Na służbie jak to na służbie. Obyczaje miłosne rosyjskich
kobiet.
Porucznik von Dorn obmyśla Dyspozycję. Anioł z nieba.
– Dokąt lesiesz, gląbie! Slyszaleś: Halt! Perwszi dzesęć links! Drugi dzesęć rechts! Tszeci! Szwarti rechts! Piąti links! Szósty rechts! Siótmy links! Ósmi rechts! Bęben – i-i-i-tra-ta-ta-ta, tra-ta-ta-ta!
Cornelius odebrał doboszowi pałeczki, prawidłowo wystukał rytm i poklepał chłopaka po głowie: nie szkodzi, nauczysz się. Malec był bystry, chwytał wszystko w lot.
Kompania maszerowała po Diewiczym Polu – odległym miejscu, położonym aż za Prieczistieńską Bramą i Zubowską Strzelecką Słobodą – ćwicząc zwroty w szyku.
Pięć miesięcy solidnej musztry zrobiło swoje. Żołnierze gorliwie walili buciorami w i tak już na gładko udeptaną ziemię i sprawnie wykonywali komendy, wytrzeszczonymi w napięciu oczyma spoglądając na dowódcę. Von Dorn, chociaż pokrzykiwał, czynił to bardziej dla porządku niż z prawdziwej potrzeby – był ze swoich żołnierzy zadowolony. Patrząc na kompanię, trudno by uwierzyć, że jeszcze niecałe pół roku temu większość tych chłopaków nie wiedziała, która ręka jest prawa, a która lewa. Mańkuci uważali za prawą tę rękę czy nogę, którą było im się wygodniej posługiwać, a ponieważ w skład kompanii wchodziło takich aż pięciu, wciąż zakłócali porządek musztry. Żeby żołnierze się nie mylili, trzeba było uczyć ich nowych słów w ten sposób: ta strona, po której bije serce – links. Druga – rechts. Ale w końcu przyswoili sobie tę mądrość. Nawet małpę można nauczyć klaskać w dłonie i tańczyć poloneza.
Żołnierzom to dobrze, rozgrzali się w marszu, gęby mają czerwone, spocone, a pan porucznik, stojąc w miejscu, przemarzł do szpiku kości. Pod koniec października w Moskwie panowały takie chłody, jak w Wirtembergii zimą, no i w dodatku od rana siąpił paskudny, drobny deszcz. Można by, oczywiście, okutać się płaszczem, ale cóż to za dowódca, co wygląda jak nastroszona wrona? Dlatego też Cornelius stał chwacko w samym mundurze i tylko nogą postukiwał w takt: r-raz, i-i-i r-raz, i-i-i r-raz!
Na skraju placu, jak zwykle, tłoczyli się gapie. Zimny deszcz wcale ich nie odstraszał. Rosjanin, jeśli przemoknie, otrząsa się jak pies i idzie dalej.
Do ciżby gapiów Cornelius się przyzwyczaił. Żołnierskiej musztrze najczęściej przyglądało się, oczywiście, pospólstwo, ale nierzadko obserwował ją jeden czy drugi bojar ze swoją świtą. Także i teraz górowała nad tłumem wspaniała czapa. Na białym arabskim wierzchowcu siedział jakiś dostojny wielmoża – wysoki, kościsty, z długą siwą brodą. Wokół może z dziesięciu jego spieszonych ludzi, a oprócz tego gońcy w jednakowych, malinowej barwy kaftanach. A niech sobie patrzą, czego im żałować? Rozrywek w Moskwie niewiele można znaleźć, a tu i dobosz wali w bęben, i żołnierze dziarsko maszerują. Von Dorn próbował zastąpić bęben fletem, ale naskarżyły na niego mniszki z klasztoru Nowodiewiczego. Flet jako diabelski wymysł był instrumentem zakazanym.
Ogólnie rzecz biorąc, porucznik von Dorn przywykł jakoś z biedą do tej moskiewskiej mordęgi, chociaż jego służba zaczęła się tak, że gorzej nie można.
Z przyobiecanego wyposażenia na zagospodarowanie się w ogóle nic nie wyszło – nie dostał ani pieniędzy, ani sobolowych skórek, ani sukna. Wszystko zagarnął wiceminister Fiedka, zgodziwszy się w zamian nie wnosić sprawy o znieważenie jego osoby, choć jeszcze długo się stawiał, parszywiec, nim wreszcie pułkownik Libenau go przekonał.
Takich żołnierzy, z jakich składała się jego kompania, porucznik Cornelius nigdy dotąd nie widział, ba, nawet nie podejrzewał, że podobne pokraki mogą się w ogóle zwać żołnierzami. Brudni, obszarpani – trudno. Ale żeby na całą kompanię nie było ani jednego sprawnego muszkietu, ani jednej zdatnej, ostrej szabli, kul i prochu! To ci dopiero muszkieterowie!
Winien był, oczywiście, dowódca, kapitan Owsiej Tworogow. Mało, że co dzień od rana pijany, to jeszcze awanturnik i bezwstydny złodziej. Całą amunicję i broń sprzedał, żołnierzy, zamiast do służby, wysyłał do roboty, a pieniądze za to chował do własnej kieszeni. Także z przybycia nowego porucznika usiłował wyciągnąć dla siebie korzyść – chciał, by ten podjął się ochrony kupieckich składów w Srietienskiej Słobodzie, ale nic z tego, nie na głupiego trafiło.
Cornelius poszedł na skargę do pułkownika, niewiele jednak wskórał. Libenau von Lilienklau miał już swoje lata, był zmęczony życiem w Rosji i do spraw służby odnosił się obojętnie. Doradził von Dornowi jedynie: laissez-faire, przyjacielu, far niente, czyli, mówiąc po tutejszemu, najlepiej pluć i łapać. Moskowici oszukali was, teraz wy, kapitanie, oszukajcie ich. Jesteście jeszcze młodym człowiekiem, nie to co ja, stary kapeć. Jeżeli dojdzie do wojny z Polakami czy z Turkami, oddajcie się w niewolę przy pierwszej okazji, a wtedy wyswobodzicie się z moskiewskiego jarzma.
