Rozdział czternasty

A jednak anioł. „Oszukałem pana”. Skutki picia do dna.

Lewa ręka kapitana von Dorna. Byle tylko zdążyć.


Chwycili Corneliusa mocno za ręce, a mężczyzna, który krzątał się przy ogniu, odwrócił się. Miał niskie czoło, wielkie włochate nozdrza i grubą szyję, szerszą niż głowa. Obejrzał skazańca od stóp do głów, chrząknął, zasapał i podszedł bliżej.

Oprawca! Już za chwilę zacznie się znęcać nad ciałem nieszczęsnego rycerza von Dorna.

– Wszystko powiem – wyszeptały bezdźwięcznie zbielałe wargi kapitana. – Przysięgam…

Opowiedzieć o Liberii. Cokolwiek, byleby odroczyć katowskie męki! Niech wieszają na haku, ale jeszcze nie teraz, później!

– Nie muszę wysłuchiwać zeznań takich złoczyńców – oznajmił diak. – Nie zapisuj, Griszka. Ze strachu przed męczeńską śmiercią wygadują, co im ślina na język przyniesie, nie warto dawać wiary tym kłamcom. Bierz się do roboty, Siłantij, nie marudź. Niedługo pora wieczerzać.

Cornelius już miał wykrzyknąć słowa, które każą diakowi nastawić uszu: „Wiem, gdzie jest carski skarb!”, ale oprawca trzepnął go w usta, żeby milczał. Niby uderzył całkiem lekko, von Dorn jednak od razu poczuł słony smak krwi.

– Niczego sobie kaftan, szkoda, że taki krótki – mruknął pod nosem Siłantij i krzyknął na Corneliusa, który szarpał się zaskoczony, jak na konia: – Ej, prrr!

Ujął von Dorna za ramiona, machnął strażnikom, żeby się odsunęli na bok, i bez trudu wytrząsnął przestępcę z kaftana. Odłożył zdobycz, po czym w ten sam sposób zdjął z kapitana włóczkowy bezrękawnik. Koszulę z westchnieniem żalu rozdarł do pępka, zahaczywszy ją palcem przy szyi. Podręczni w mig zerwali strzępy z Corneliusa, któremu od razu dreszcz przebiegł po nagim torsie.

– To nic – mrugnął kat – zaraz się rozgrzejesz, a potem ochłodzisz.

Lepsza szybka śmierć niż męki, zdecydował kapitan, i korzystając z tego, że nogi ma wolne, kopnął oprawcę w pachwinę. Teraz tylko się wyrwać, chwycić rozpalone w ogniu największe szczypce i najpierw wyrżnąć nimi podłego diaka po łbie, następnie przyłożyć oprawcy Siłantijowi, a potem niech się dzieje, co chce. Przybiegnie straż i zarąbie go szablami, ale lepsze już to niż tortury.

Planu nie udało się jednak wprowadzić w życie. Kat po kopniaku, który każdego zgiąłby wpół, tylko jęknął, ale nawet nie drgnął, a dozorcy więzienni, co nie takie tu rzeczy widzieli, sprawnie obezwładnili muszkietera.

– Naciągnę cię za to, jak się patrzy, gnido – rzucił pod adresem kapitana niezrozumiałą groźbę Siłantij, a na razie szturchnął więźnia palcem w dołek. Corneliusowi zaparło dech z bólu i kolana się pod nim ugięły.

Skrępowali mu nogi rzemieniem, żeby się nie szarpał, i powlekli do belki. Zaraz powieszą go za przeguby wykręconych do tyłu rąk, podciągną aż pod sufit, wyrwą je ze stawów barkowych, a potem zaczną go okładać knutem i przypalać żelazem.

Diak nagle wstał zza stołu i zdjął czapkę. Zerwał się też z miejsca młodziutki pisarczyk.

Do katowni weszło dwóch ludzi: kremlowski goniec w czerwonym dworskim kaftanie, a za nim jeszcze ktoś, kogo Cornelius nie mógł dojrzeć w półmroku, słyszał tylko, jak u boku przybysza podzwania szabla.

– Rozporządzenie carskiego zaufanego, bojara Artamona Siergiejewicza Matfiejewa – oznajmił sługa, po czym rozwinął i przeczytał pismo: – „Strażnik wielkiej cesarskiej pieczęci nakazuje Niemca w moskiewskiej służbie, Kornieja Fondorina, niezwłocznie z Łotrowskiego Prikazu uwolnić, jako że jest niewinny, o czym bojarowi wiadomo. Jeżeli zaś ktoś skrzywdził lub obraził kapitana Fondorina, niech ten na niego wskaże, a krzywdziciel zostanie zakuty w kajdany i bezlitośnie wychłostany knutem do półsetki razów”.

Teraz i drugi mężczyzna wyszedł z cienia. W srebrzystym kaftanie, spiczastej sobolowej czapie, czarny na twarzy.

– Iwan… Iwan Artamonowicz! – załkał von Dorn, jeszcze nie do końca uwierzywszy w ten cud.

– Słyszałeś bojarskie rozporządzenie? – surowo zwrócił się Murzyn do diaka. – Każ mu rozwiązać ręce. A może chcesz zakosztować knuta?

Urzędnik, i tak blady, zrobił się biały jak kreda.

– Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem… – wyszeptał. – Nie mówił, kim jest… O Boże, gdybym wiedział, czybym… – zająknął się, po czym krzyknął: – Rozwiążcie go, łajdaki! I przynieście odzienie, słyszycie, przynieście odzienie jego miłości!

Zaufany Matfiejewa podszedł do Corneliusa, obejrzał go nachmurzony i obmacał silnymi, szorstkimi palcami jego żebra.

– Jesteś cały? Nie zdążyli ci połamać kości? Zdolnyś aby do służby?

– Zdolny, Iwanie Artamonowiczu – zapewnił von Dorn, wkładając wełniany serdak. Podartą koszulą wzgardził. – Ale mało brakowało, żebym nie mógł dłużej służyć. Z powodu ciężkiego okaleczenia.

Murzyn zerknął na belkę, na ogień.

– No to czekam na ciebie na dworze. Powietrze tu ciężkie. Tylko nie marudź, Korniej. Obowiązki czekają.

Wyszedł.

Cornelius roztarł odrętwiałe przeguby. A więc wystarczyły słowa: „Jest niewinny, o czym bojarowi wiadomo”. Tylko tyle. No cóż, rosyjskie prawodawstwo zdecydowanie ma swoje zalety.

Odwrócił się do Siłantija, jedną ręką chwycił go za brodę, a drugą wyrżnął w zęby – z całej siły, aż chrupnęło. Nie za to, że jest katem, ale za jego ględzenie i za „gnidę”.

Podszedł do diaka, który aż zmrużył oczy ze strachu. Ale cała złość uszła już z kapitana, gdy dał oprawcy w gębę, dlatego też nie uderzył śledczego, tylko splunął.

Iwan Artamonowicz czekał w saniach, obok leżała niedźwiedzia szuba, przygotowana dla Corneliusa.

– Szybko się sprawiłeś. – Murzyn uśmiechnął się. – Chyba nie zdążyli mocno dać ci się we znaki, co?

Kapitan wykrzywił tylko wargi, moszcząc się i owijając futrem.

– A niech ich, psich synów. Szkoda rąk brudzić. Dziękuję, Iwanie Artamonowiczu. Uratowałeś mnie.

