W komendzie huczało jak w ulu. Trzydziestu ludzi pracowało na pełnych obrotach. Wszyscy byli wstrząśnięci tym, co się stało. Cudzoziemka, niedawno po ślubie, przyjechała do Norwegii, do swojego nowego domu, i nigdy do niego nie dotarła. Padła ofiarą brutalnego ataku. Wszyscy pałali żądzą odnalezienia i aresztowania sprawcy. Najpierw konferencja prasowa. Co prawda, oznaczało to stratę cennego czasu, ale chcieli spojrzeć rodakom w oczy i powiedzieć im, jasno i wyraźnie: „Zajmiemy się tym".
Sejer wolałby nie stawać twarzą w twarz z dziennikarzami i kamerzystami, nie widzieć lasu mikrofonów na biurku. Czuł złowróżbne swędzenie; cierpiał na egzemę, która nasilała się w chwilach stresu. Po jego lewej ręce siedział Holthemann, szef departamentu, a po prawej Karlsen. Nie miał możliwości ucieczki. Oczekiwania mediów i obywateli musiały zostać zaspokojone: zdjęcia, plan śledztwa, najświeższe informacje, skład zespołu, wcześniejsze dokonania jego członków…
A potem się zaczęło: Czy mają już podejrzanego? Czy znają motyw zbrodni? Czy napad miał podłoże seksualne? Czy zidentyfikowano ofiarę? Czy na miejscu zbrodni znaleziono jakieś istotne ślady? Czy ustalono wiek i pochodzenie kobiety? Ile wersji zdarzenia bierze się pod uwagę? Czy przeprowadzono zakrojone na szeroką skałę przesłuchania? Jak duże jest niebezpieczeństwo, że morderca zaatakuje ponownie?
A skąd niby mam to wiedzieć, do diabła?! – przemknęło Sejerowi przez głowę. Czy może coś powiedzieć o narzędziu zbrodni? Czy to możliwe, żeby zabójca nie zostawił żadnych śladów? Czy ten świadek na rowerze to ktoś miejscowy? Reporterzy notowali pospiesznie. Sejer włożył do ust dropsa. Łzawiły mu oczy.
– Kiedy będą wyniki sekcji zwłok?
– Jeszcze nie teraz. Czekamy na wyczerpujący raport.
– Czy będzie można zrobić zdjęcia ofierze?
– Wykluczone.
Na chwilę zapadła cisza. Wyobraźnia zebranych pracowała na najwyższych obrotach.
– Czy dobrze zrozumieliśmy, że policja uważa to zabójstwo za jedno z najbardziej brutalnych w dziejach norweskiej kryminalistyki?
Sejer przesunął wzrokiem po ich twarzach.
– Nie wydaje mi się, żeby porównywanie niezwiązanych ze sobą przestępstw pod kątem brutalności czynu miało jakikolwiek sens. Nie powinniśmy tego robić, choćby przez szacunek dla ofiar. Niemniej muszę przyznać, że w mojej dotychczasowej karierze nie spotkałem się z równie brutalną zbrodnią.
Wiedział już, jakie będą nagłówki w prasie. Z tyłu głowy cały czas kołatały mu myśli o różnych pożytecznych rzeczach, którymi mógłby się zająć, gdyby nie musiał tutaj siedzieć.
– Czy zakładacie, że sprawca lub sprawcy pochodzą z najbliższej okolicy?
– Bierzemy pod uwagę różne możliwości.
– Czy dużo jest spraw, o których nie chcecie nam powiedzieć?
Sejer nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
– Kilka.
W głębi sali dostrzegł Skarrego. Miał zmierzwione włosy i najwyraźniej nie mógł się doczekać końca pytań. Holthemann także go zauważył, ponieważ nachylił się do Sejera i szepnął mu do ucha:
– Skarre chyba coś ma. Jest czerwony jak burak.
Wreszcie było po wszystkim. Sejer wyciągnął kolegę na korytarz.
– Mów! – wysapał.