Von Dorn nie zwykł jednak pobierać żołdu, choćby i zmniejszonego o połowę, za darmo. Co najważniejsze, z czasem obmyślił szczegółowy plan, który nazwał Dyspozycją; zgodnie z tym planem, porucznik trzeciej kompanii miał sobie wyrobić jak najlepszą opinię.
Zaczął od sprawy podstawowej: nauczył moresu kapitana, jako że z takim dowódcą zaprowadzić jakikolwiek porządek w kompanii było rzeczą niemożliwą. Lekcję, którą sam dostał swego pierwszego dnia w Moskwie, Cornelius zapamiętał bardzo dobrze: w tym kraju można zrobić wszystko, co się chce, byleby obeszło się przy tym bez świadków. No cóż, zatem von Dorn tak właśnie uczynił.
Zaczaił się na Owsieja Tworogowa wczesnym rankiem, zanim ten zdążył się spić, i sprał go, jak Pan Bóg przykazał. Nie żałował pięści, ale bił tak, żeby nie zostawić siniaków czy zadrapań – pończochą napełnioną mokrym piaskiem. Zagroził przy tym, że jeśli Owsiej podniesie krzyk, zabije go, więc Tworogow znosił lanie w milczeniu. Cornelius odradził mu także pójście na skargę. Pokazał kapitanowi na migi (rosyjskiego jeszcze wtedy w ogóle nie znał): każdy żołnierz, złodzieju, za pół rubla udusi cię gołymi rękami, wystarczy szepnąć słówko.
Tworogow, choć pijanica, nie był głupi, zrozumiał. Od tamtego dnia stał się cichy, spokojny, nie wrzeszczał i nie dręczył żołnierzy. Po prostu z samego rana upijał się tak, że potem cały dzień leżał jak kłoda w komórce.
Cornelius wyznaczył specjalnego dyżurnego, jedynego niepijącego Czuchońca [25], którego obowiązkiem było pilnować Tworogowa: sprawdzać, żeby się nie udusił własnymi rzygowinami i nie pokazywał się nikomu na oczy. Kiedy kapitan, budząc się z pijackiego snu, zaczynał mrugać oczyma i usiłował się podnieść, Czuchoniec wlewał w niego porcję gorzałki i Owsiej znów się uspokajał. Dzięki temu i on sam był zadowolony, i żołnierze.
A dowodzenie kompanią przejął von Dorn.
– Perszi-drugi odlycz! – Porucznik uderzał trzcinką w takt. – Perszi-drugi, perszi-drugi! Perszi wistąp! Kehrt [26]! Odrzuć broń!
Przeszedł się między szeregami żołnierzy, zwróconych teraz do siebie twarzą, by upatrzyć sobie partnera. Zamierzał zademonstrować podkomendnym walkę wręcz. Wybrał Jepiszkę Smurowa, wielkiego, powolnego chłopa, żeby bardziej uwypuklić zalety tego sposobu pokonywania nieprzyjaciela.
– Solnierze, paczeć uwasznie! Poftarzać ne będę! Jepiszka, daj mi w pisk!
Rozkaz to rozkaz. Jepiszka podwinął rękaw, nieśpiesznie się przymierzył i zamachnął kułakiem.
Cornelius zręcznie się uchylił, straszliwy cios trafił w powietrze nad jego głową, a kiedy żołnierz, tracąc równowagę, poleciał do przodu, porucznik lekko uderzył go w prawe ramię i jednocześnie podstawił mu nogę.
Drągal runął jak długi twarzą na ziemię, von Dorn zaś usiadł mu na plecach i chwycił go za włosy. Tłum gapiów wydał okrzyk radości. Do ćwiczeń w walce wręcz widzowie mieli szczególne upodobanie.
– Klar [27]? Perszi bić, drugi rzuca! Dalij!
Żołnierze jęli ochoczo młócić się nawzajem. Von Dorn przechodził między nimi, poprawiał ich, instruował. Potem pokazał kompanii jeszcze jeden przydatny i prosty sposób, jak oszołomić nieprzyjaciela, który nie spodziewa się ataku: trzeba kantem dłoni uderzyć go w czubek nosa, wtedy od razu i oślepnie, i straci orientację, można z nim zrobić, co się chce.
Co trzeci dzień zwykle dochodziło do awantury między żołnierzami a strzelcami. Szable i noże nie szły w ruch, gdyż groziła tutaj za to sroga kara – można było trafić na szubienicę, i nikt specjalnie nie dochodził, kto zawinił, a kto miał rację w sporze. Dawniej w walce na pięści – przy równej liczbie uczestników – zawsze zwyciężali strzelcy, solidarniejsi i bardziej zaprawieni w takich starciach. Ostatnio po raz pierwszy wzięli górę żołnierze von Dorna. Trofeami było siedemnaście spiczastych kołpaków. Pułkownik Libenau otrzymał za to od generała Baumanna podziękowania i beczułkę mozelskiego, a Cornelius od Libenaua pochwałę i funt tytoniu.
Żołnierze machali jeden drugiemu rękami przed twarzą, zgodnie z rozkazem porucznika zatrzymując dłoń o werszek od nosa. Gapie przycichli, nie rozumiejąc, cóż to za dziwaczną zabawę wymyślił Niemiaszek. Jeden z ludzi bojara podszedł bliżej i przechylał głowę to w prawo, to w lewo, usiłując podpatrzyć, o co chodzi.
Odziany był na modłę rosyjską, ale twarz miał czarną. Spod wspaniałej czapy wymykały się szorstkie, kędzierzawe włosy, gęsto przetykane siwizną. Nos, nieco przypłaszczony, przypominał kasztan. Aha, Murzyn. U tutejszych wielmożów, podobnie jak u europejskich, Maurowie i Murzyni byli w cenie. Za całkiem czarnego płacono podobno do trzystu rubli. A tego, strojnego, z zakrzywioną szablą u boku, Cornelius widział na placu już nie po raz pierwszy; trudno takiego nie zauważyć. Tyle że przedtem Murzyn bywał sam, a dziś przybył z samym bojarem i całą pańską świtą.