– Grzech nie pomóc dobremu człowiekowi. – Murzyn szarpnął wzorzyste lejce i trójka myszatych koni ruszyła po zżółkłym śniegu. – Adam Walserow dotarł do mnie dopiero w południe, przedtem byłem z bojarem w carskim pałacu. Kiedy się dowiedziałem, dokąd cię zabrali, nie zwlekałem ani chwili. Dobrze, że zdążyłem, bo oni już tam potrafią wypruć z człowieka flaki. Ale coś ci powiem, Korniej. Lepiej włóż cały zapał w żołnierską służbę, swoich szpiegów bojar i bez ciebie wszędzie ma dość. To na carskim dworze podsłuchujesz, to zakradasz się do tego chytrusa Taisjusza. Pomiarkuj trochę, dobrze radzę, te zapędy. A żeśmy cię uratowali od kaźni, za to nie dziękuj. Artamon Siergiejewicz swoich ludzi w biedzie nie opuszcza – zapamiętaj sobie. A że Taisjusz, pies łaciński, trzyma z Miłosławskimi, o tym i tak wiemy, niepotrzebnie się narażałeś. No nic, jak jutro wygramy, policzymy się z tymi łajdakami.

– Jak to „wygramy”? – zapytał kapitan.

– A tak. Jutro z rana przyjdzie na Kreml tłum ludzi, żeby zobaczyć, jak będą ogłaszać Piotra carem, a carycę Natalię Kiriłłownę regentką. Nasi już chodzą po Moskwie i podgrodziu, tu szepną słówko, tam szepną słówko. Fiodor i Iwan są słabi, cherlawi. Medycy mówią, że obaj nie pożyją długo, nie nadają się do rządzenia. Idź, kapitanie, wyśpij się. Nie do ciebie należy być bojarskim okiem i uchem, twoja rzecz to dzielnie wymachiwać szpadą. Jutro czeka cię dużo pracy. O świcie przyjdziesz ze swoimi ludźmi ustawić warty wokół Granowitej Pałaty, gdzie będzie obradować Duma. Strzemiennych i kopijników nie dopuszczaj za blisko. W razie czego od razu rób z nich sieczkę. Rozumiesz, jak ważne zadanie ci powierzono?

Co tu było do rozumienia? Sieczkę to sieczkę, wiadomo. Von Dorn przeciągnął się błogo i obrzucił spojrzeniem białą rzekę z czarnymi otworami przerębli i malinową smugę zachodu na srebrzystoszarym niebie. Dobrze jest żyć na bożym świecie! A jego, Corneliusa, cudowny wybawca, Iwan Artamonowicz, choć czarny, to anioł z nieba, teraz ostatecznie się to potwierdziło.


Spać się kapitanowi nie chciało – chwała Bogu, naspał się dosyć w kamiennej kieszeni. Von Dorn wydał porucznikowi niezbędne polecenia (zrobić przegląd broni i amunicji, nikogo nie wypuszczać z koszar, hełmy i pancerze wyczyścić do połysku), po czym przebrał się, wychylił na stojąco czarkę wódki – na jedzenie nie było czasu, chociaż Cornelius czuł głód – i wskoczył na siodło.

Do kamiennej Jauzańskiej Bramy dojechał w dziesięć minut, a dalej już zaczynała się czarna Siemionowska Słoboda. Z niecierpliwości i radosnego przeczucia aż brakło Corneliusowi tchu, tak że nie oddychał nosem, lecz chwytał mroźne powietrze ustami. Skoro Walser czekał na Murzyna w zaułku Artamonowskim, to znaczy, że – po pierwsze – jest cały i zdrowy, po drugie – pomyślnie dotarł do domu, po trzecie – nigdzie nie uciekł i, po czwarte – okazał się uczciwym, przyzwoitym człowiekiem, w co zresztą Cornelius nigdy nie wątpił. No, może w chwilach słabości, kiedy leżał w zimnej i ciasnej kieszeni. Zdradziecka żmija zwątpienia w jego duszy podniosła głowę i zasyczała: „Walser nie ciebie chciał ratować, tylko się bał, żebyś nie wydał go na torturach, i dlatego pobiegł do Matfiejewa” – ale on ze wstrętem zadeptał gadzinę, starł na proch.

Brat Andreas mawiał: „Nigdy nie myśl o człowieku źle, dopóki nie zrobił nic nagannego”. A jeśli wyświadczył ci dobro, to podejrzewać go o nieczyste intencje tym bardziej się nie godzi.

Kiedy już wąziutkie okienko w dębowych drzwiach otwarło się na pukanie Corneliusa i kapitan zobaczył rozjaśnioną radością twarz aptekarza, zapomniał na dobre o podłym syku żmii.

– Boże, Boże – wciąż powtarzał Walser imię pańskie, którego zwykle nie używał, gdyż, jak wiadomo, uważał wiarę za niemądry zabobon. – Co za szczęście, panie von Dorn, że żyjecie! Po prostu nie wierzę własnym oczom! Och, tak się dręczyłem myślą, że pana zabili czy poranili, albo – co gorsza – odprowadzili do Łotrowskiego Prikazu! Nawet świadomość, że Zamoleus należy teraz do mnie, nie przynosiła mi ulgi!

– A więc książka jest u pana? – zapytał kapitan, zsiadając z konia. – Doniósł ją pan? Brawo, Herr Walser. Mam nadzieję, że nie oderwał pan okładki, żeby dźwigać mniejszy ciężar?

Aptekarz mrugnął.

– Niech pan się nie boi, nie oderwałem. Wszystkie pańskie łupy są w ałtyn-tołobasie.

– Jak to „wszystkie”?

Cornelius zamarł u konowiązu z wodzami w ręku. O czymś takim nawet nie marzył!

– Ale… Przecież worek był strasznie ciężki, nawet ja ledwie go mogłem udźwignąć! Jak pan dał radę sam, nocą, przenieść go przez całe miasto, i to pomimo wszystkich straży i zabezpieczeń? To nie do wiary!

– Ma pan całkowitą rację. – Walser roześmiał się. – Zaraz przy pierwszej kracie chwycili mnie za kołnierz… Ale wejdźmy do domu, jest zimno.

Swoją opowieść ciągnął dalej już w izbie, gdzie jasno płonęły świece, na ścianie krzywił paszczę afrykański krokodyl, a na stole stała, połyskując na szlifach, karafka z rżniętego szkła, pełna ciemnego, rubinowego płynu.

– …Chwycili i krzyczą: „Ktoś ty? Złodziej? Dlaczego nie masz latarni? Co niesiesz w tym worku? To kradzione, tak?”. I nie byli to zwykli uliczni stróże, ale najprawdziwsi strażnicy policyjni – najemnicy z ziemstwa.

– I co pan zrobił? – spytał niecierpliwie von Dorn.

– Widzi pan, kapitanie, jestem człowiekiem honoru, nie lubię kłamać. – Zmarszczki Walsera zbiegły się w szelmowskim uśmiechu, zupełnie niepasującym do uczonego aptekarza. – Powiedziałem, jak było: „Tak, niosę złodziejski łup. Byłem w siedzibie metropolity i wyniosłem stamtąd pełen worek książek. Możecie mnie tam odprowadzić i dostaniecie za gorliwość po trzy kopiejki, no, może sześć. Ale jeśli pomożecie mi zanieść ten wór do domu, dam każdemu z was rubla, a na dodatek jeszcze po gąsiorze słodkiego reńskiego wina”. I jak pan myśli, co zrobili?