– Zdaje się, że na coś trafiłem. W firmie taksówkowej. Dwudziestego sierpnia o 18.40 jeden z ich samochodów miał kurs z lotniska Gardermoen do Elvestad. Kierownik podał mi nazwisko kierowcy. Zadzwoniłem, rozmawiałem z jego żoną. Mąż powinien być w domu lada chwila. Natychmiast do nas oddzwoni.
– Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, już dawno by się z nami skontaktował. Jak się nazywa?
– Anders Kolding.
– Taksówka z Gardermoen do Elvestad? To musiało kosztować fortunę!
– Od tysiąca do półtora tysiąca koron – odparł Skarre. – Nie zapominajcie, że Jomann dał jej pieniądze. Korony i marki.
Czekali, lecz telefon milczał. Po pół godzinie Sejer sam wybrał numer. Odebrał mężczyzna.
– Kolding, słucham?
– Tu policja. Podaliśmy pańskiej żonie nasz numer i czekaliśmy na telefon od pana.
– Wiem, wiem.
Młody głos, w tle słychać było jakieś zamieszanie i płacz dziecka.
– Chcielibyśmy, żeby przyjechał pan do komendy.
– Teraz?
– Natychmiast, jeśli to możliwe. A tymczasem niech mi pan opowie o tym kursie z Gardermoen.
– To była młoda kobieta z zagranicy, jechała do Elvestad, dokładnie na Blindveien, ale nikogo nie zastała w domu, więc wróciła do taksówki i poprosiła, żebym zostawił ją w centrum Elvestad. Przy kawiarni.
– No i?
– No i tam wysiadła.
– Przy kawiarni?
– Dokładnie rzecz biorąc, od razu do niej weszła. Kawiarnia nazywa się „U Einara".
– Widział ją pan potem?
– Do licha, nie. Zaraz wróciłem.
– Miała bagaż?
– Ciężką brązową walizkę. Z trudem wciągnęła ją po schodkach.
Sejer zastanawiał się przez chwilę.
– Nie pomógł jej pan?
Hałas w tle przybrał na sile.
– O co chodzi?
– Pytam, czy nie pomógł jej pan z tą walizką.
– Nie. Spieszyłem się z powrotem do miasta. To długa droga i nie ma klientów.
– I wtedy widział ją pan po raz ostatni?
– Tak.
– Czekam na pana, Kolding. Musimy porozmawiać.
– Ale ja nie mam nic więcej do powiedzenia! Żona musi wyjść, a dzieciak dostał histerii. Nie możecie z tym zaczekać?
– Niedawno został pan ojcem?
– Trzy miesiące temu. To chłopiec.
Nie sprawiał wrażenia szczególnie zachwyconego.
– Więc proszę po prostu zabrać go ze sobą.
– Zabrać małego?
– Chyba ma pan nosidełko? – Sejer odłożył słuchawkę i odwrócił się do Skarrego: – Ja zajmę się Andersem Koldingiem, a ty jedź do kawiarni.
Gunder z trudem dowlókł się do telefonu i zadzwonił do pracy. Odebrał Bjørnsson.
– Zdaje się, że muszę jeszcze zostać kilka dni w domu – wymamrotał. – Nie jestem całkiem zdrowy, a moja siostra wciąż nie odzyskała przytomności. Wezmę zwolnienie.
Bjørnsson nie ukrywał zdziwienia.
– Może złapałeś coś w Indiach?
– Możliwe. Było bardzo gorąco.
Kolega życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia, ciesząc się w duchu z szansy podebrania mu paru klientów. Zaraz potem Gunder zatelefonował do szpitala. Odebrała ta miła pielęgniarka.
– Obawiam się, że nic się nie zmieniło. Jej mąż właśnie wyszedł. Miał kilka spraw do załatwienia.
– Zaraz przyjadę.
– Tylko jeśli pan może. Zadzwonimy, jeżeli coś się będzie działo.
– Wiem – odparł przybity. – I tak przyjadę.
