Rozdział 1

Ciszę przerywa ujadanie psa. Matka podnosi wzrok znad zlewu i spogląda w okno. Ujadanie wydobywa się z głębi psiego gardła. Muskularne, porośnięte czarną sierścią ciało dygoce z podniecenia.

Po chwili dostrzega syna. Wysiada z czerwonego golfa i rzuca na ziemię granatową torbę. Patrzy w okno i zauważa ledwo widoczną sylwetkę matki, po czym podchodzi do psa i uwalnia go z łańcucha. Zwierzę rzuca się na niego, tarzają się na ziemi, wzbijając tumany kurzu. Pies skamle, mężczyzna przeklina żartobliwie i z sympatią. Od czasu do czasu krzyczy z całych sił i mocno uderza rottweilera po pysku. Pies wreszcie przypada do ziemi. Mężczyzna wstaje i otrzepuje spodnie. Ponownie zerka w stronę okna. Pies podnosi się ostrożnie, kuląc się ze strachu; mężczyzna wreszcie pozwala mu podejść i polizać się po twarzy. A potem idzie do domu i wchodzi do kuchni.

– Dobry Boże, jak ty wyglądasz! – Niebieska bawełniana koszulka jest poplamiona krwią, ręce i twarz podrapane. – W życiu nie widziałam czegoś takiego! – sapie gniewnie matka. – Zostaw tę torbę. Dzisiaj i tak robię pranie.

Mężczyzna krzyżuje ręce na piersi. Są potężne tak jak on cały. Prawie sto kilogramów i ani śladu tłuszczu. Mięśnie rozgrzane od wysiłku.

– Uspokój się. Ja to zrobię.

Kobieta nie wierzy własnym uszom. Miałby sam prać swoje rzeczy?

– Gdzie byłeś? – pyta. – Chyba nie ćwiczysz na siłowni od szóstej do jedenastej?

Syn odwraca się do niej tyłem.

– Z Ullą – mamrocze. – Pilnowaliśmy dziecka.

Kobieta patrzy na szerokie plecy, na bardzo jasne, zjeżone jak szczotka, włosy z wąskimi szkarłatnymi pasemkami. Wygląda, jakby płonął. Chłopak znika w drzwiach do piwnicy. Chwilę później kobieta słyszy szum starej pralki. Wypuszcza wodę ze zlewu i spogląda na podwórko. Pies leży z pyskiem na łapach. Na niebie gasną resztki światła. Syn wraca i oznajmia, że weźmie prysznic.

– O tej porze? Przecież dopiero co wróciłeś z siłowni!

Nie odpowiada. Wkrótce potem z łazienki zaczyna dobiegać jego dudniący głos. Śpiewa. Trzaskają drzwiczki apteczki. Głuptas, pewnie szuka bandaża.

Matka uśmiecha się. Nie ma nic niezwykłego w tej gwałtowności. Przecież jest mężczyzną.

Nigdy nie zapomni tych chwil. Ostatnich, kiedy jeszcze wszystko było dobrze.