– Zanieśli? – zapytał z niedowierzaniem Cornelius.

– Mało, że zanieśli, miałem jeszcze ochronę, pomagali mi przeskakiwać przez rynsztoki, podtrzymywali mnie, a potem, kiedy się z nimi rozliczyłem, długo się kłaniali. Prosili, żebym o nich nie zapominał, gdyby trzeba było w czymś pomóc.

– Jest pan po prostu genialny! Chciałbym wypić pańskie zdrowie!

Kapitan sięgnął do połyskującej kusząco karafki, obok której stały dwie gliniane czarki, jakie na targu można kupić za pół kopiejki. Tylko w tym cudacznym domostwie aptekarza dziwaka szlachetne szkło weneckie mogło sąsiadować z prymitywnym gliniakiem z garncarskiego koła.

Walser położył rękę na korku.

– Nie, mój drogi Corneliusie. Bo pozwoli mi pan chyba tak siebie nazywać? To szlachetne cypryjskie wino, które od dawna trzymałem na tę niezwykłą okazję. I może pan być pewien, że je wypijemy, ale nie tutaj, tylko na dole, gdzie spoczywa nasza wspaniała zdobycz.

– Zatem chodźmy czym prędzej!

We dwóch zdjęli obie kamienne płyty i po drewnianych stopniach zeszli do ukrytego loszku.

Skrzynia z otwartym wiekiem była do połowy zapełniona książkami w skrzących się tęczowo oprawach. Kapitan z nabożeństwem opadł na kolana i jął gładzić szmaragdy, rubiny, szafiry.

– A gdzie jest Zamoleus? Jakoś go nie widzę.

– Leży tutaj na stole. Nie mogłem się powstrzymać i zajrzałem w tekst.

– I co? – Von Dorn z zaciekawieniem spojrzał na otwarty tom, szarzejący w półmroku szerokimi stronicami. – Potrafi go pan przeczytać?

Podszedł bliżej i postawił świecę w glinianym lichtarzu na stole, gdzie Walser umieścił już karafkę i dwie gliniane czarki.

Jasnobrązowe pismo pokrywało karty misterną pajęczyną. Czyżby w tych zakrętasach krył się sekret wielkiej transmutacji?

– Jednego tylko nie rozumiem – rzekł w zamyśleniu kapitan, nalewając wino. – Po co panu, drogi panie Walser, całe złoto świata? Jest pan wystarczająco zamożny, żeby zapewnić sobie wszystko, co niezbędne. Mój uczony brat, przeor klasztoru benedyktynów, mawiał: „Bogactwa nie można zmierzyć, to rzecz odczucia. Jeden czuje się nędzarzem, mając sto tysięcy dukatów rocznego dochodu, gdyż zawsze wszystkiego mu mało; drugi uważa się za bogacza, mając sto talarów w kieszeni, nie dość, że starcza mu na wszelkie potrzeby, ale jeszcze zostaje”. Pan bez wątpienia należy do tej drugiej kategorii. Po co było tracić tyle czasu i sił na zdobycie skarbu, który nie jest panu potrzebny? Nie pojmuję. Ale, tak czy inaczej, pańskie marzenie się ziściło. Cóż, wypijmy za to. Strasznie mnie kusi, żeby skosztować tego wyśmienitego cypryjskiego trunku.

– Chwileczkę.

Aptekarz nagle spoważniał. Może nawet czegoś się przestraszył – nerwowo oblizał wargi i zacisnął palce tak mocno, aż stawy zachrzęściły.

– Ja… Pan… Ma pan całkowitą rację, mój przyjacielu. Zrozumiałem od razu, że jest pan nie tylko dzielny, ale i bystry. Tym łatwiej mi przyjdzie wyznać panu, człowiekowi mądremu i wielkodusznemu…

– Co? – Von Dorn uśmiechnął się. – Że się pan mylił i Zamoleus wypisuje jakieś brednie? Że na żadne magisterium, czerwoną tynkturę, czy jak się tam jeszcze zwie pańska magiczna substancja, w tej zakurzonej księdze nie znajdzie pan recepty? Nie szkodzi. Mojej zdobyczy starczy na dwóch. Podzielę się z panem – tym bardziej że w istocie panu nie tak wiele potrzeba. Chce pan, to kupię panu piękny dom nieopodal mojego zamku? O, zbuduję sobie prawdziwe francuskie chateaux - z wieżyczkami i fosą, ale zarazem z przestronnymi komnatami o wielkich oknach. A panu zafunduję piękny dom ze wspaniałym ogrodem. Będzie pan przesiadywał w oplecionej bluszczem altance i czytał swoje nudne książki. A może nawet sam pan stworzy jakiś traktat filozoficzny albo opisze historię poszukiwań Liberii w dzikiej Moskowii. To jak najlepsza powieść.

Roześmiał się, zadowolony z żartu. Walser jednak jeszcze bardziej sposępniał. Najwyraźniej był czymś nie na żarty przejęty.

– Mówiłem przecież, że jest pan człowiekiem wielkodusznym, a obraz, który pan odmalował – dom, ogród, książki – to dla mnie wielka pokusa. Ale jest mi pisana inna droga życia. Nie spokój, lecz walka. Nie odpoczynek, lecz ofiarna służba. Dobrze pan zgadł: w Zamoleusie nie ma recepty na uzyskanie kamienia filozoficznego. Przyczyna jest bardzo prosta – z jednego elementu nie można otrzymać innego – rtęć nigdy nie zamieni się w złoto. W naszej oświeconej epoce żaden prawdziwy uczony nie wierzy w te alchemiczne brednie.

Cornelius tak się zdziwił, że aż odstawił czarkę z winem.

– Ale… Ale do czego w takim razie potrzebna była panu ta zakurzona księga? Chodziło o klejnoty z krainy Wuf?

– Nie. Nie interesują mnie błyszczące kamyki i złoto, co do tego pan także ma rację. – Aptekarz wskazał palcem na otwartą księgę i jego głos zadrżał, ale już nie ze zdenerwowania, lecz długo skrywanego tryumfu: – Ten starożytny papirus, który liczy sobie ponad półtora tysiąca lat, traktuje o czymś zupełnie innym. Niech mi pan wybaczy, mój dzielny przyjacielu. Oszukałem pana.


Widząc, że w oczach Walsera błysnęły łzy, Cornelius podsunął staruszkowi czarkę.

– Niechże się pan tak nie przejmuje! Mnie przecież zupełnie wszystko jedno, o czym pisze pański Zamoleus. Najważniejsze, żeby pan był zadowolony. Jest pan?

– O tak! – wykrzyknął Walser, a łzy w jego oczach obeschły w jednej chwili. – Tekst przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! To obali…

– No dobrze – przerwał mu kapitan. – Pan jest zadowolony, ja także. A moja propozycja pozostaje w mocy. U mnie w zamku albo w jego sąsiedztwie zawsze znajdzie się dla pana wygodne schronienie. Wypijmy za to!

– Ach, niechże pan z tym chwilę poczeka! – Zniecierpliwiony aptekarz aż klasnął w dłonie. – Naprawdę nie chce się pan dowiedzieć, jakiego skarbu poszukiwałem tak długo, z takim uporem, narażając życie własne i pańskie?