Chciał być blisko siostry, nawet jeśli nie mogła mu w niczym pomóc. Nie miał nikogo poza nią. Z Karstenem nigdy nie był blisko. Marie z pewnością opowiedziała mężowi o ślubie brata, jednak Gunder nie chciał rozmawiać ze szwagrem o swoich obawach. Wydawało mu się to niestosowne. Zresztą co miałby powiedzieć? Najlepiej siedzieć cicho do chwili, kiedy wszystko się wyjaśni. Na razie nic nie było jasne. Bał się, że Kalle Moe znowu zadzwoni. Może głupio mu, że zgłosił się na policję? Zmusił się, żeby pójść do łazienki. Nie miał siły wziąć prysznica – ogolił się tylko i wyszczotkował zęby. Nie jadł od wieków, miał zawroty głowy. Wsiadł do samochodu i pojechał do miasta.
Stan Marie był bez zmian. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu. Zacisnął palce na jej bezwładnej dłoni. Dobrze było tak siedzieć zupełnie bez ruchu i trzymać siostrę za rękę. Kazali mu do niej mówić, lecz nie miał nic do powiedzenia. Gdyby Poona była teraz w domu, krzątając się w kuchni albo w ogrodzie, z pewnością opowiedziałby o tym. Poona pielęgnuje róże. Teraz są najpiękniejsze. Albo: Poona szykuje dla mnie kurczaka. Na ostro, w curry. Ale nie miał o czym mówić, więc tylko siedział, nie ruszając się. W regularnych odstępach czasu do pokoju zaglądała nowa pielęgniarka: niewysoka, pulchna, z warkoczem.
– Nie powinien pan tracić nadziei – powiedziała. – To może potrwać.
Dodatkowe łóżko stało na swoim miejscu. Prawdopodobnie Karsten spędził tu noc. Gunder miał wrażenie, że teraz wszystko jest inaczej; teraz, kiedy poczuje zmęczenie, też będzie mógł się położyć i zasnąć. Dwie godziny później wyszedł z pokoju, żeby zadzwonić do lekarza. Do tej pory nie bywał u lekarzy, sprawa nie była zatem wcale prosta. Do kogo się zwrócić? Raczej nie do doktora z Elvestad. Będzie musiał poszukać kogoś w mieście. Nagle przypomniał sobie, że przecież jest w szpitalu i że powiedzieli mu, by zgłaszał wszystkie problemy. Po krótkim wahaniu zajrzał do dyżurki pielęgniarek. Na jego widok blondynka natychmiast poderwała się na nogi.
– Pomyślałem sobie, że może… – zaczął półgłosem, żeby inni go nie słyszeli. – Będę potrzebował zwolnienia. Muszę mieć kilka dni, żeby jakoś przejść przez to wszystko. Czy ktoś będzie mógł mi tutaj pomóc, czy muszę pójść gdzie indziej?
– Porozmawiam z lekarzem. Proszę wrócić do siostry. To nie potrwa długo.
Podziękował i zrobił tak, jak mu poradziła. Respirator pracował rytmicznie. Świadomość, że Marie może odpoczywać, podczas gdy maszyna utrzymuje ją przy życiu, dodała mu trochę otuchy. Maszyny się nie męczą. Wykonują zadania z wytrwałością, do jakiej ludzie nie są zdolni. Później przyszedł lekarz i wypełnił za niego potrzebne druczki. Przyniósł foliową torbę z rzeczami Marie. Były w niej torebka i bukiet. Kiedy Gunder zdjął papier, zobaczył czerwone róże i bilecik. „Droga Poono, witamy w Elvestad".
Jeśli Poona weszła do kawiarni, to ktoś musiał ją zauważyć. Po tym, co się wydarzyło później, ktoś musiał domyślać się, kim była ofiara. Choćby właściciel lokalu. A jednak nie zadzwonił. Dlaczego? Przed kawiarnią stały dwa samochody: zielone kombi i czerwona toyota. Raczej burgund, nie kolor wozu strażackiego, skonstatował odruchowo Skarre. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po otwarciu drzwi, była szafa grająca. Podziwiał ją przez chwilę, zaciekawiony, jaką muzykę odtwarza. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że niemal wszystkie utwory są stare, prawie dwa razy starsze od niego. Z żalem odwrócił się i podszedł do baru. Dwie kobiety piły kawę przy oddzielnych stolikach przy oknie. Za barem siedział szczupły rudowłosy mężczyzna z gazetą w rękach.