Ale nagle von Dorn dostrzegł z boku, w pewnej odległości od ciżby, zgrabną kobiecą figurkę – czarna chusta, suta błękitna suknia, w ręce biały węzełek – i od razu zapomniał o Murzynie.
Stioszka przyniosła obiad. A więc już południe.
Stioszka miała na sobie wprawdzie wdowią chustę, ale bogatą, z pięknego aksamitu z Limoges. Suknia też była z dobrego sukna; gdy rozchyliły się poły z przodu, widać było trzewiczki z koźlej skóry z purpurowymi safianowymi cholewkami. Twarz pokryta bielidłem, na policzkach – podług moskiewskiej mody – okrągłe czerwone rumieńce. Przyjemnie było na Stioszkę popatrzeć, a i węzełek wyglądał zachęcająco. W środku, Cornelius wiedział, znajdował się pieróg z jesiotrem, drugi z makiem, dzban piwa, kawał baraniny przyprawionej imbirem i – jak zawsze – ziarnisty łososiowy kawior, marynowany w occie.
Wedle czasu europejskiego było teraz południe, tutaj – już trzecia. Moskowici inaczej liczyli czas, mieli jakąś własną, dziwaczną rachubę, którą wyznaczał wschód słońca, tak że co dwa tygodnie następowała zmiana. Teraz, pod koniec października, rosyjska doba mieściła dziewięć godzin dnia i piętnaście – nocy. Jeśli od zorzy porannej minęły trzy godziny, była trzecia.
Stioszka statecznie przysiadła na balu drewna, poprawiła fałdy sukni. Na swoją jaskółeczkę (to takie pieszczotliwe słowo, po niemiecku Schwalbe, choć Cornelius bynajmniej nie przypominał czarnego, śmigłego ptaka) popatrywała tylko od czasu do czasu, spod oka. Moskowitki nie okazują czułości przy ludziach, a w mężczyznach cenią surowość; galanterię wobec kobiet uważają za oznakę słabości charakteru, dlatego też von Dorn odwrócił się od swojej ukochanej. Obiad poczeka, teraz na to nie pora.
Co do Stioszki, porucznikowi wyjątkowo się poszczęściło – i pod względem Dyspozycji, i pod każdym innym. Jej mąż, dopóki nie zaczadział w łaźni, był w Niemieckiej Słobodzie strażakiem – pilnował, żeby cudzoziemcy nie rozpalali ognisk i czyścili kominy. Po jego śmierci młoda wdowa została w Kukuju. Żyło jej się lepiej niż przy swoim strażaku, jako że okazała się prawdziwą mistrzynią igły. Szwaczka Stiosza szyła miejscowym matronom koszule, halki, batystowe chusteczki. Zbudowała sobie dom na granicy słobody – w rosyjskim stylu, ale czysty, jasny. Cornelius miał teraz koszule białe jak śnieg, z najcieńszego holenderskiego płótna, z koronkowymi kołnierzami, wykrochmalone, a sam był zawsze syty, zadbany, witany ciepłym, miłym słowem.
U Stioszki w domu czuł się dobrze. Stał tam piec z niebiesko-zielonych kafli, wprawione w okna szybki z małych, barwionych kawałeczków miki w słoneczny dzień rzucały na ściany migotliwe, różnokolorowe błyski, jak witraże w katolickich świątyniach. Ławy były drewniane, ale przykryte pstrymi narzutami ze skrawków materii, a na szlabanie [28] leżała pierzyna z łabędziego puchu. Specjalnie dla Korniejuszki, żeby mógł sobie wygodnie palić fajeczkę, gospodyni sprowadziła niemiecki rzeźbiony fotel, a do niego maleńką ławeczkę – podnóżek do oparcia stóp. Sama siadała na podłodze, opierała głowę o kolano Corneliusa i śpiewała pieśni. Czyż to nie raj? Zwłaszcza po kupidynowych, miłosnych uciechach, przed którymi była jeszcze kąpiel w łaźni i zimny napitek, wiśniowy albo żurawinowy.
Prawdę powiedziawszy, pobyt w Rosji miał swoje przyjemne strony. Ujmijmy to tak: jeśli kobieta pragnie uczynić życie mężczyzny szczęśliwym, znajdzie na to sposoby nawet w Moskowii.
Wdowa namawiała Corneliusa, by przeniósł się do niej na stałe, ale on nie chciał, wymawiał się służbą, tłumaczył, że musi mieszkać przy cekhauzie. Stioszkę odstraszało to niezrozumiałe słowo i na jakiś czas dawała za wygraną, ale potem znów zaczynała swoje. Nie chodziło zresztą o cekhauz – von Dorn obawiał się, że przywyknie do wygodnego życia, utraci zapał, który zagrzewał go do trudnego, żołnierskiego rzemiosła, sprawiał, że krew żywiej krążyła mu w żyłach. Tego, że sprawa może zakończyć się żeniaczką, nie musiał się lękać. Chwała Bogu, tutejsze prawa były w tej mierze bardzo surowe. Kobiecie Cerkiew prawosławna nie zezwalała poślubić „bisurmana”, a tego, żeby von Dorn przyjął ichnią wiarę, Moskowici się nie doczekają. Co do Stioszki, ta chętnie przeszłaby na katolicyzm, ale tu za coś takiego groziło spalenie na stosie. A zresztą kto wie, może by i nie przeszła, nawet dla swojej jaskółeczki, bo bardzo z niej nabożna kobieta.
Zawsze nim położyli się razem, Stioszka zdejmowała z szyi krzyżyk i poprosiwszy Matkę Najświętszą o wybaczenie grzechu, zasłaniała ikonę firaneczką, zgodnie z tutejszym obyczajem. Nazajutrz nie ważyła się wejść do cerkwi, modliła się w kruchcie, razem z nierządnicami i cudzołożnikami. Dzieciaki i prostacy wytykali takich palcami, ale Stioszka biła pokłony do ziemi, gotowa ścierpieć wszystkie szyderstwa. Kobiety w Moskowii w ogóle potrafią bardzo wiele znieść.