– Ależ tak, jestem bardzo ciekaw. Po prostu chciałem powiedzieć, że wcale nie mam panu za złe tego żartu z kamieniem filozoficznym. Dobrze mi tak, nieukowi.

– Niechże pan posłucha.

Walser przesunął ręką po twarzy, jakby chciał włożyć albo – przeciwnie – zdjąć maskę. Kiedy znów spojrzał na swego rozmówcę, temu wydało się, że aptekarz naprawdę ściągnął maseczkę dobrodusznego, śmiesznego dziwaka. Teraz spoglądał na Corneliusa człowiek zdecydowany, pełen namiętności i determinacji. Niebieskie oczy starego medyka rzucały takie błyskawice, że z twarzy kapitana natychmiast zniknął pobłażliwy uśmiech.

– Ta księga – zaczął cicho Adam Walser – to zbawienie ludzkości. Ani mniej, ani więcej. Nieoświeconemu i nieprzygotowanemu umysłowi może wydać się straszna. Ba, nawet dla uczonego męża, jeśli jego rozum nie dojrzał, a dusza znajduje się we władaniu fałszywych wierzeń, niebezpieczna będzie lektura tej książki. Pastor Saventus, który był wykształconym i zdrowo myślącym, jak na swoje czasy, człowiekiem, także nie wytrzymał, uciekł, dokąd oczy poniosą. Przestraszył się nie rosyjskiego cara, lecz tego rękopisu.

– A cóż w nim jest takiego? – zapytał kapitan, bojaźliwie spoglądając na Zamoleusa, i na wszelki wypadek odsunął się nieco od stołu.

Ale aptekarz jakby nie słyszał pytania – ciągnął swoją opowieść monotonnym, przytłumionym głosem, a jego oczy były teraz na wpół przymknięte.

– Oszukałem pana, kiedy powiedziałem, że znalazłem zapiski Saventusa na heidelberskim uniwersytecie. Naprawdę natknąłem się na nie w archiwum inkwizycji w Mediolanie, gdzie czytałem stare protokoły z przesłuchań heretyków, których święci ojcowie skazali na stos. Takim przywilejem obdarzył mnie kardynał Litta za to, że wyleczyłem go z hemoroidów. Saventus trafił do lochów inkwizycji wkrótce po ucieczce z Rosji, w 1565 roku. Przeżycia najwidoczniej pomieszały mu trochę w głowie. Jadąc przez Europę, za dużo gadał. Skończyło się donosem i ciemnicą, z której wyjść już nie było doktorowi sądzone.

– Ale od czego zwariował?

Tym razem pytanie zostało usłyszane.

– Pamięta pan, mój drogi Corneliusie, mówiłem panu, że w tajemniczej skrzyni konstantynopolitańskich bazyleusów przechowywane są wczesnochrześcijańskie księgi heretyckie? To właśnie jedna z nich, najsłynniejsza, której nikt nie widział od przeszło tysiąca lat, tak że pozostały po niej jedynie mgliste podania.

– Heretycka księga? – powtórzył rozczarowany von Dorn. Już się nie bał zbliżyć do stołu. – A to dopiero!

– Czy wie pan o tym – zniżył jeszcze bardziej głos aptekarz – że naprawdę ewangelii było nic cztery, lecz pięć? Piąte opisanie żywota syna cieśli Józefa sporządził apostoł Judasz. Tak, tak, właśnie ten Judasz.

– A czyż on nie powiesił się wkrótce po ukrzyżowaniu Chrystusa?

– Świadectwa na temat śmierci tego, który wydał Jezusa sanhedrynowi, są sprzeczne. Ewangeliści utrzymują, że się udusił. W Dziejach Apostolskich czytamy, że zdrajca, potknąwszy się na równej drodze, „rozpukł się na poły, i wypłynęły wszystkie wnętrzności jego” [60]. A u Papiusza z Hieropolis mówi się, że Judasz dożył sędziwych lat, zmarł zaś na tajemniczą chorobę: jego ciało straszliwie obrzmiało i zaczęło odrażająco cuchnąć, tak że ludzie wzdragali się zbliżyć do cierpiącego. Papiusz był uczniem apostoła Jana i mniej więcej rówieśnikiem Judasza. Jego świadectwo można uznać za wiarygodne. Znaczy to, że Judasz przeżył długie życie. Człowiek ów, który blisko znał Jezusa i sprowadził nań zgubę, zostawił szczegółowy opis życia tak zwanego Zbawiciela. Piąty ewangelista nie tylko wyjaśnił, dlaczego położył kres mesjanizmowi Jezusa (zrozumiałe, naturalnie, że nie chodziło o trzydzieści srebrników), ale i opowiedział o Nazarejczyku całą prawdę, bez fałszu i upiększeń. W początkach chrześcijaństwa ten tekst przechodził z rąk do rąk i sprawił, że wielu odwróciło się od nowej wiary. Potem, w czasach cesarza Konstantyna, który uczynił chrześcijaństwo religią państwową, ewangelia Judasza nagle zniknęła. Teraz wiadomo, gdzie się podziała – wszystkie odpisy zostały zniszczone, a oryginał ukryto w tajemnym księgozbiorze cesarskim.

Zaglądanie do manuskryptu groziło potępieniem duszy, ale unicestwić starożytnego świadectwa basileusowie także nie mieli odwagi.

– To znaczy, że są tam jakieś oszczercze słowa, jakieś zarzuty pod adresem Zbawiciela? – Von Dorn ściągnął brwi. – I co z tego? Któż uwierzy kłamstwom podłego zdrajcy?

– Kłamstwom? – Walser uśmiechnął się. – W protokole z przesłuchania Saventusa był dopisek inkwizytora: „Owo bluźniercze dzieło, zwane Ewangelią Judasza, jest ponad wszelką wątpliwość tworem łowcy dusz; Szatana, jako że nawet w postaci ustnego przekazu rodzi nieprzepartą pokusę, by zwątpić w boską naturę Pana naszego Jezusa”. Miałem mało czasu, a tekst czyta się trudno, przebrnąwszy jednak przez pierwsze cztery stronice, dowiedziałem się już o Jezusie takich rzeczy, że sens wszystkich jego poczynań ukazał mi się w zupełnie nowym świetle! – Aptekarz nie mógł złapać tchu ze wzburzenia. – Jeśliby objawić światu tylko te cztery stronice, cała wiara chrześcijańska zachwiałaby się w posadach! A najbardziej porażająca jest myśl, że gdyby wyprawić się do Ziemi Świętej, to bardzo możliwe, że jeszcze i dziś można by odnaleźć dowody na potwierdzenie prawdziwości słów ewangelisty! Wie pan, kim w rzeczywistości był Jezus z Nazaretu i czym się zajmował przez pierwszych trzydzieści lat swego życia?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć! – wykrzyknął von Dorn. – To znaczy, nie, wiem i nie pragnę wiedzieć nic innego! Zbawiciel był synem cieśli i pomagał ojcu, a potem wyruszył, by głosić prawdę. I niech się pan nie waży twierdzić inaczej!

Walser roześmiał się z goryczą.