– Pan z policji? – zapytał czujnie Einar.
– Zgadza się – odparł Skarre z uśmiechem. Ponieważ zawsze się uśmiechał, sprawiał wrażenie całkowicie niegroźnego. – Możemy porozmawiać na osobności?
– Aż tak niedobrze, hę?
Einar podniósł ladę. Weszli do kantorku za barem. Panował w nim spory bałagan, a na podłodze prawie nie było miejsca, ale Einar podsunął Skarremu krzesło, a sam usiadł na skrzynce z piwem.
– Sprowadza mnie tu informacja, którą otrzymaliśmy z firmy taksówkowej – powiedział Skarre.
Einar natychmiast wzmógł czujność.
– Dwudziestego sierpnia jeden z kierowców przywiózł tu z lotniska kobietę. Wysiadła z taksówki i weszła tutaj, ciągnąc za sobą ciężką walizkę.
Einar słuchał w milczeniu.
– Kobieta pochodziła z Indii. Miała na sobie granatowy top i spodnie w tym samym kolorze. Włosy długie, związane w warkocz.
Skinął głową głęboko pogrążony w myślach.
– Chciałem więc pana zapytać, czy kobieta rzeczywiście odwiedziła kawiarnię wieczorem dwudziestego sierpnia.
– Owszem – przyznał Einar z ociąganiem. – Przypominam ją sobie.
Skarre wciąż się uśmiechał.
– W takim razie może powie mi pan, co się wydarzyło.
– Nie mam wiele do opowiadania. Postawiła walizkę przy szafie i zamówiła herbatę. Usiadła w kącie. Miałem tylko liptona, ale jej to nie przeszkadzało.
– Rozmawiał pan z nią?
– Nie – stwierdził stanowczo.
– Widział pan walizkę?
– Walizkę? No tak, była brązowa. Stała przy szafie grającej. Kobieta postawiła ją tam, podeszła do baru i poprosiła o herbatę. Była zdenerwowana, jakby na kogoś czekała.
Skarre na bieżąco tworzył portret psychologiczny Einara. Introwertyk. Pedant. Nieufny.
– Jak długo tu była?
– Może kwadrans.
– Aha. A potem?
– Trzasnęły drzwi i już jej nie było.
Przez jakiś czas obaj milczeli pogrążeni w myślach.
– Zapłaciła koronami?
– Tak.
– A teraz co pan myśli na jej temat?
Einar obojętnie wzruszył ramionami.
– Że to pewnie była ona. Kobieta, którą znaleźli na łące w Hvitemoen.
– Właśnie. To takie proste. A mimo to nie zadzwonił pan do nas.
– Nie wiedziałem na pewno, że to ona. Dużo ludzi tu przychodzi.
– Chyba jednak niewiele Hindusek.
– Mamy tu imigrantów, azylantów czy jak tam oni się nazywają. Skąd mam wiedzieć, kto jest kim? Ale rzeczywiście, powinienem był się domyślić. Mogę tylko przeprosić. Na szczęście wygląda na to, że sami do tego doszliście.
– Zwykle nam się udaje. A więc w którą stronę poszła?
– Nie mam pojęcia. Nie patrzyłem przez okno, a poza tym nie obchodziło mnie to.
– Czy w tym czasie w lokalu był ktoś jeszcze?
– Nikogo. Za późno na kawę, za wcześnie na piwo.
– Mówiła po angielsku?
– Tak.
– O nic nie pytała? Zupełnie o nic?
– Nie.
– Nie poprosiła, żeby pozwolił jej pan zadzwonić albo o coś w tym rodzaju?
– Nie.
– Co myślał pan o tym, kim jest i dokąd idzie? Cudzoziemka, samotna, z wielką walizką, wieczorem…
– Nic nie myślałem. Ludzie nie bardzo mnie obchodzą. Obsługuję ich, i tyle.