Mężowie je biją, trzymają w zamknięciu, nie dopuszczają do gości, nie pozwalają usiąść przy stole. Podobno i sama caryca, jeśli zapragnie popatrzyć na cudzoziemskich posłów lub dla rozrywki obejrzeć występy komediantów, musi to czynić ukradkiem, przez specjalne, zakratowane okienko, co i tak uchodzi za niezwykły przywilej.
Za zdradę mąż ma prawo żonę zabić i nikt mu za to nic nie zrobi. Inna sprawa, jeśli sam, dobrowolnie, odda komuś żonę na określony czas w zamian za niespłacony dług – taka praktyka jest dozwolona. A jaką karę może ponieść kobieta, jeśli podniesie rękę na swego męża, Cornelius już widział. Moskiewski sąd jest bardzo skory do wydawania wyroków, a te bywają zwykle niepomiernie surowe, nawet za najdrobniejsze, błahe wykroczenia.
Pewien skryba z Cudzoziemskiego Prikazu, Sieńka Kononow (który von Dornowi wydawał swego czasu pisemne zezwolenia na odbiór prowiantów), przez pomyłkę opuścił literę w jednym z carskich tytułów. Za to obcięto mu, zgodnie z przepisami, prawą dłoń. Tak go ukarano za znieważenie wielkiego władcy. W kikut wdała się gangrena i nieszczęsny Sieńka wyzionął ducha pośród straszliwych męczarni.
Albo pewien muszkieter z najlepszej w pułku pierwszej kompanii, której powierza się ochronę ulic podczas przejazdów cara ze swoją świtą, Jaszka Riebrow. Bez złych intencji, przypadkowo upuścił muszkiet podczas pełnienia warty przy Bramie Spaskiej. Broń, najnowszej konstrukcji, ze skałkowym zamkiem, uderzywszy o bruk, wypaliła. Nikomu nie stała się krzywda, kula poszła w powietrze, a jednak uznano za przestępstwo wagi państwowej strzał oddany w pobliżu miejsca, gdzie przebywa jego carska mość. I zamiast wychłostać Jaszkę za niedbalstwo albo wtrącić do lochu na trzy dni, oddano go katu. Ten odrąbał mu prawą rękę i lewą nogę. Nikogo nie obchodziło, jak nieszczęsny, okaleczony chłopak teraz sobie poradzi.
Z początku Cornelius był przerażony straszliwą surowością moskiewskich praw, ale z czasem zauważył, że ludzie potrafią się jakoś do tego przystosować i naruszają owe prawa o wiele częściej, niż to się dzieje w Europie, gdzie przestępstwa, zwłaszcza wynikające z zaniedbania czy niedoskonałości człowieczej natury, osądza się znacznie pobłażliwiej. I porucznik doszedł do następującego wniosku: jeżeli przepisy prawa są przesadnie surowe, ludzie ich nie przestrzegają – zawsze znajdą drogę, by je obejść. Kropla drąży kamień, a trawa przebija się przez ceglany mur.
Czego jak czego, ale chytrości i sprytu można się było od Moskowitów uczyć. Weźmy choćby najzwyklejsze, pospolite wykroczenie: ktoś wpadł w długi i nie może zwrócić pieniędzy. W Moskwie kogoś takiego aresztuje się i poddaje publicznie karze chłosty. Trwa to godzinami, batożą nieszczęśnika po kostkach, dopóki nie pobiegnie z rykiem oddać się w niewolę za długi, byleby uniknąć razów. W ciągu lat swojej żołnierskiej służby von Dorn tylko raz popadł w długi, których nie był w stanie spłacić; gdyby wymierzono mu za to karę wedle rosyjskich obyczajów, już dawno skończyłby na galerach, dzwoniąc łańcuchami i wiosłując do utraty sił.
Tak, tak to jest, ale co sprytniejsi mieszkańcy Moskwy w przeddzień stawienia się na publiczną chłostę za długi idą na Pałaszowkę [29], gdzie mieszkają kaci, by przekupić swojego oprawcę pieniędzmi czy postawem sukna, a wtedy ten w zamian za łapówkę daje skazanemu kawałki blachy, by je sobie wsunął za cholewy. Człowiek tak zabezpieczony może wytrzymać nawet długotrwałą chłostę.
Kobiety też, jeśli mają silny charakter i głowę na karku, nie pozwalają się łatwo skrzywdzić. Pułkownik Libenau opowiadał z rozbawieniem, w jaki sposób księżna Kuczkina uwolniła się od niekochanego i okrutnego męża. Szepnęła tu i ówdzie w carskich komnatach, że książę zna jakieś czarodziejskie zaklęcie przeciwko podagrze. Car akurat już któryś dzień z rzędu siedział na tronie z obwiązaną nogą, niemal płacząc z bólu i złości, tak go zmogło paskudne choróbsko. Dworskie mamki pobiegły do carycy z nowiną. Ta bezzwłocznie powiadomiła dostojnego małżonka, że książę Kuczkin wie podobno, jak zamówić podagrę, i sam stosuje ów sposób, ale trzyma go w tajemnicy przed innymi. Wezwano więc rzekomego uzdrowiciela w wysokie carskie progi. Książę płakał, bożył się, że nic nie potrafi poradzić. Aleksy Michajłowicz nakłaniał go, by zdradził owo zaklęcie, obiecywał wielką nagrodę, a kiedy namowy nie przyniosły żadnego skutku, gniew gromowładnego monarchy zwrócił się przeciwko księciu. Za czary, a przede wszystkim za złośliwy upór, wybatożono Kuczkina i zesłano go do klasztoru Sołowieckiego, gdzie miał odbywać dożywotnią pokutę. Księżna zaś, pozostając obecnie – mimo że mąż żyje – we wdowieństwie, bardzo jest zadowolona z takiego stanu rzeczy i ku rozrywce stworzyła sobie cały chór, złożony z urodziwych śpiewaków.