Wszystko zaczęło się od podróży Gundera Jomanna, który pojechał aż do Indii, żeby znaleźć żonę. Kiedy go pytano, nie przyznawał się, że taki właśnie był cel jego podróży. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą. Mówił, że chciał zobaczyć kawałek świata. Cóż za niesłychana ekstrawagancja! Przecież do tej pory prawie nie wydawał na siebie pieniędzy. Rzadko wychodził z domu, nie przyjmował zaproszeń na bożonarodzeniowe przyjęcia, spędzał czas, zajmując się domem, ogrodem albo samochodem. O ile było wiadomo, nigdy nie miał żadnej kobiety. Gunder nie przejmował się plotkami, tylko powoli – to akurat nie ulegało wątpliwości – dążył do celu i osiągał go, nie czyniąc przy tym zamieszania. Czas był jego sprzymierzeńcem. W pięćdziesiątym pierwszym roku życia spędzał wieczory, przeglądając książkę Narody świata - prezent od młodszej siostry, Marie. Ofiarowała mu ją, ponieważ przemieszczał się wyłącznie z domu do pracy i z powrotem, a zależało jej, żeby zobaczył coś więcej. Pracował w niedużej, ale dobrze prosperującej firmie, handlującej maszynami rolniczymi. Gunder przeczytał książkę i obejrzał ilustracje. Najbardziej zafascynowały go Indie. Piękne kobiety z czerwonymi kropkami na czołach. Umalowane oczy, zalotne uśmiechy. Jedna z nich odwzajemniła mu się spojrzeniem z kart książki, a on natychmiast utonął w rozkosznych marzeniach. Nikt nie potrafił marzyć tak jak Gunder. Zamknął oczy i dał się ponieść wyobraźni. Kobieta w czerwonym stroju była lekka jak piórko. Oczy miała głębokie i ciemne jak czarne szkło. Włosy ukryła pod szalem ze złocistą falbaną. Miesiącami gapił się na to zdjęcie. Stało się dla niego jasne, że musi mieć żonę z Indii – nie dlatego że chciał mieć kobietę uległą i pokorną, ale dlatego że pragnął kogoś wielbić i adorować. Norweżki nie lubiły być adorowane. Nigdy nie potrafił ich zrozumieć, nie wiedział, czego naprawdę chcą. Jego zdaniem niczego mu nie brakowało: miał dom, ogród, samochód, pracę i doskonale wyposażoną kuchnię. W łazience było ogrzewanie podłogowe, miał też telewizor i magnetowid, zmywarkę, suszarkę, kuchenkę mikrofalową, ochotę w sercu i pieniądze w banku. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że o szczęściu w miłości decydowały również inne, bardziej abstrakcyjne czynniki; nie był przecież idiotą. Niestety, ta wiedza okazałaby się mu pomocna tylko wtedy, gdyby dotyczyła czegoś, czego można się nauczyć albo co da się kupić. Przyjdzie twoja pora, powtarzała matka, umierając w szpitalnym łóżku. Ojciec zmarł wiele lat wcześniej. Gunder dorastał z dwiema kobietami: matką i siostrą Marie. Kiedy matka miała siedemdziesiąt lat, stwierdzono u niej guza mózgu. Zdarzały się długie okresy, kiedy nie była całkiem sobą. Cierpliwie czekał, aż znowu stanie się osobą, którą znał i kochał. Przyjdzie twoja pora. Dobry z ciebie chłopiec, Gunder. Zobaczysz, któregoś dnia spotkasz właściwą kobietę.

Ale ten dzień jakoś nie chciał nadejść, więc Gunder zarezerwował bilet lotniczy do Indii. Wiedział, że to biedny kraj. Może spotka tam kobietę, która nie będzie mogła sobie pozwolić na to, by odrzucić jego propozycję przeprowadzki do Norwegii, do jego ładnego domku. Zaprosi jej krewnych i opłaci im przelot, jeśli będą chcieli. Nie zamierzał nikogo zmuszać do zrywania rodzinnych więzi. A gdyby się okazało, że jego żona wyznaje jakąś skomplikowaną wiarę, z pewnością nie będzie jej nakłaniał, żeby ją porzuciła. Mało kto był równie cierpliwy jak on. Gdyby tylko udało mu się znaleźć żonę!

Istniały inne możliwości, ale jakoś nie potrafił zdobyć się na odwagę, żeby z obcymi ludźmi wsiąść do autobusu jadącego do Polski, a nie chciał lecieć do Tajlandii. Tyle mówiło się o tym, co się tam dzieje. Chciał samodzielnie znaleźć żonę. Wszystko miało zależeć wyłącznie od niego. Nie mieściło mu się w głowie, że mógłby przeglądać album z fotografiami i opisami różnych kobiet albo gapić się w ekran telewizora, na którym prezentowałyby się kolejno. Nigdy nie zdołałby dokonać wyboru.