– Otóż to, tak samo ślepi są wszyscy inni chrześcijanie. Bardziej cenicie sobie mroki niewiedzy niźli światło prawdy. Dobrze, dobrze, niech pan nie zatyka uszu. Nie będę panu nic opowiadał o Chrystusie. Proszę lepiej posłuchać, czego mi się udało dowiedzieć o losach Ewangelii Judasza w Moskowii. Pierwszy na tę straszną księgę natrafił Maksym Grek, który zaczął porządkować Liberię na polecenie wielkiego księcia Wasyla. Mnich natknął się na Matematykę jakiegoś nieznanego Zamoleusa i stwierdził, że tytuł jest fałszywy, gdyż treść dzieła stanowi heretycki tekst o życiu Jezusa. Powiedział o tym władcy, a ten, przerażony, polecił niezwłocznie zamurować na powrót całą bibliotekę w tajemnym lochu, Greka zaś zabronił wypuszczać z Rusi. Tak to Maksym dokonał żywota pośród moskiewskich śniegów. Potem, pół wieku później, zainteresował się Liberią żądny wiedzy Iwan. Długo poszukiwał tłumaczy, ale żaden z miłośników wszelkich ksiąg nie był dostatecznie wykształcony, by się podjąć tej pracy. Wreszcie nawinął się Saventus. Dość szybko trafił na fałszywego Zamoleusa i zaczął ex promptu, z hebrajskiego oryginału, tłumaczyć carowi tekst. Jak wynika z protokołu mediolańskiej inkwizycji, nie trwało to długo – zaledwie dwanaście dni. Na trzynasty Saventus, który zdążył już stracić apetyt i sen, rzucił się na oślep do ucieczki. Podczas śledztwa zeznał, że rosyjski car, wcześniej pobożny i bogobojny, zapoznany z treścią księgi, zachwiał się w wierze i zaczął zadawać obrazoburcze pytania. Jakie konkretnie, nie mogłem odcyfrować – te linijki protokołu, jak i wiele innych, były grubo zasmarowane atramentem. Największe wrażenie zrobiło na mnie jedno zdanie, które potrafię przytoczyć słowo w słowo: „Ewangelia przedstawia wszystko tak wyraziście i z tak wielkim prawdopodobieństwem – twierdził Saventus – że sam papież straciłby wiarę i zrozumiał, że żadnego Boga nie ma, a ludzie pozostawieni są jedynie sobie”. Sam papież! – Walser w natchnieniu wycelował palec wskazujący w niskie sklepienie. – A więc pastor uciekł z Moskwy, nieco poszkodowany na umyśle, ale i na carze Iwanie odbił się ten heretycki zamach na wiarę. Władca, dotąd rozumny, opanowany, wyrozumiały, nagle w 1565 roku uległ straszliwej przemianie, która spowodowała, że nadano mu przydomek Groźny. Takiego okrucieństwa, takich bluźnierczych czynów i nikczemności nie widział ten kraj od wiek wieków, nawet w latach tatarskiego najazdu. Obłąkany monarcha to szalał bez opamiętania, jakby chciał wypróbować boską cierpliwość – spójrz, Panie, na moje gorszące czyny i powstrzymaj mnie, jeśli istniejesz – to znów, przerażony własnymi niegodziwościami, zaczynał się kajać, umartwiać i pościć. Czytałem w kronikach, że Iwan wkładał na przemian czarne, czerwone i białe szaty. Gdy był ubrany na czerwono, krew lała się strumieniami. W czarnym odzieniu również siał śmierć, ale bez przelewu krwi – przez uduszenie lub spalenie. W bieli weselił się, ale tak, że ta jego wesołość wielu wydawała się gorsza od śmiertelnej kaźni… Liberię zaś car kazał zamknąć na głucho w poszytym ołowiem, podziemnym lochu, żeby jego następcy nie popadli w równie zgubne rozterki i wątpliwości.

Cornelius słuchał tej niewiarygodnej historii z zapartym tchem, od czasu do czasu tylko zerkając na groźną księgę, która stała się przyczyną tak wielkiego zła. Dobrze przynajmniej, że została napisana po hebrajsku czy po aramejsku, w którym to języku – oprócz nielicznych mędrców i bezbożnych Żydów – i tak nikt nie potrafi czytać.

– Wracając do Saventusa – ciągnął Walser – to pastor miał bardzo smutny koniec. Przesłuchania prowadzono tajnie, w obecności jednego tylko ojca inkwizytora i pisarza-protokolanta. Streszczenie Ewangelii Judasza, przekazane przez Saventusa i odnotowane w protokole, starannie zamazano. Przy końcu tekstu, inną ręką, dopisano: „Po zakończeniu śledztwa, które trwało siedem nocy i odbywało się bez stosowania tortur, jako że heretyk Saventus mówił nieprzymuszony, z własnej woli, postanowiono skropić celę święconą wodą, a nawiedzonemu szaleńcowi wsunąć do ust skórzaną gruszkę, żeby nie prowadził ze strażnikiem bluźnierczych rozmów, po wielkim poście zaś skrycie udusić go w ciemnicy; pisarza, brata Ambrozjusza, nie pozbawiać życia, lecz dla uniknięcia zbędnego rozgłosu obciąć mu język i obie ręce, a następnie wysłać do odległego klasztoru, by tam dokonał żywota”. Należy przypuszczać, że wyrok wydał sam inkwizytor, który też sporządził tę notatkę. Niżej widnieje jeszcze jeden zapis, zrobiony inną ręką. Krótki, bez komentarzy: „Trzynastego grudnia ojciec inkwizytor Hieronymus powiesił się w podwórzu na osice”. No i jak się panu podoba moja opowieść, kapitanie?

Aptekarz spojrzał pytająco na von Dorna. Cornelius był blady, pot wystąpił mu na czoło. Wskazał na Zamoleusa drżącym palcem.

– I po cóż wam, panie, coś tak okropnego, co przynosi ludziom same tylko nieszczęścia – szaleństwo i śmierć? Cóż panu przyjdzie z tej księgi? Niechby sobie leżała w skrzyni kolejnych półtora tysiąca lat.

– Nie, mój przyjacielu, już czas! Sto lat temu, za życia Saventusa, było jeszcze za wcześnie, a teraz nadeszła właściwa pora – z głębokim przekonaniem oświadczył Walser. – W szesnastym stuleciu ludzki rozum był jeszcze zbyt pogrążony w mrokach niewiedzy, człowiek nie zdołał podnieść się z kolan. Ale nasz oświecony wiek poczynił wielkie odkrycia – że Ziemia nie stanowi centrum wszechświata, lecz jest tylko jedną z planet krążących wokół Słońca, że…

– To niemożliwe! – zakrzyknął wielkim głosem poruszony do głębi kapitan. – Każdy przecież widzi, że Słońce obraca się wokół Ziemi!

– Nie zawsze należy wierzyć własnym oczom. – Aptekarz uśmiechnął się do kapitana jak do nierozumnego dziecka. – Pański wzrok mówi panu, na przykład, że Ziemia jest płaska, a tymczasem nic podobnego – okrągła niby jabłko.

Cornelius nie protestował, porażony tym argumentem. Czyżby Ziemia istotnie nie była ośrodkiem wszechświata?