Jeśli człowiek żył w podłości i kłamstwie, miał za nic swój honor i dumę, płaszczył się przed możniejszymi i nie miał litości dla słabych, wiodło mu się w Rosji doskonale. I wielu cudzoziemców tak właśnie robiło. Wzorem holenderskich kupców, którzy w Japonii potrafią deptać krucyfiks, byle tylko dostać od pogan jedwab i porcelanę. A tu, w Moskowii, wystarczy, żeby pierwszy lepszy spryciarz przeszedł na ichnią bizantyjską wiarę – i od razu wszystkie drzwi stają przed nim otworem: może handlować, czym chce, kupować chłopów, wybrać posażną narzeczoną. Którzy spośród europejskich kupców najbardziej się tu bogacą? Nie ci uczciwi i godni zaufania, ale tacy, którzy w porę potrafią wsunąć łapówkę diakowi i oczernić konkurentów w oczach władz. A Cornelius, żałosny prostaczek, miał nadzieję, że zrobi tu czysty interes! Akurat z tymi dzikusami się dogadasz!
Fakt, z rudymi włosami na peruki „Laura” jakoś nic nie wychodziło. Pokazywanie włosów rosyjskie kobiety uważają za rzecz bezwstydną. Prędzej wystawią na widok publiczny całą resztę niż swoje kudły. I jak tu sprawdzić, która ma pod chustką czy czapką rude włosy, a która nie? Dziewczyny, co prawda, noszą warkocze, ale te uchodzą tu za panieńską chlubę. Im warkocz grubszy i dłuższy, tym jego właścicielka bardziej się ceni, choćby całą twarz miała w pryszczach. Taka nie odda swojej największej ozdoby za żadne pieniądze. Pozostawały jeszcze sprzedajne dziewki, które chodziły tu z gołymi głowami. Pełno ich w Moskwie, trudno się od nich opędzić, ale rudych spotyka się o wiele mniej niż w Holandii. Jak dotąd, Corneliusowi udało się kupić włosy w pożądanym odcieniu tylko od jednej z nich, kompletnie pijanej, za sztof wódki i pół kopiejki. Potem zobaczył, że były ufarbowane henną.
Mimo to pergaminowego zawiniątka z kosmykiem, które dostał na wzór, nie wyrzucał. W pułku chodziły słuchy, że wkrótce wojsko zostanie wysłane na północ, przeciwko staroobrzędowcom, którzy zamknęli się w swoich leśnych pustelniach, żegnają się nie tak, jak należy, i nie chcą płacić należnych podatków. Tam, w okolicach Wołogdy, podobno jest dużo rudych. Von Dorn już sobie wyobrażał, jak zdobywa swoje upragnione trofea. Nie, nie będzie obcinał warkoczy przy samej skórze, nie taki z niego okrutnik, może zostawić kobietom i dziewczętom ze cztery werszki ryżych kudłów. Za rok i tak im włosy odrosną.
A jeżeli nie poślą wojska do lasów na północy – trudno. Wtedy Cornelius zacznie działać wedle sekretnej Dyspozycji.
– Nowikow, stać spokojnie! Zaraz ci rozwalę ta świńska morda! Von Dorn podskoczył w stronę Mińki Nowikowa z czwartego plutonu. Ciężki los miał z tym chłopakiem – złym, okrutnym, postrachem innych żołnierzy. Podobno wczoraj Mińka złapał kota i żywcem obdarł go ze skóry – nieszczęsne zwierzę darło się na całe koszary. Śledztwa w tej paskudnej sprawie Cornelius jeszcze nie wszczynał. Jeśli okaże się, że to prawda, pośle Mińkę do pułkowego profosa, niech wlepi bestii sto pięćdziesiąt batów, żeby nie dręczył więcej niemych stworzeń i nie uwłaczał godności żołnierza. Także i teraz, ćwicząc sposób pozwalający się obronić przed przeciwnikiem, który chce zadać cios nożem, Nowikow umyślnie wykręcił rękę szczupłemu Juszce Chriaszczewatemu. Ten aż się skrzywił z bólu, ale bał się krzyknąć.
Trzeba było dać Mińce nauczkę. Cornelius kazał stanąć Nowikowowi na baczność i wytrzaskał go po gębie – niezbyt mocno, żeby nie złamać nosa i nie wybić zębów, ale do krwi. Mińka, choć stękał cicho, stał wyprężony. No nic, wyrodku, poczekaj, pod rózgami profosa jeszcze lepiej zaśpiewasz.
Do chłosty i policzków von Dorn uciekał się nieczęsto, i to tylko wobec żołnierzy, do których nie docierały żadne słowne upomnienia. Dowódca powinien umieć znaleźć odpowiednie podejście do każdego podwładnego, inaczej co z niego za zwierzchność? Jeśli żołnierz źle się sprawia, znaczy, że winien jest oficer, nie zdołał do niego trafić ani niczego go nauczyć. Ale, oczywiście, zdarzają się i tacy jak Nowikow, do których przemawiają jedynie wymysły i bicie.
Bicie – cóż, lepiej by było w ogóle się bez niego obejść, ale wymysły i przekleństwa w wojennym rzemiośle to rzecz pierwszorzędnej wagi, bez nich nie można ani wydać rozkazu, ani poprowadzić żołnierzy do ataku. Poznając tutejszy język, von Dorn przede wszystkim zabrał się do nauki tych jakże niezbędnych słów. Jeśli chodzi o przekleństwa, Moskowici, w przeciwieństwie do innych dziedzin życia, okazali się niezwykle pomysłowi i wyrafinowani. Przyczyna tego, zdaniem Corneliusa, leżała również w przesadnej surowości obowiązujących praw. Za wulgarne przekleństwa władza karała srogo. Po targowiskach i placach snuli się specjalni agenci, czujnie nastawiając uszu. Gdy tylko usłyszeli zakazane, plugawe wyrazy, od razu chwytali winnego i ciągnęli na rozprawę. Tyle że niewiele to pomagało – przeklinano jeszcze dosadniej i wymyślniej. Zresztą sami strażnicy porządku, wlokąc schwytanego za włosy do Ziemskiego Prikazu, tak złorzeczyli, że zwłaszcza przyjezdni, nieosłuchani, zamierali z wrażenia i żegnali się znakiem krzyża.