Światło lampki grzało jego łysiejącą głowę. Znalazł na mapie Indie oraz ich główne miasta: Madras, Bombaj, New Delhi. Wolałby miasto nad morzem. Informacja, że wielu Hindusów zna angielski, dodała mu pewności siebie. Jeśli wierzyć Narodom świata, niektórzy byli nawet chrześcijanami. Może łaskawy los sprawi, że pozna chrześcijankę mówiącą po angielsku. To, czy będzie miała dwadzieścia lat czy pięćdziesiąt, nie miało wielkiego znaczenia. Nie zamierzał mieć dzieci, nie snuł aż tak śmiałych planów, lecz gdyby ona miała dzieci, na pewno by mu to nie przeszkadzało. Być może będzie musiał się targować. W dalekich krajach panują obyczaje niekiedy całkiem różne od tego, do czego przywykł w domu. Jeżeli trzeba będzie zapłacić, wyłoży, ile trzeba. Po matce odziedziczył spory majątek.

Najpierw musi znaleźć biuro podróży. Miał do wyboru cztery. To w centrum handlowym składało się wyłącznie z lady, o którą można było się oprzeć, kartkując katalogi. Gunder wolał siedzieć. Czekała go ważna decyzja, nie taka, jaką można podjąć w pośpiechu, nawet nie usiadłszy. Będzie musiał pojechać do miasta, gdzie są trzy biura. Sięgnął po książkę telefoniczną, jednak przypomniał sobie, że Marie przyniosła mu kiedyś broszurkę z ofertą wakacyjną, żeby go skusić na wyjazd. To takie dla niej typowe, pomyślał, otwierając folder na indeksie. Litera I: Ialyssos, Ibiza, Irlandia. Czy nie ma wakacyjnych wyjazdów do Indii? Pod „Indonezją" znalazł Bali, ale to nie było to. Indie albo nic. Może przecież zadzwonić na lotnisko i tam zarezerwować bilet. Da sobie radę, jak zwykle, a w wielkich miastach zawsze są jacyś podróżni. Ale zrobił się wieczór i było już za późno, żeby dzwonić. Zamiast tego po raz kolejny sięgnął po Narody świata i długo wpatrywał się w indyjską piękność. Wprost trudno mu było sobie wyobrazić, żeby mogła istnieć kobieta tak zachwycająco piękna, tak złocista i gładka, tak nadzwyczajnie delikatna. Smukłą dłonią zebrała szal pod brodą. Na nadgarstkach nosiła bransolety, a w czarnych źrenicach odbijał się błysk światła – może słońce? Patrzyła prosto na Gundera. Prosto w jego stęsknione oczy, duże i błękitne. Zamknął je. Podążyła za nim w jego sen. Drzemiąc w fotelu, odpłynął ze złocistą pięknością. Nic nie ważyła. Jej krwistoczerwony strój trzepotał wokół jego twarzy.


Postanowił zadzwonić z pracy, podczas przerwy na lunch. Wszedł do pustego biura, z którego prawie nie korzystano. Zostało zamienione w magazyn. Przy ścianach piętrzyły się pudła z segregatorami i teczkami, plakat na ścianie przedstawiał ogorzałego mężczyznę jadącego traktorem po polu. Pole było tak ogromne, że sięgało aż po zamglony błękitny horyzont. Wyglądało zupełnie jak morze. BEZ FARMERÓW NIE MA NORWEGII, głosił napis. Gunder wybrał numer.

– Wciśnij dwa, jeśli chcesz jechać za granicę – polecił mu glos.

Wcisnął odpowiedni klawisz.

– Proszę czekać, przed tobą jest dziewiętnastu oczekujących – oznajmił inny głos.

Komunikat powtarzał się co jakiś czas. Gunder bębnił palcami w podkładkę, potem próbował narysować indyjskiego smoka. Przez okno zobaczył, jak przed sklep zajeżdża samochód. Przed tobą jest szesnastu oczekujących… Dziesięciu… Ośmiu… Czul, że to odliczanie przybliża go do czegoś niezmiernie ważnego. Serce biło mu coraz szybciej, z coraz większym zapałem rysował niezgrabnego smoka. Z czarnego forda wysiadł Svarstad, farmer. Był dobrym klientem, zawsze chciał, żeby obsługiwał go Gunder, i nie znosił czekać. Sprawa robiła się coraz bardziej pilna. W słuchawce rozległa się muzyka, a głos obwieścił, że Gunder za chwilę zostanie połączony z konsultantem. Właśnie wtedy do pokoju wpadł Bjørnsson, jeden z młodszych sprzedawców.