– Czy była ładna? – zapytał Skarre, patrząc mu prosto w oczy.
Einar spojrzał na niego ze zdumieniem.
– To dziwne pytanie.
– Po prostu jestem ciekaw. Nigdy jej nie widziałem.
– Jak to?
– Kiedy już ją ujrzałem, nie dane mi było docenić jej urody.
Einar zamrugał, po czym opuścił wzrok na dłonie.
– Chyba była ładna. Nie jestem pewien. Tak, na swój sposób. Egzotyczna uroda. I ubrana jak kobieta, jeśli wie pan, co mam na myśli. Szczupła, schludna. Żadnych dżinsów, kombinezonów czy innych takich. Duże wystające zęby.
– Jak się zachowywała? Była pewna siebie czy wprost przeciwnie?
– Już panu powiedziałem. Wyglądała na zaniepokojoną. Zagubioną.
– O której wyszła?
Einar zmarszczył brwi.
– O wpół do dziewiątej albo jakoś tak.
– Dziękuję panu.
Wstał, opuścił kantorek, podniósł część lady i wyszedł zza baru. Przez chwilę rozglądał się po lokalu. Einar podążył za nim. Po drodze zgarnął jakąś ścierkę i zaczął wycierać stoliki.
– Zza baru nie widać stolika przy szafie grającej – powiedział cicho Skarre.
– Wiem. Przecież panu mówiłem, że nie widziałem, jak wychodzi. Usłyszałem tylko trzaśniecie drzwi, i to wszystko.
– A walizka? Powiedział pan, że była brązowa. Skąd pan wiedział?
Einar przygryzł wargę.
– Może wychodziłem na salę? Naprawdę nie pamiętam.
– Mogło tak być. Bardzo panu dziękuję.
– Nie ma za co.
Skarre ruszył do drzwi, ale po kilku krokach zatrzymał się ponownie.
– Jeszcze jeden drobiazg… – Z namysłem skubnął wargę. – Niezliczone apele o pomoc w prasie i telewizji, prośby o zgłaszanie się wszystkich, którzy wieczorem dwudziestego sierpnia widzieli w Elvestad cudzoziemkę o egzotycznej urodzie… Do licha, dlaczego pan nie zadzwonił?
Ścierka wypadła Einarowi z ręki. Przez jego twarz przemknął cień lęku.
– Nie wiem – odparł, uciekając spojrzeniem w bok. Istotnie, Lindę nazwano w gazetach „kluczowym świadkiem". Oczywiście anonimowym, ale jednak. Jeździła rowerem po okolicy tylko po to, by ją widziano. Jedynie Karen znała jej tajemnicę. I matka. Bez przerwy zadawała pytania.
– Co właściwie widziałaś, na litość boską?
– Prawie nic, choć z czasem może sobie przypomnę.
Zadzwoniła do Jacoba, żeby przekazać mu najświeższe wiadomości o jasnych włosach i naklejce na szybie. Wyczula, że dzięki temu stała się dla niego jeszcze ważniejsza. Jadąc do centrum Elvestad, minęła sklep Gunwalda. Przed wejściem, na zwykłym miejscu, stał stary motorower. Choć nigdy nie robiła tu zakupów, pomyślała, że mogłaby wejść do sklepu i szepnąć słówko, że to ona, Linda Carling, jest kluczowym świadkiem. Wiadomość szybko by się rozeszła, ludzie gapiliby się na nią, rozmawiali z nią i o niej.
Linda widziała mordercę.
W sklepie czuć było specyficzną woń chleba, kawy i słodkiej czekolady. Skinęła głową właścicielowi i podeszła prosto do lady z lodami. Nie spieszyła się. Gunwald mieszkał tuż obok łąki. Gdyby wtedy stanął przy oknie, zobaczyłby to samo co ona, tyle że z mniejszej odległości. Chyba że jest krótkowidzem. Nosił okulary z grubymi szkłami. W swoim sklepie nie sprzedawał nowych, modnych lodów, tylko tradycyjne, takie jak Pinup i Krone. Linda wzięła Pinupa, rozdarła opakowanie, przytrzymała loda ostrymi przednimi zębami, po czym sięgnęła do kieszeni po pieniądze.