– A ile wspaniałych odkryć dokonało się w fizyce i chemii! Albo w medycynie! Nigdy jeszcze człowiek nie wiedział o sobie i przyrodzie tak wiele. Rozum w końcu uczy się myśleć bez strachu, samodzielnie, uwalnia się z powijaków. Człowiek dzisiaj pojmuje i odczuwa sam siebie zupełnie inaczej. Genialny Szekspir, piewca wolności Cervantes, zuchwały Spinoza, dociekliwy John Donne i wielu innych myślicieli sprawiło, że ludzkość może mieć dla siebie szacunek, być dumna ze swoich osiągnięć. Krępująca uzda ślepej, bezrozumnej wiary nie jest nam już więcej potrzebna. Owszem, dawniej, w żałosnej epoce ciemnoty i niewiedzy, religia była niezbędna po to, by w naszych dzikich przodkach tłumić zwierzęce żądze i strach przed zagadką bytu – a wszystko to w imię Boże. Teraz jednak większość tajemnic natury, które dawniej wydawały się niezbadane, szczęśliwie została odkryta przez naukę. Uczeni rozwiązaliby i inne problemy, gdyby ich rozsądku nie ograniczały żelazne pęta zabobonu. To koniec, mój drogi, chrześcijaństwo przestało już być użyteczne. Trzeba je odrzucić, tak jak wyrośnięte dziecko zrzuca z siebie za małe i za ciasne ubranie, które krępuje jego ruchy. Żeby posuwać się naprzód, dalej, wyżej, człowiekowi potrzebna jest dziś nie wiara w cuda, lecz we własne siły i możliwości własnego umysłu. Jeżeli ludzie dowiedzą się prawdy o Chrystusie i źródłach jego nauki, w ich umysłach zapanuje ogromne poruszenie – o wiele bardziej twórcze niż w okresie reformacji. Przecież każdy wstrząs, każda odmienność w sposobie myślenia to dobrodziejstwo dla pracy człowieczej myśli. Wielu, oczywiście, cofnie się w przerażeniu, zatka uszy i zasłoni oczy. Niemało jednak znajdzie się i takich, którzy z zaciekawieniem i uwagą powitają nową prawdę. I będą to najlepsi z ludzi! I ja, i pan stoimy u progu złotego wieku! Jak niewiarygodnie rozwinie się nauka i sztuka, jak wzrośnie poziom wykształcenia! A co najważniejsze, człowiek przestanie się płaszczyć i poniżać przed istotą wyższą, która w rzeczywistości nie istnieje. Jeżeli ludzie nie będą w pokorze oddawać czci królowi niebios, to bardzo szybko odejdzie im ochota również i na to, by padać plackiem przed ziemskimi władcami. Powstanie nowe społeczeństwo, godne i żyjące w poszanowaniu własnych wartości. Oto cel, którego urzeczywistnieniu warto poświęcić życie!

Walser nie panował już nad wzruszeniem. Głos mu drżał, z oczu płynęły łzy natchnienia i zachwytu.

– A co z Maryją Dziewicą, Najświętszą Orędowniczką? – zapytał cicho von Dorn. – Skoro Boga nie ma, to Jej także? Nie jest władna wstawić się za nikim, gdyż umarła blisko dwa tysiące lat temu? I życie wieczne także nie istnieje? Po naszej śmierci niczego już nie będzie? Niczego? Po co w takim razie żyć?

– Żeby przebyć drogę od bezmyślnego zarodka do mądrości szlachetnego starca, który wie, że przeżył swoje życie w pełni i opróżnił jego czarę do ostatniej kropli – wyjaśnił Walser tak, że było widać, iż wszystko już przemyślał i od dawna zna odpowiedź na te pytania. – Szukałem Ewangelii Judasza, ponieważ wierzyłem w potężną moc tej księgi. Nikt, kto ją przeczytał – czy choćby tylko do niej zajrzał – nie mógł zachować wiary w Boga, nawet sam inkwizytor. Mam plan, dla którego pragnąłbym pana pozyskać – przecież i w przyszłości będę potrzebował wiernego i dzielnego pomocnika. Osiądę w Amsterdamie, gdzie obskurantyzm nie jest w modzie. Kupię drukarnię i wydam Księgę. Rozpowszechnię ją w całej Europie. Zaręczam panu, że w ciągu dwóch lub trzech lat podniesie się tam fala, w porównaniu z którą herezja Lutra wyda się chrześcijańskiej społeczności dziecinną zabawą. My dwaj, ja i pan, wywołamy olbrzymi przewrót w ludzkich duszach i umysłach!

– I znowu zacznie się wojna religijna? – zapytał Cornelius. – Jedni będą zabijać w imię wiary, a drudzy w imię rozumu? W naszym rodzie wciąż pozostaje żywa pamięć reformacji, która podzieliła go na dwa wrogie obozy – i jeden z nich unicestwił członków drugiego… Nie, panie Walser, nie można narażać duszy na takie ciężkie próby. – Kapitan mówił coraz głośniej i zapalczywiej. – Świat, niedoskonały i często okrutny, taki już jest z natury, przez nikogo nie został do tego popchnięty ani zmuszony. Niech lepiej wszystko będzie, jak ma być. Jeśli pan ma rację i Bóg nie jest człowiekowi potrzebny, to lepiej, żeby ludzie doszli do tego sami, bez pańskiego Judasza, który i tak był i na zawsze pozostanie podłym zdrajcą, cokolwiek by wymyślił… Co do mnie, sądzę, że Bóg będzie potrzebny zawsze, dlatego że przynosi nadzieję, a nadzieja jest potężniejsza i piękniejsza niż rozum. I Jezusa także ludzie będą potrzebować! I wcale nie chodzi o to, kim był naprawdę i co zrobił lub czego nie zrobił… Nie potrafię panu tego wytłumaczyć, ale czuję i wiem: bez Niego nie można się obejść. Jest pan przecież dobrym i mądrym człowiekiem, że też pan tego nie rozumie! – Von Dorn pokręcił głową. – Proszę mi wybaczyć, szanowny przyjacielu, ale nie dopuszczę, by pański plan się urzeczywistnił.

– „Nie dopuszczę”? – Walser uniósł brwi. – Nie dopuszczę?

– Niech mi pan odda Zamoleusa. Ja… nie, nie zniszczę go, bo skoro ta księga przetrwała już tyle wieków, to znaczy, że Bogu się podoba, by istniała. Ale ukryję ją tak głęboko, w tak tajemnym miejscu, że nikt jej tam nie odnajdzie, chyba że mu się to uda z woli boskiej. I niech pan nie próbuje mnie od tego odwodzić, to nic nie da. – Teraz Cornelius nie był już rozgorączkowany, mówił spokojnie – czuł w sobie jakąś twardą, niezachwianą pewność. – Będzie się pan odwoływał do mojego rozsądku, a ja podjąłem decyzję, kierując się sercem.

Aptekarz opuścił głowę i zamknął oczy. Nie odzywał się. Cornelius cierpliwie czekał.

Wreszcie – po kwadransie, może zresztą i więcej czasu upłynęło – Walser rzekł z ciężkim westchnieniem:

– Cóż, mój szlachetny przyjacielu, niewykluczone, że w takiej sprawie rzeczywiście należy wsłuchać się nie w głos rozumu, lecz serca. Jestem zasmucony i przybity tym, że nie potrafiłem przekonać o słuszności mych sądów nawet pana, człowieka rozumnego i życzliwego. Koniec końców, dał pan wyraz również moim własnym wątpliwościom. Chciałem wypróbować na panu, czy ludzkość jest już gotowa zaakceptować ideę świata bez Boga. Teraz widzę, że nie. Cóż, niech Księga czeka swojego czasu… A my… My stąd wyjedziemy. Niech pan buduje swój wspaniały zamek i przeznaczy w nim jedną komnatę dla mnie. Przyjmuję pańską hojną propozycję.