– Svarstad przyjechał i pyta o ciebie. A co ty tu właściwie robisz?

– Zaraz przyjdę. Zagadaj go przez chwilę. Porozmawiajcie o pogodzie, ostatnio jest piękna.

Gunder skupił uwagę na słuchawce, w której odezwała się jakaś kobieta.

– Ale on mnie ignoruje! – poskarżył się Bjørnsson.

Gunder machnął tylko ręką. Bjørnsson wreszcie zrozumiał i wyszedł. Po drugiej stronie szyby Gunder widział zniecierpliwioną twarz Svarstada. Farmer spoglądał na zegarek z miną świadczącą o tym, że nie ma wiele czasu i że dziwi się, dlaczego wszyscy od razu do niego nie przybiegli.

– Chodzi o to, że chciałbym polecieć do Indii, do Bombaju – powiedział Gunder. – Za dwa tygodnie.

– Z portu lotniczego Gardermoen? – zapytał głos.

– Tak. Wylot w piątek za dwa tygodnie.

Usłyszał zadziwiająco szybki stukot klawiszy klawiatury.

– Musi pan polecieć do Frankfurtu o 10.15 – odezwała się kobieta. – Z Frankfurtu odlot o 13.10, przylot czterdzieści minut po północy czasu miejscowego.

Gunder notował jak szalony.

– To znaczy?

– Różnica czasu wynosi trzy i pół godziny.

– Doskonale. Chciałbym zarezerwować bilety. Ile to kosztuje?

– Bilet w dwie strony?

Zawahał się. A jeśli nie będzie wracał sam? Na to przecież liczył, o tym marzył i tego pragnął.

– Czy później będę jeszcze mógł zmienić rezerwację?

– Owszem.

– W takim razie poproszę bilet w dwie strony.

– To będzie sześć tysięcy dziewięćset koron. Odbierze pan bilet na lotnisku czy mamy go panu przesłać?

– Proszę przesłać. – Podał nazwisko, adres i numer karty kredytowej. – Blindveien numer dwa.

– Jeszcze jeden drobiazg – powiedziała kobieta, zapisawszy dane. – To miasto nie nazywa się już Bombaj.

– Naprawdę? – zdziwił się Gunder.

– Od 1995 roku jego oficjalna nazwa brzmi Mombaj.

– Będę o tym pamiętał – obiecał.

– Linie SAS życzą panu przyjemnej podróży.

Odłożył słuchawkę. W tej samej chwili Svarstad ze wściekłą miną wtargnął do biura. Zamierzał kupić kombajn i najwyraźniej postanowił poużywać sobie na Gunderze. Ten zakup to było dla niego wielkie przeżycie. Zawzięcie uprawiał rodzinną farmę i nie było mowy o tym, żeby jakąkolwiek maszynę kupił na spółkę z innym farmerem. Był nie do zniesienia.

– Svarstad! – Gunder poderwał się z fotela. Po tym, co się wydarzyło, na twarzy wykwit! mu rumieniec. – Zabierzmy się do pracy!