– Wypuściłaś się dzisiaj z domu? – zagadnął Gunwald. – Za każdym razem kiedy cię widzę, jesteś wyższa o ćwierć metra. Ale jeszcze cię poznaję, bo chodzisz jak twoja matka.
Linda nie znosiła takich porównań, lecz uśmiechnęła się tylko i położyła pieniądze na ladzie. Obok kasy leżała gazeta; Gunwald czytał o morderstwie. WYJĄTKOWO OKRUTNA ZBRODNIA – głosił nagłówek.
– Nie mogę tego pojąć – westchnął Gundwald, wskazując na gazetę. – Coś takiego. Tutaj. W Elvestad. Niewiarygodne.
Czekoladowa polewa zaczęła topić się Lindzie w ustach.
– I pomyśleć, że morderca cały czas jest na wolności i czyta o sobie w gazetach! – dodał sklepikarz.
Zęby Lindy przebiły warstwę coraz bardziej miękkiej polewy.
– Jeśli tak, to czeka go niespodzianka – rzuciła od niechcenia.
Gunwald zsunął okulary na czubek nosa.
– To znaczy?
– Dzisiaj się dowie, że ktoś go widział, i to niemal w chwili morderstwa.
Wybałuszył oczy.
– Naprawdę? – Zerknął na gazetę. – Ale tutaj nic o tym nie ma!
– Oczywiście że jest. Tutaj, na dole. – Pochyliła się nad ladą i wskazała palcem. – „Na policję zgłosił się kluczowy świadek, który w krytycznym momencie przejeżdżał rowerem obok łąki i widział tam kobietę i mężczyznę. Świadek zapamiętał także zaparkowany na poboczu czerwony samochód".
– Dobry Boże! – wykrzyknął Gunwald. – Czy to możliwe, żeby ten świadek był kimś stąd?
– To nawet pewne.
– W takim razie mają już pewnie rysopis sprawcy i szybko go złapią. Zawsze powtarzam, że koniec końców, niewielu udaje się wymknąć!
Ponownie pogrążył się w lekturze gazety. Linda zajęła się lodem.
– Na pewno coś widziała – odezwała się po jakimś czasie. – Poza tym policja nie informuje od razu o wszystkim. Być może widziała znacznie więcej, niż tu napisali. Muszą przecież jakoś chronić takich ważnych świadków.
Wyobraziła sobie Jacoba w jej salonie, odpowiedzialnego za jej bezpieczeństwo, i dreszcz rozkoszy przebiegł jej po plecach. Gunwald oderwał wzrok od gazety.
– Ona? Więc to jest kobieta?
– A nie napisali tak właśnie?
– Nie. Piszą tylko o „świadku".
– Och, widocznie widziałam to w innej gazecie…
– Wkrótce i tak wszystko się wyjaśni. – Gunwald spojrzał na Lindę i jej na pół zjedzonego loda. – Nie wiedziałem, że młode kobiety jedzą lody – roześmiał się. – Myślałem, że boją się przytyć.
– Nie ja – odparła Linda. – Nie mam problemów z wagą.