Doskonała znajomość moskiewskich nieprzyzwoitych wyrażeń niezbędna była Corneliusowi nie tylko w służbie, ale i dla pomyślności Dyspozycji. Dlatego przeklinać nauczył się porucznik tak znakomicie, że bywali mieszkańcy Kukuju jedynie chrząknięciem kwitowali jego popisy, a Stioszka czasem się czerwieniła, a czasem wybuchała śmiechem. Poczekajcie, mówił sobie w duchu von Dorn, to jeszcze nic. Tak się nauczę gadać w waszym barbarzyńskim języku, że nikt z mojej mowy nie pozna, żem Niemiec.
Prawdę powiedziawszy, tubylczą kochankę porucznik także wziął sobie nie przypadkiem, lecz zmyślnie to wykoncypował. Jego bujne, zawadiackie wąsy i białe jak cukier, czyszczone tłuczoną kredą zęby przyciągały spojrzenia i Lischen, która usługiwała „Pod Bocianim Gniazdem”, i hafciarki Molly Jenkins, ale on wolał Stioszkę. Dlaczego? Bo oprócz wspomnianych wcześniej powodów był jeszcze i ten, że połowę czasu, który spędzał u swojej wybranki, poświęcał na naukę: a jak się nazywa to, a jak powiedzieć tamto, a jak prawidłowo wymówić „szczeniak”.
Wieczorami, w stajni, podczas ćwiczeń w robieniu szpadą, atakując z różnych pozycji worek wypchany słomą (taką zaprawę należy koniecznie przeprowadzać codziennie, żeby nie wyjść z wprawy i nie utracić płynności ruchów), von Dorn wyobrażał sobie, że walczy przeciwko całemu zastępowi podłych Moskowitów, i takimi oto słowy zwracał się do nieprzyjaciół:
– Myślicie, że na wieki wieczne pogrzebaliście mnie w waszym cuchnącym bagnie? Włożyliście do trumny, zabili wieko gwoździami, a z wierzchu przysypali wilgotną rosyjską ziemią? Nas, Europejczyków, macie za bełkoczących, głupawych cudaków, Niemiaszków, którzy nawet z daleka od razu rzucają się w oczy? Powiadacie, że jeszcze nigdy dotąd się nie zdarzyło, żeby jakiś cudzoziemiec bryknął z Moskowii z powrotem do Europy? Że tych, co próbowali, szybko chwytano, batożono, wyrywano im nozdrza i zsyłano na Sybir? Poczekajcie, bydlaki brodate, takiego Niemca jak Cornelius von Dorn jeszczeście nie widzieli. Ucieknę od was, wyrwę się stąd, żeby was jasny szlag trafił! Znowu będę wolny, bogaty i jeszcze się policzę ze sprawcą mojej krzywdy! Nie pozostanę mu dłużny!
A Dyspozycja Corneliusa była następująca.
W ciągu roku, do przyszłego lata, nauczyć się po rosyjsku tak, żeby nikt nie mógł rozpoznać w nim cudzoziemca. Moskiewski ubiór miał już przygotowany: kaftan, spiczasta czapa, juchtowe buty. Wkrótce, za dwa-trzy miesiące, trzeba będzie zacząć zapuszczać brodę.
Główny zaś punkt Dyspozycji dotyczył tego, by nie uciekać z Moskwy jak zbity pies; nie wracać z pustymi rękami, lecz z bogatym łupem i w pełni wewnętrznego zadowolenia.
W dniu, gdy poddiaczy Cudzoziemskiego Prikazu, Fiedka Łykow, sprawca wszystkich Corneliusowych krzywd i ograniczeń, pojawi się publicznie w paradnym ubiorze, to jest w przypisanym do jego stanowiska wspaniałym kaftanie z carskiej Orużejnej Pałaty [30], zaczaić się na łapownika gdzieś w cichym kącie, jakich na Kremlu jest mnóstwo. Stuknąć go solidnie po łbie, żeby stracił przytomność. Ściągnąć z niego kaftan, cały tkany złotem, z kołnierzem wyszywanym perłami i guzami z rubinów, a także sobolową czapę z diamentową zapinką. To będzie stosowna zapłata za odebraną kapitańską rangę, obniżony żołd i przywłaszczone sobie wyposażenie, należne na zagospodarowanie się w nowym miejscu. I to zapłata z niemałymi procentami.
Wystarczy wtedy środków i na wspaniały entourage dla ojcowskiego budzika, i na odbudowę Theofels przez brata Clausa. A najsłodszą zemstą okaże się to, że podstępnego Fiedkę za przepadek carskiego mienia będą długo siec batogami – dopóki nie przyrzeknie pokryć straty do ostatniej kopiejki. Popamięta, łachudra, „Korniejkę Fendorina”.
Do swojego przeinaczonego na tutejszy sposób imienia i nazwiska porucznik przyzwyczaił się nie od razu. Wymówić „Cornelius von Dorn” było dla Moskowitów zadaniem ponad siły. Teraz już nauczył się reagować i na „Kornieja Fondornowa”, i na „Korniejkę Fondorina”. Niech tam. To nie potrwa długo.
Na koniec, przed pójściem do Stioszki na obiad, Cornelius zadysponował najważniejsze przewidziane na dziś ćwiczenie: atak ogniowy kompanii w szyku. Ta bojowa sztuczka była jego własnym wynalazkiem i przedmiotem szczególnej dumy.