Przez kolejne dni Gunder nie mógł znaleźć sobie miejsca. Miał problemy z koncentracją i śnił na jawie, za to trudno mu było zasnąć nocą. Leżąc w łóżku, myślał o długiej podróży i o kobiecie, którą być może spotka. Wśród dwunastu milionów mieszkańców Bombaju – Mombaju, poprawił się w myślach – powinna znaleźć się jedna dla niego. Żyje sobie tam jakby nigdy nic, niczego nie podejrzewając. Postanowił kupić jej upominek, coś spotykanego tylko w Norwegii, czego nigdy wcześniej nie widziała. Na przykład norweską filigranową broszkę do jej czerwonego stroju. Albo do niebieskiego, albo zielonego. W każdym razie koniecznie broszkę. Nazajutrz pojedzie do miasta i poszuka. Nie powinna być duża i rzucać się w oczy, raczej niewielka i dyskretna. Taka w sam raz do spięcia szala, oczywiście, jeśli jego przyszła żona nosi szale. A jeśli woli spodnie i swetry? Cóż on może wiedzieć na ten temat? Wyobraźnia pracowała jak szalona, nie pozwalając mu zasnąć. Czy będzie miała czerwoną kropkę na czole? W myślach dotknął kropkę palcem, a kobieta uśmiechnęła się nieśmiało.

– Bardzo ładne – powiedział w ciemność po angielsku. Musiał ćwiczyć się w tym języku. – Bardzo dziękuję. Do zobaczenia.

Trochę już potrafił.


Svarstad właściwie podjął już decyzję: wybrał dominatora model 58S. Gunder pochwalił jego wybór.

– Dobre jest tylko to, co najlepsze – powiedział z uśmiechem dumny ze swego indyjskiego sekretu. – Sześciocylindrowy silnik Perkinsa, sto koni mocy, trzystopniowa ręczna skrzynia biegów z hydrauliczną regulacją prędkości, szerokość koszenia trzy metry sześćdziesiąt centymetrów.

– A cena? – zapytał ponuro Svarstad, choć doskonale wiedział, że takie cudo kosztuje pięćset siedemdziesiąt tysięcy koron.

Gunder skrzyżował ręce.

– Będziesz też potrzebował nowej prasy do słomy. Zdecyduj się wreszcie na porządną inwestycję i spraw sobie quadranta. Nie masz przecież dużego magazynu.

– Muszę mieć okrągłe bele. Z dużymi nie dam sobie rady.

– To tylko kwestia przyzwyczajenia – odparł niezrażony Gunder. – Mając odpowiedni sprzęt, będziesz mógł zatrudniać mniej pracowników sezonowych. Przecież Polacy też kosztują, prawda? Dzięki nowemu dominatorowi i prasie obejdziesz się bez nich. Zaproponuję ci superkorzystną cenę, obiecuję.

Svarstad zamyślił się, żując źdźbło trawy. Ogorzałe od słońca i wiatru czoło przecinała głęboka zmarszczka. W głęboko skrytych oczach czaił się smutek, który zaczął stopniowo ustępować przed świetlaną wizją. Żaden zdrowo myślący sprzedawca nie próbowałby namówić do kupna dodatkowego sprzętu kogoś, kto z trudem mógł sobie pozwolić na kombajn, ale Gunder zaryzykował i jak zwykle wygrał.

– Potraktuj to jako inwestycję w przyszłość – ciągnął. – Jesteś jeszcze całkiem młody. Dlaczego miałbyś poprzestać na byle czym? Harujesz jak wół. Duże bale łatwo układać warstwami, a w dodatku zajmują mniej miejsca. W tej okolicy jeszcze nikt się na to nie odważył, ale niedługo będą pchać się drzwiami i oknami, żeby zobaczyć, jak ty to robisz.

Ten argument okazał się decydujący. Svarstadowi aż się oczy zaświeciły na myśl o sąsiadach wpraszających się do jego obejścia, lecz najpierw musiał zadzwonić. Gunder zaprowadził go do pustego biura, sam zaś zaczął szykować umowę. Transakcja właściwie została już zawarta. Sprawy nie mogły ułożyć się lepiej: duży sukces przed długą podróżą. Z czystym sumieniem mógł wyruszyć w drogę.

Svarstad wyszedł z biura. Poczerwieniał od emocji, ale skryte pod krzaczastymi brwiami oczy aż błyszczały.

– Bank się zgadza.

– To świetnie – podsumował Gunder.

Po pracy pojechał do miasta, do sklepu z biżuterią. Długo wpatrywał się w gablotę z pierścionkami, a następnie poprosił sprzedawczynię, żeby pokazała mu tradycyjną srebrną biżuterię, na przykład broszki.