Muszkieterowi łzy zakręciły się w oczach – prawdę mówiąc, szykował się na długi, męczący spór i już z góry utwardzał serce, żeby za nic nie ustąpić.

– Jest pan najzacniejszym z ludzi, Herr Walser! – wykrzyknął z uczuciem. – Wiem, jak wiele pan poświęca – marzenie, cel życia, wielki zamysł. Ale okazał się pan wystarczająco mądry, by pojąć, że pragnąc obsypać ludzkość dobrodziejstwami, narazi ją pan na śmiertelne niebezpieczeństwo. Wie pan co? – Wzruszony do głębi Cornelius machnął w stronę skrzyni z otwartym wiekiem. – W zamian za pańską księgę niech pan weźmie połowę mojej zdobyczy. To będzie uczciwe rozwiązanie.

Aptekarz uśmiechnął się z roztargnieniem, widocznie jeszcze nie oderwawszy się myślami od swojego wielkiego, szalonego zamysłu.

– Dziękuję panu. Wystarczy mi sam tylko Arystoteles – zwłaszcza że pan, jak mi się zdaje, niezbyt wysoko sobie ceni ten biedny manuskrypt… Cóż, miły Corneliusie, teraz możemy wypić. Za upadek wspaniałych projektów i mądrość, która każe zaniechać wszelkiego działania.

Von Dorn podniósł czarkę do ust. Wino okazało się gęste i cierpkie, miało posmak żywicy, dębowej beczki i jakichś ziół.

– A pan? – zapytał kapitan, widząc, że Walser jeszcze nie wypił. – No już, do dna, jak mawiają Moskowici. To wprawdzie zgubny dla nich obyczaj, ale pan przecież nie upije się jedną czarką dobrego wina?

Kapitan zaśmiał się ze swojego żartu, podał aptekarzowi gliniane naczynko i dopilnował, by Walser wypił trunek do dna, i to duszkiem.

– Ja… nie jestem przyzwyczajony tyle… pić. – Aptekarz ustami chwytał powietrze. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeni i wreszcie wydobył stamtąd szklaną banieczkę, napełnioną liliową cieczą. – To eliksir żołądkowy…

Wypił połowę zawartości pękatej buteleczki, schował ją i otarł rękawem spocone czoło.

Corneliusowi także zrobiło się gorąco. Cypryjskie wino, jak to bywa z dobrym trunkiem, nie uderzyło mu do głowy, lecz poszło w nogi. Kapitan zachwiał się.

– Zbladł pan – zauważył aptekarz. – Nic dziwnego, zważywszy, co pan przeżył w ciągu ostatniej doby. Niech pan siądzie.

Podsunął von Dornowi stołek, kapitan podziękował i usiadł. Widocznie zmęczenie rzeczywiście dawało o sobie znać – ciężkie jak ołów, z wolna pełzło od stóp w górę.

Walser patrzył na kapitana jakoś dziwnie – ni to ze strachem, ni to ze współczuciem.

– Niech pan spróbuje się podnieść – powiedział nagle.

Cornelius usiłował wstać, podpierając się ręką, ale jakby nie czuł nóg.

– Co się ze mną dzieje? – wybełkotał, spoglądając w oszołomieniu na nieposłuszne kolana.

– To działanie trucizny, mój biedny przyjacielu – ze smutkiem poinformował go Walser. – Ku mojemu najgłębszemu żalowi, nie zostawił mi pan wyboru. Znów, podobnie jak na początku naszej znajomości, poddałem pana próbie, ale tym razem nie wyszedł pan z niej zwycięsko. Wtedy wypróbowywałem pańską wierność, dzisiaj – dojrzałość. Niestety, mój dobry kapitanie, jest pan dziecięciem mroku, a nie światła. Pański ciasny umysł błądzi w ciemnościach. Ale to nic, Księga pomoże je rozproszyć. Urzeczywistnię swój plan, tyle że bez pana pomocy. Jeśli nawet zginę z rąk fanatyków lub spłonę na stosie, dzięki mnie ludzkość zrobi pierwszy krok ku wyzwoleniu się z pęt ciemnoty.

– Otruł mnie pan? – z niedowierzaniem zapytał Cornelius. – Cypryjskim winem? Ale… ale przecież sam także je pan pił! To na pewno żarty! Rozbawiło pana, że się tak upiłem jedną czarką.

– Nie, wcale nie żartuję. Owszem, wypiłem wino razem z panem, ale miałem przygotowaną buteleczkę z ekstraktem serpentarium, który znosi działanie trucizny.

Co za podła zdrada! Żeby napoić trucizną przyjaciela!

– Łajdak! – krzyknął von Dorn.

Wyrwał z pochwy kindżał, chcąc nim ugodzić truciciela. Ale nie dosięgnął – aptekarz stał za daleko, a kapitan nadal nie mógł się ruszyć z miejsca. Co gorsza, Cornelius poczuł, że jego ciało odrętwiało już do pasa – każdy ruch przychodził kapitanowi z trudem. Ech, szkoda, że zostawił szpadę na górze, żeby nie przeszkadzała przy schodzeniu do piwnicy.

– Nie może pan mnie zabić. – Walser rozłożył ręce, jakby się usprawiedliwiał. – Trucizna będzie się rozlewać po pańskim ciele, podchodząc coraz to wyżej. To dawna receptura, znana jeszcze w starożytnej Grecji. Właśnie tę truciznę zażył Sokrates. Ale ja udoskonaliłem jej skład, tak że działanie tego środka jest łagodniejsze. Nie będzie pan czuł bólu. Nie będą panu także dokuczać mdłości. Kiedy trucizna dotrze do mózgu, najpierw straci pan mowę, potem wzrok, słuch i inne zmysły, a wreszcie pogrąży się pan jakby we śnie. To naprawdę godna pozazdroszczenia śmierć. Kiedy nadejdzie mój koniec, chciałbym tak właśnie umrzeć.

– Błagam, niech mi pan da odtrutkę! – wychrypiał Cornelius. Nie mógł się już odwrócić do Walsera, bo poruszał jedynie szyją. – Przysięgam, nie będę się przeciwstawiał pańskim planom! Klnę się na honor! Von Dornowie nigdy nie łamią danego słowa.

Walser uśmiechnął się smutno.

– Niech pan wybaczy, kapitanie, ale to absolutnie niemożliwe. Wierzę, że mówi pan szczerze. Ale później, gdy śmierć przestanie zaglądać panu w oczy, zmieni pan zdanie. Powie pan sobie: tak, przysiągłem na honor, ale czymże jest honor jakiegoś tam kapitana w porównaniu z dobrem ludzkości? Jako człowiek szlachetny, biedny panie von Dorn, w imię ocalenia chrześcijańskiego świata chętnie złoży pan w ofierze swój honor. Nieszczęście polega na tym, że różnie pojmujemy dobro i ratowanie ludzkości. Mój nieszczęsny, otumaniony przyjacielu! Och, ile trudu i wysiłku kosztuje mnie ten czyn, dokonywany w imię człowieczego rozumu! Aptekarz zaszlochał i odwrócił się.