Zaczęło się od tego, że mało który z rosyjskich muszkieterów okazał się zdatny do strzelania. Przed przybyciem von Dorna z powodu niesprawnej broni i braku nabojów żołnierze w ogóle nie umieli porządnie wypalić. Kiedy Cornelius, pozbywszy się kapitana Owsiejki i jako tako oporządziwszy muszkiety, po raz pierwszy poprowadził kompanię na strzelanie, wszyscy wypadli bardzo marnie. Muszkieterowie przed naciśnięciem na kabłąk spustowy żegnali się krzyżem i zamykali oczy, a dwóch (fakt, Cornelius osobiście tego nie dopatrzył) zostawiło wyciory w lufie, przez co jeden stracił oko, drugiemu zaś urwało palce. Co prawda, porucznik nie poniósł za te okaleczenia żadnej odpowiedzialności, w moskiewskim wojsku podobne wypadki były na porządku dziennym, ale musiał każdego żołnierza pojedynczo uczyć strzelania. Za to teraz mogliby walczyć choćby w armii księcia Conde – Cornelius nie powstydziłby się swojej kompanii.
Cele von Dorn kazał wetknąć w ziemię pod ślepą ścianą nieużytkowanego magazynu – sto żerdzi grubości ręki zastępowało tureckich janczarów.
Po komendzie: „Kompania, przygotować się do strzelania”, żołnierze biegiem ustawili się w cztery szeregi, każdy znalazł się na swoim miejscu. W pierwszym szeregu stali najlepsi strzelcy, za nimi – ładowniczowie.
Bojar na koniu podjechał bliżej i stanął obok Murzyna. Teraz można było wyraźnie dojrzeć jego twarz – wyraziste, ostre rysy, nos z garbkiem i czarne brwi, choć broda siwa. Musiał to być ktoś bardzo ważny.
Cornelius zerknął na wielmożę. Ukłonić się, zamieść czapką, czy nie? Wedle wojskowych reguł podczas musztry nie jest to konieczne. A skoro tak, nie musi.
Odwrócił się, machnął trzcinką.
– Pal!
Walorem Fondornowskiego szyku było to, że żadne więcej rozkazy dowódcy nie były potrzebne. Żołnierze nie strzelali salwami, lecz w dowolnym tempie, dokładnie mierząc w cel. Gdy tylko wypalili, z tyłu już podawano im nowy załadowany muszkiet, i tak bez przerwy. Muszkieter z pierwszego szeregu oddawał do czterech strzałów na minutę – i to nie na oślep, jak się praktykuje we wszystkich armiach, ale wprost do celu.
Popisując się przed bojarem i innymi obserwatorami, Cornelius usiadł na bębnie, założył nogę na nogę i jeszcze zapalił fajkę. Łoskot, dym, z żerdzi drzazgi lecą, a dowódca tylko sobie poziewuje – tak, tak, nic tu nie ma do roboty.
Nie minęły trzy minuty, gdy ze stu celów co najwyżej piętnaście nie zostało zupełnie zniszczonych. Wszyscy janczarzy polegli.
Cornelius dmuchnął w gliniany gwizdek, którego ostry świst słychać było nawet pośród huku wystrzałów. Muszkieterowie od razu – do nogi broń.
– Bagnet na broń! – krzyknął von Dorn.
Żołnierze zatknęli na lufach długie bagnety.
– Do ataku biegiem marsz!
Cornelius odłożył niedopaloną fajkę, wyciągnął szpadę z pochwy i ruszył naprzód.
– Ura-a-a!
W mgnieniu oka kompania zmiotła niedobitych Turków spod ściany.
Kiedy von Dorn na nowo ustawił w szyku rozgorączkowanych żołnierzy o twarzach czarnych od prochowego dymu, ktoś z tyłu dotknął jego ramienia.
Murzyn, jeszcze czarniejszy na twarzy niż usmoleni muszkieterowie, powiedział po rosyjsku (Cornelius najpierw pozazdrościł mu doskonałej wymowy, a dopiero potem wniknął w sens jego słów):
– Chodź za mną. Popraw kapelusz i chodź. Bojar Matfiejew, z najbliższego otoczenia cara, życzy sobie z tobą rozmawiać.
Von Dorn upuścił trzcinkę i czym prędzej jął poprawiać kapelusz. A więc oto kim jest ten wielmoża! Najpierwszy rosyjski minister, chyba i kanclerz, główny doradca cara, zwierzchnik wszystkich moskiewskich wojsk, Artamon Siergiejewicz Matfiejew [31]!
Gdyby Cornelius to wiedział, z pewnością by się ukłonił, nie zaszkodziłoby przygiąć karku. Nie trzeba też było rozsiadać się na bębnie, do tego jeszcze z fajką.
Wybijając krok jak na paradzie, zbliżył się do wielkiego człowieka, wyprężył na baczność i zerwał kapelusz z piórami. Spojrzał na bojara z dołu do góry, jak należy. Wedle moskiewskich obyczajów nie jest przyjęte przedstawiać się i meldować zwierzchności. Dopiero jeśli cię zapytają, ktoś ty, wtedy mów.
– Sprawnie dowodzisz, kapitanie – powiedział kanclerz, patrząc na von Dorna zimnymi błękitnymi oczami. – Nigdy nie widziałem takiego popisu. Kim jesteś? Z którego pułku?
– Porucznik Korniejka Fondorn z trzeciej kompanii muszkieterów pułku Chriestjana Libienawina! – wyrecytował Cornelius na jednym oddechu i prawie bez akcentu.
– Niemiec? – chciał wiedzieć bojar i od razu, nie czekając na odpowiedź, zadał jeszcze kilka pytań, z których wynikało, że jest człowiekiem bystrym i niecierpliwym. – Od ilu lat w Rosji? Czy może ze „starych Niemców”? Gdzie kapitan, dowódca kompanii? Dlaczego siedziałeś na bębnie, kiedy kompania strzelała?
Von Dorn zaczął meldować po kolei, starając się robić jak najmniej błędów.
– Tak jest, Niemiec. W Moskwie od pół roku. (Bojar uniósł brwi ze zdziwienia). Kapitan Tworogow jest chory. A na bębnie siedziałem umyślnie. Niby że turecki kula trafia dowódcę, ale to nie przeszkadza, walka toczy się dalej. Przy takim sposobie strzelania kompania może sie obchodzić całkiem bez dowódca.
– Kto to taki ten Tworogow? – zwrócił się Matfiejew do Murzyna.