– To prezent dla kogoś, kto nie ma norweskiego stroju ludowego.

– Ale filigranowe broszki nosi się wyłącznie do norweskich strojów ludowych! – pouczyła go sprzedawczyni.

– Chodzi mi o coś stuprocentowo norweskiego.

– Dla cudzoziemki? – upewniła się ekspedientka.

– Tak. Pomyślałem sobie, że mogłaby nosić to do swojego tradycyjnego stroju.

– A jaki to strój? – pytała dalej coraz bardziej zaintrygowana sprzedawczyni.

– Indyjskie sari – odparł Gunder dumnie.

Zapadła cisza. Sprzedawczyni najwyraźniej nie wiedziała, co począć. Z pewnością wywarł na niej wrażenie upór Gundera, a poza tym przecież nie mogła odmówić sprzedaży. Jednak Norweski Instytut Sztuki Ludowej nie bez powodu opracował przepisy dotyczące tego, jakie elementy stroju ludowego można łączyć ze sobą, a jakie nie. Co jednak instytutowi do tego, że jakaś kobieta w Indiach zapragnęła nosić norweską filigranową broszkę do swego jaskrawopomarańczowego sari? Ekspedientka wyjęła tackę z broszkami i wybrała jedną, średniej wielkości, zastanawiając się równocześnie, czy jej niecodzienny klient zdaje sobie sprawę, ile ona kosztuje.

– Jaka jest jej cena? – zapytał Gunder.

– Tysiąc czterysta koron. Dla porównania pokażę panu inną, z Hardanger. Mamy większe i mniejsze, ale w sari często jest sporo złocistych nici, więc wydaje mi się, że biżuteria powinna być jak najprostsza, tak żeby udało się osiągnąć zamierzony efekt.

Chciała uśmiechnąć się z przekąsem, jednak zrezygnowała, widząc zachowanie Gundera. Wziął maleńką broszkę w szorstkie dłonie i uniósł ją do światła. Na jego twarzy pojawiło się rozmarzenie. Serce sprzedawczyni zmiękło. W tym potężnym, flegmatycznym mężczyźnie było coś urokliwego. Szukał prezentu dla ukochanej.

Gunder nawet nie spojrzał na inne broszki. Miałby tylko problem z wyborem. Zdecydował się na tę, którą pokazała mu sprzedawczyni, i poprosił o zapakowanie. Zamierzał rozpakować prezent w domu, żeby jeszcze nacieszyć się jego widokiem. Jadąc, bębnił palcami w kierownicę, wyobrażając sobie, jak inne, śniade palce otwierają pakunek. Papier był czarny, w złociste kropki, a wstążka krwistoczerwona. Paczuszka leżała na fotelu pasażera. Chyba powinien zabrać w drogę jakieś leki na żołądek. To egzotyczne jedzenie, ryż i curry… Bardzo pikantne. No i indyjskie pieniądze. Czy aby ma ważny paszport? Czeka go wiele pracy. Lepiej zadzwoni do Marie.