– Słuchajcie, panie Walser! – zaczął szybko mówić kapitan, bojąc się, że język odmówi mu posłuszeństwa, a wtedy on nie będzie już mógł odmienić swojego losu. – Przecież to takie proste! Jeśli odrzucimy Boga, to nawet tak dobry i mądry człowiek jak pan zdolny będzie do każdej nikczemności. Ja jestem gorszy od pana – bardziej chciwy, próżny, głupszy. Lekceważyłem niemal wszystkie przykazania, zabiłem w życiu co najmniej siedemnaście osób. Ale za każdym razem, wbijając ostrze czy odwodząc kurek, wiedziałem, że popełniam grzech śmiertelny. A pan zadaje truciznę przyjacielowi, przekonany, że dokonuje niezwykłego czynu!

Rozległ się brzęk – to z bezsilnych palców prawej ręki von Dorna wypadł na podłogę kindżał.

– Trucizna działa szybciej, niż myślałem – powiedział jakby do siebie Walser. – W drugiej ręce zabraknie czucia nieco później, ponieważ z lewej strony jest serce, które przetacza krew… Ale niedługo, już niedługo.

– Umieram, ratunku! – zajęczał rozpaczliwie Cornelius.

– Nie. Pozostawić pana przy życiu byłoby niewybaczalną słabością, najgorszym z możliwych przestępstw.

Pozbawiony wszelkiej nadziei von Dorn zacisnął w pięść palce lewej, jeszcze nieodrętwiałej ręki.

– Nie! Najgorsze z możliwych przestępstw to zdrada. Wiarołomstwo. Nie ma dla mnie nic wstrętniejszego niż nie dochować wiary – Bogu czy też temu, kogo uważałem za przyjaciela, kogo kochałem i darzyłem zaufaniem. Obyś był przeklęty razem ze swoją Księgą, Walser!

– Ależ ja także pana pokochałem! I teraz pana kocham! – Aptekarz gwałtownie postąpił parę kroków w stronę skazańca – widać było, że słowa kapitana dotknęły go do żywego. – Ale człowieka kocham bardziej niż siebie i pana! Szkoda, że pan umrze, nie pojąwszy tej prostej prawdy…

Lewa ręka von Dorna nie utraciła jeszcze czucia. Na wpół sparaliżowany muszkieter chwycił aptekarza za kołnierz i włożywszy w ten ruch wszystkie swoje siły, całą wolę życia, gwałtownie szarpnął, uderzając głową truciciela o kant stołu.

Walser zwiotczał i bez jęku osunął się na ziemię.

„Prędzej, prędzej” – szeptał Cornelius, rozhuśtując stół. Wreszcie udało mu się odepchnąć od niego dostatecznie mocno, by wraz ze stołkiem przewrócić się na podłogę. Przy upadku nie poczuł bólu. Chłód rozlewał się w ręce od ramienia ku łokciowi. Byleby tylko dosięgnąć do kieszeni, w której Walser ma odtrutkę!

W tej samej chwili, kiedy palce dotknęły flaszeczki, zimno ścisnęło przegub niczym kleszcze.

Cornelius z wysiłkiem zgiął łokieć, by podnieść flakonik do ust. Jeśli wyśliźnie mu się z drętwiejących palców, to koniec, śmierć.

Szklany korek wyrwał zębami. Wlał do ust resztki fioletowego eliksiru do ostatniej kropli i bezsilnie opadł na wznak.

Czy aby nie jest za późno?

Z początku wydawało się, że tak. Chciał przełknąć ślinę i poczuł, że nie może. A więc i gardło już nie pełni swoich funkcji.

„Bylebym zdążył odmówić modlitwę, dopóki nie odmówiły mi posłuszeństwa wargi i język” – pomyślał Cornelius i nagle przeszyło go ukłucie bólu w prawym ramieniu – tym, którym, padając, uderzył o podłogę.

Von Dorn nigdy nie przypuszczał, że ból może wywołać tak wielką radość. Eliksir działał!

Działał, i to szybko: najpierw ożyły ręce, potem kapitanowi udało się usiąść, a po upływie kilku minut von Dorn – wprawdzie chwiejnie – ale już stał na własnych nogach.

Gorąco podziękowawszy Przenajświętszej Orędowniczce i Jej Synowi za cudowne ocalenie, Cornelius wyciągnął spod stołu nieprzytomnego Walsera.

Co zrobić z tym szaleńcem? Zabić go? Zasłużył na śmierć, ale Cornelius wiedział, że nie potrafi z zimną krwią pozbawić wiarołomcy życia. Co innego zadać śmiertelny cios w ferworze walki, a co innego zabić słabego i bezbronnego człowieka – to jakoś nie po rycersku.

Więc co? Puścić go wolno, odebrawszy najpierw Zamoleusa? Ale ów pozornie niegroźny staruszek jest niebezpieczny. Z tej strasznej książki przeczytał dość, by rozsiać po świecie jej trujące nasiona…

Od uderzenia o kant stołu na skroni leżącego utworzyło się wgłębienie, które dosłownie w oczach przybierało barwę sinopurpurową. Cornelius ostrożnie obmacał zapadlinę palcem i aż drgnął, wyczuwszy pod cienką skórą ostrą krawędź złamanej kości. Odciągnął pomarszczoną powiekę leżącego i przeżegnał się. A więc Pan zadecydował już o losie aptekarza. Oświeciciel ludzkości był martwy.

Na górze, w komnacie, rozległo się bicie zegara – jedno uderzenie, drugie, trzecie.

Trzecia w nocy! Wkrótce powinien poprowadzić kompanię na Kreml!

Von Dorn zaczął się miotać po piwnicy, to wyjmując ze skrzyni książki, to znów na powrót je chowając. Nie znał innego miejsca, gdzie mógłby ukryć skarb. Zresztą po co? Dlaczego nie miałby go pozostawić w tej chytrze obmyślonej kryjówce? Nie wiadomo jeszcze, czy Matfiejewowi uda się wprowadzić swój plan w życie. Ogłaszać carem młodszego brata, podczas gdy prawowity następca tronu żyje – to pachnie zdradą stanu. Oczywiście, Artamon Siergiejewicz jest mądry i przewidujący, rozsądniej jednak będzie na razie zostawić Liberię tutaj.

Kapitan zatrzasnął wieko skrzyni, z wierzchu przysypał je ziemią, udeptał. Zapomniał o Zamoleusie!

Heretycka książka wciąż leżała na stole, kusząco otwarta. Cornelius zamknął ją z obrzydzeniem i aż zmrużył oczy, oślepiony blaskiem ognistych rubinów. Szatański blask!

Wsunął Zamoleusa do worka i rzucił na podłogę, na wieko skrzyni. Niechaj diabelska pisanina strzeże drogocennych ksiąg.

Wdrapał się na górę i starannie zamaskował płytami skrytkę. Zegar wskazywał wpół do czwartej.

Ach, to prawdziwe fatum! O czwartej kompania ma pobudkę – dowódca powinien być na miejscu.

Jeśli z powodu obrzydliwej chciwości on, rycerz von Dorn, zawiedzie swego dobrodzieja, to pozostanie mu tylko jedno: aby zmyć tę hańbę, będzie musiał odebrać sobie życie.

Nastał wielki dzień! Do diabła ze skarbami! Przede wszystkim honor, reszta potem.

Byle tylko zdążyć, nie spóźnić się.

Cornelius wybiegł za wrota, prowadząc konia za wodze. Niedbale przymknął skrzydła bramy. Brzęknął ostrogami i przytrzymując szpadę, wskoczył na siodło.

Zanim ruszył, obejrzał się za siebie i wydało mu się, że dom Adama Walsera patrzy na niego trzynastoma złymi, mętnymi ślepiami.

Загрузка...