Ten odpowiedział swobodnie, spokojnie, jak równy równemu:
– Owsiejka Tworogow, z bojarskich dzieci. Sam nie potrafiłby tak wyszkolić żołnierzy – całymi dniami leży pijany jak bela. Najlepiej byłoby przepędzić tego opoja, ale to chrześniak księcia Iwana Chowańskiego. A nie mówiłem, bojarze, że warto popatrzeć na tę musztrę? I na tego porucznika? Nie znajdziemy nikogo lepszego na miejsce Mitki.
Cornelius zerknął na niezwykłego Murzyna. O wszystkim wie, nawet o pijaństwie Owsiejki!
Minister-kanclerz uważnie obserwował von Dorna, rozważając coś w myślach. Czego się spodziewać po tych oględzinach, porucznik nie wiedział, ale intuicja podpowiadała mu, że właśnie teraz, w tej chwili, ważą się jego losy, i aż zacisnął zęby, żeby nie zaszczękały z podniecenia.
– No, pamiętaj, Wańka. – Matfiejew potarł powieki (palce miał długie, białe, upierścienione). – Zdaję się na ciebie. Objaśnij kapitanowi, co i jak, a ja jadę do Granowitej Pałaty, na posiedzenie Dumy.
Zawrócił argamaka i żwawym kłusem ruszył w stronę rogatki. Członkowie jego świty pośpiesznie wsiadali na koń, gońcy w liberii popędzali wierzchowce. Przy Corneliusie został tylko Murzyn Wańka. Ten także mu się przyglądał, jeszcze baczniej niż minister. Oczy czarnego człowieka były duże, okrągłe, białka pokrywała siateczka czerwonych żyłek.
Von Dorn przyjął swobodniejszą pozę – w końcu nie stał już przed kanclerzem – ale kapelusza na wszelki wypadek nie nakładał.
Żeby przerwać milczenie, powiedział:
– Nie jestem kapitanem, tylko porucznikiem. Bojar się pomylił.
– Artamon Siergiejewicz nigdy się nie myli – spokojnie, półgłosem oznajmił Wańka. – Pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, o niczym nie zapomina i nie ma zwyczaju popełniać omyłek. Skoro powiedział „kapitan”, widocznie, Korniej, zostałeś teraz kapitanem. I to nie zwykłym kapitanem, ale dowódcą kompanii muszkieterów Matfiejewa.
O tej kompanii von Dorn, oczywiście, słyszał. To carska lejbgwardia, utrzymuje ją kanclerz. Prosty muszkieter ma tam większy żołd niż pułkowy porucznik, żyje się po pańsku, nie brak niczego. Do kompanii Matfiejewa spośród Rosjan przyjmuje się tylko szlachtę, i to nie byle jaką, a większość stanowią Szwajcarzy, Niemcy i Szkoci. Chłopy na schwał, jeden w drugiego, Cornelius nieraz widywał ich na placu Czerwonym i przed wejściem do pałacu Matfiejewa, na Pokrowce. Patrzył na ich postawę, na srebrne stroje. Zazdrościł.
Dlatego aż zadygotał w środku, słysząc słowa Murzyna, nie wierzył własnemu szczęściu. On, żołnierski wyrobnik, gdyby dostał się do kompanii Matfiejewa choćby jako zwykły chorąży, i tak mógłby mówić o wielkim szczęściu.
– Nazywaj mnie Iwanem Artamonowiczem – ciągnął jego dobroczyńca. – Jestem jego synem chrzestnym i marszałkiem dworu bojara. Masz robić to, co ci powiem. Mieszkać będziesz od dzisiaj przy pałacu Artamona Siergiejewicza. Teraz odeślij swoją kompanię z podoficerem, a sam chodź ze mną, przejmiesz swój oddział.
– A co z poprzednim kapitanem? – zapytał von Dorn, wciąż obawiając się jakiegoś podstępu.
– Mitrij Wiebierow zmarł – odparł spokojnie Iwan Artamonowicz. – Cztery dni temu widziano, jak wychodził potajemnie z pałacu księcia Iwana Michałycza Miłosławskiego, gdzie nie miał nic do roboty. A rano, kiedy prowadził muszkieterów na wartę do komnat carycy, potknął się na równej drodze i upadł na nóż. Przebił sobie szyję. Nawet pomodlić się nie zdążył. Wszystko w rękach Boga.
Murzyn przeżegnał się brązową dłonią o białych paznokciach.
– Uważaj, Korniej. Jeśli będziesz wierny i dobrze się sprawisz w służbie, wysoko zajdziesz. A jeżeli zaczniesz kraść i łaszczyć się na datki ludzi nieżyczliwych Artamonowi Siergiejewiczowi, skończysz tak jak Mitka, ten niewdzięczny pies. Poniesiesz śmierć z tej oto ręki, przysięgam ci to na Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, proroka Mahometa i boga Zitombę.
O bogu Zitombie Cornelius nigdy nie słyszał, ale na dłoń Iwana Artamonowicza spojrzał jeszcze raz, uważniej. Była żylasta, silna, zdecydowana.
– Ale kraść nie masz potrzeby – powiedział Murzyn już łagodniej. – Bystry z ciebie człowiek, już od dawna cię obserwuję. Szybko się zorientujesz, co ci przyniesie większą korzyść. Dostaniesz od bojara czterdzieści rubli miesięcznie, wikt, umundurowanie i nagrody za dobrą służbę. Trzymaj się Matfiejewa, kapitanie. Nie pożałujesz.
Tu nowy zwierzchnik von Dorna uśmiechnął się, a zęby miał jeszcze bielsze niż Cornelius. Ciekawe, czym je czyści? Na pewno sproszkowanymi perłami. Na wilgotnych od śliny siekaczach Iwana Artamonowicza zalśnił czarodziejskim blaskiem promień jesiennego słońca i kapitan w ułamku sekundy pojął: to nie żaden Murzyn, tylko zesłany przez Boga anioł z nieba, zwiastujący Corneliusowi dobrą nowinę w nagrodę za wszystkie krzywdy i niesprawiedliwości, które go dotąd spotykały.