Wasiljewiczu także Murzynowi.

Swoje wędrówki po pałacowych podziemiach wytłumaczył kapitan gorliwością w pełnieniu służby. Chciał sprawdzić, czy złoczyńcy mogliby – nie daj Boże – dostać się do pałacu przez stare piwnice, i przypadkiem trafił na galerię z podsłuchem.

Iwan Artamonowicz nie odzywał się, błyskając tylko ostrym, przenikliwym spojrzeniem spod pomarszczonych brązowych powiek. Nie dziwił się, nie oburzał, nie okazywał gniewu. Wysłuchał spokojnie wszystkich bulwersujących nowin – i o amorach księcia z carówną Sofią, i o obraźliwych słowach, jakie rzucał Wasilij pod adresem Artamona Siergiejewicza, i o planach kochanków, którzy zamierzali pomieszać szyki bojarowi Matfiejewowi.

Cornelius rozpoczął swoją relację z wielkim wzburzeniem, ale z wolna ostygał, nie widząc spodziewanej reakcji u swojego słuchacza.

Gdy kapitan skończył, Iwan Artamonowicz powiedział:

– O tym, że carówna sypia z Waśką Halickim, wiadomo od dawna. Kiedy przyjdzie pora, żeby go wyrzucić z Kremla na zbity pysk, wystarczy, żeby Artamon Siergiejewicz szepnął carowi jedno słowo – a na razie niech się zabawiają, nie ma się czym przejmować. Sońka i Halicki nie mogą bojarowi w niczym przeszkodzić, mają za krótkie ręce. A że książę źle mówił o Aleksandrze Artamonownie, to bez znaczenia. Bojar ani przez chwilę nie zamierzał wydawać córki za tego łajdaka. Dobrze wiemy, że książę jest człowiekiem Miłosławskich. Artamon Siergiejewicz celowo go u siebie przyjmuje, żeby Waśka myślał, że zdobył jego zaufanie.

Wyglądało więc na to, że Cornelius nie powiedział Murzynowi nic nowego. Właściwie powinno to kapitana zdeprymować, ale że bojar nie ma zamiaru wydawać Saszeńki za księcia, w zupełności wynagrodziło mu rozczarowanie.

Iwan Artamonowicz spojrzał na von Dorna, który oblał się purpurowym rumieńcem, chrząknął, westchnął parę razy i raptem skierował rozmowę na zupełnie inne tory.

– Chcesz, Korniej, posłuchać pewnej przypowiastki?

Muszkieter myślał, że się przesłyszał, ale Murzyn ciągnął dalej, jakby nic innego nie robił, tylko opowiadał historyjki każdemu, kto się akurat nawinie.

– To stara murzyńska bajka. Usłyszałem ją od swojej babki, kiedy byłem małym chłopcem. Był sobie krokodyl, mieszkał w bagnistym rozlewisku rzeki. Wylegiwał się w grzęzawisku, żywił się żabami i ropuchami i żył szczęśliwie. Aż tu nagle pewnego dnia przytrafiła mu się bieda. Popatrzył na wodę, ujrzał w niej odbicie luny i stracił głowę – zapragnął się z nią ożenić. Była taka piękna, jasna, krągłolica. Nie wiedział tylko, jak się do niej dostać tam hen, na niebo. Zębaty potwór myślał, myślał, ale nic mądrego nie wymyślił. A ty, kapitanie, co byś mu doradził?

Cornelius słuchał przypowieści na wpół żywy ze strachu i wstydu. Zwiesił głowę i wymamrotał:

– Nie wiem…

– Wobec tego ja ci powiem. – Głos Iwana Artamonowicza stał się surowszy. – Albo krokodyl musiałby się wzbić pod niebo, albo luna spaść na bagno. Inaczej w żaden sposób nie mogliby się spotkać. Rozumiesz, dlaczego ci o tym mówię? No, idź, wyśpij się po służbie. A jak sen nie zechce przyjść, to pomyśl o mojej opowiastce. Podobasz mi się. Szkoda, żebyś sobie namieszał w głowie.

Ale ani się przespać, ani zastanowić nad bajką von Dornowi się nie udało.

Najpierw, ledwie wyszedł od Murzyna, przybył umyślny z Kremla – i prosto do Iwana Artamonowicza. Było jasne; coś się musiało stać.

Cornelius, zatrwożony, czekał w sieni na wieści.

I doczekał się. Wkrótce obaj, i goniec, i Murzyn, wyszli. Zapinając paradny kaftan, Iwan Artamonowicz – posępny, napięty – szepnął kapitanowi w przelocie:

– Niedobrze. Car w nocy miał udar, jest umierający. Teraz wszystkiego można się spodziewać.

Wsiedli na konie i pojechali.

Potem von Dorn cały dzień miotał się po pokoju, dręczony niepewnością – czyżby naprawdę śmiertelnie przestraszył wielkiego monarchę? Czy car, który upadł, rzężąc, więcej się już nie podniósł? Ach, co za fatalny zbieg okoliczności! I jaki wstyd!

Pod wieczór przyszedł Adam Walser. Twarz miał całą w czerwonych plamach, oczy błyszczące. Wpadł bez pukania i rzucił od progu:

– Słyszał pan? Jego cesarską mość powaliła apopleksja. Wątpliwe, czy dożyje do rana. W pałacu zgromadzili się wszyscy bojarzy, całe duchowieństwo, z Taisjuszem na czele. Będzie obradował sobór. To znaczy, że my obaj musimy się wyprawić po Liberię.

– Dokąd, na Kreml? – zdziwił się von Dorn. – Chyba teraz na to nie najlepsza pora.

– Ach, co ma do tego Kreml! – wykrzyknął zniecierpliwiony aptekarz. – Biblioteka znajduje się zupełnie gdzie indziej!

Cornelius zamarł.

– A co, znalazł ją pan?!

– Tak!

Загрузка...