Wyszła ze sklepu, dokończyła loda i wsiadła na rower. Może w kawiarni będzie ktoś znajomy. Przed budynkiem stały dwa samochody: kombi Einara i czerwony wóz Gørana. Zsiadła z roweru i przyjrzała się uważnie samochodowi Gørana; nie był szczególnie duży, ale nie był też mały. Świeżo umyty, z błyszczącym lakierem. I czerwony jak wóz strażacki. Podeszła, żeby się lepiej przyjrzeć. Na szybie lewych przednich drzwi znajdowała się okrągła naklejka z napisem ADONIS. Przyszło jej do głowy, że warto by spojrzeć na samochód z większej odległości i pod takim samym kątem, pod jakim zbliżała się do tamtego samochodu w Hvitemoen. Przeszła przez ulicę na stację benzynową, stanęła i popatrzyła uważnie. To mógł być ten samochód, ale teraz wszystkie samochody są do siebie podobne. Jej matka często powtarzała, że prawie niczym się już nie różnią. Podeszła bliżej. Gøran jeździł golfem, wiedziała to na pewno. Wielu kierowców nalepiało rozmaite naklejki – na przykład jej matka nalepiła na tylnej szybie żółtą plakietkę lotniczego pogotowia ratunkowego. Weszła do kawiarni, w której zgromadził się już spory tłumek: Gøran, Mode, Nudel i Frank. Frank był bardziej znany pod żartobliwym przezwiskiem Maruda, ponieważ jego matka przez całą ciążę jęczała i narzekała przerażona perspektywą porodu. Lekarz uprzedził ją, że dziecko jest wyjątkowo duże, i rzeczywiście: Frank ważył ponad sześć kilogramów. Mężczyźni skinęli głowami na przywitanie. Einar, jak zwykle, milczał. Kupiła colę, po czym wrzuciła do szafy jednokoronówkę. Szafa przyjmowała tylko stare monety. Brało je się ze stojącej obok miseczki, a kiedy się kończyły, Einar wyjmował kasetkę z szafy i przesypywał bilon z powrotem do miseczki. Monet zawsze było tyle samo. Prawdziwy cud, pomyślała Linda. Po krótkim wahaniu wybrała Eloise. Gøran wstał od stolika i podszedł do niej z nieprzyjemną miną. Dostrzegła wyraźne zadrapania na jego twarzy. Odwróciła wzrok.
– Czemu gapiłaś się na mój samochód?
Aż podskoczyła. Zupełnie nie brała pod uwagę tego, że ktoś może ją zauważyć.
– Ja? – wykrztusiła przestraszona. – Na nic się nie gapiłam!
Gøran przyglądał się jej uważnie. Także na rękach miał wyraźne czerwone ślady. Po chwili wrócił do stolika, ona zaś została przy szafie i słuchała muzyki, usiłując zebrać myśli. Pobił się z kimś? Raczej nie był agresywny. Pogodny, gadatliwy, bardzo pewny siebie chłopak. Być może pokłócił się z Ullą. Kiedy się wściekała, była podobno gorsza od diabła tasmańskiego. Linda nie miała pojęcia, co to jest diabeł tasmański, ale najprawdopodobniej było to coś z pazurami. Gøran i Ulla chodzili ze sobą już od roku; zdaniem Karen, właśnie wtedy zaczyna dochodzić do kłótni. Linda wzruszyła ramionami i usiadła przy oknie. Wszyscy jak na komendę odwrócili wzrok. Zaskoczona, piła colę i patrzyła przez okno. Czy powinna zadzwonić do Jacoba i opowiedzieć mu o tym zdarzeniu? Miała przecież zatelefonować, gdyby jej się coś przypomniało. Samochód Gørana był bardzo podobny do tego, który widziała na łące.
– Dobry wieczór, tu Linda.
– Witaj, Lindo. Masz mi coś nowego do powiedzenia?
– Nie wiem, czy to ważne, lecz chodzi o samochód. Możliwe, że to był golf.
– A co, widziałaś podobny?
– Tak jest.
– W Elvestad?
– Tak, ale to na pewno nie był ten, bo znam właściciela. Po prostu jest podobny, i tyle.
Zatopiona w marzeniach, równocześnie zastanawiała się intensywnie. Ile czerwonych samochodów jest w Elvestad? Gunder Jomann miał czerwone volvo. Kto jeszcze? Doktor. Miał czerwone kombi, podobne do samochodu Einara. Sączyła colę, spoglądając w okno. Od sąsiedniego stolika docierał do niej gwar rozmowy. Eloise dobiegła końca. Einar hałasował szklankami i popielniczkami. Była przekonana, że w domu zachowuje się tak samo: bez przerwy wyciera ścierką krzesła, stoły, parapety. Dzieci i żonę pewnie też. Te czerwone zadrapania na twarzy Gørana… Przestraszył ją.