Wioska, w której mieszkał Gunder, nazywała się Elvestad. Liczyła dwa tysiące trzystu czterdziestu siedmiu mieszkańców. Były w niej drewniany średniowieczny kościółek, odnowiony w roku 1970, stacja benzynowa, szkoła, poczta i kawiarnia. Kawiarnia mieściła się w brzydkim budynku, przypominającym połączenie wiejskiej chaty z magazynem; stał na palach, a do wejścia prowadziły strome stopnie. Pierwszą rzeczą, jaka w środku rzucała się w oczy, była stara szafa grająca, wciąż działający oryginalny Wurlitzer. Czerwono-biały, podświetlany co wieczór, szyld na dachu głosił „U Einara". Einar Sunde prowadził kawiarnię od siedemnastu lat. Miał żonę i dzieci, i był zadłużony po uszy przez wspaniałą willę, którą wybudował na skraju wsi. Dzięki temu, że otrzymał zezwolenie na sprzedaż piwa, wystarczało mu na spłatę kredytu. Właśnie dlatego zawsze ktoś był w kawiarni. Einar znał wszystkich mieszkańców i rządził w swoim lokalu żelazną ręką. Szybko zebrał informacje o roku urodzenia większości młodych ludzi z wioski i nie było mowy o tym, żeby sprzedał piwo nieletniemu. W wiosce była także duża sala, w której urządzano przyjęcia weselne i z okazji konfirmacji. Większość mieszkańców stanowili rolnicy. Oprócz nich było trochę przybyszów z zewnątrz – ludzi, którzy wyprowadzili się z miasta skuszeni romantyczną wizją życia na łonie natury. Znaleźli tu to, czego szukali. Choć morze było oddalone zaledwie o pół godziny jazdy, wilgotne powietrze nie docierało do Elvestad. W wiosce pachniało cebulą i porami, wiosną – nawozem, a jesienią jabłkami. Einar pochodził ze stolicy, ale nie tęsknił za miastem. Był jedynym właścicielem kawiarni i w promieniu wielu kilometrów nikt nie odważył się uruchomić konkurencyjnego lokalu. Zamierzał prowadzić ją aż do chwili, kiedy wyniosą go w dębowej skrzyni. Ponieważ udało mu się nie dopuszczać do pijackich wybryków i bójek, klienci chętnie do niego przychodzili. Kobiety wpadały na kawę i ciasteczka, dzieciaki – na colę i frankfurterki, młodzież – na piwo. Porządnie wietrzył lokal, opróżniał popielniczki, wymieniał na stołach świeczki i utrzymywał nienaganną czystość. Kraciaste czerwono-białe obrusy jego żona prała w domu. Wystrój wnętrza może nie był stylowy, ale właścicielowi udało się uniknąć kiczu. Nie było sztucznych kwiatów. Ostatnio Einar zainwestował w większą zmywarkę, dzięki czemu nie musiał już ręcznie myć szklanek. Inspektor sanitarny w każdej chwili mógł przeprowadzić kontrolę kuchni doskonale wyposażonej i wypucowanej na wysoki połysk.

To właśnie tu, „U Einara", mieszkańcy dowiadywali się o najnowszych wydarzeniach. Kto z kim się spotyka, kto się rozwodzi, komu grozi bankructwo. Do dyspozycji mieli jedną taksówkę. Kalle Moe i jego biały mercedes czekali na wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli jednak Kalle nie mógł przyjechać, przysyłał taksówkę z miasta. Jedna taksówka całkowicie wystarczała mieszkańcom; Kalle miał już ponad sześćdziesiąt lat, więc w kolejce czekało wielu potencjalnych następców.

Einar Sunde siedział w swojej kawiarni przez sześć dni w tygodniu, w dni powszednie do dziesiątej wieczorem, a w soboty do północy. W niedziele lokal był nieczynny. Pracował ciężko i szybko – tyczkowaty mężczyzna z rudawymi włosami i ramionami cienkimi jak patyki. Za pas miał zawsze zatkniętą ścierkę do naczyń, którą wymieniał na świeżą, jak tylko się pobrudziła. Jego żona Lillian, która widywała go właściwie wyłącznie nocą, żyła własnym życiem. Nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego. Nawet nie chciało im się kłócić. Einar był tak zajęty pracą, że już nawet nie marzył o zmianie na lepsze. W wartej ponad półtora miliona koron willi były sauna i siłownia, z których nie miał czasu korzystać.

W kawiarni przesiadywała śmietanka towarzyska wioski albo przynajmniej znaczna jej część. Składała się głównie z młodych mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat, z dziewczynami lub bez. Ponieważ Einar sprzedawał piwo, nie musieli jeździć do miasta, żeby spotykać się z dziewczętami z innych wiosek. Elvestad była tak mała, że do kawiarni chodziło się na piechotę, woleli więc tutaj wypić parę piw więcej, niż przepłacać za taksówkę z miasta. W związku z tym żenili się z miejscowymi dziewczynami i zostawali na miejscu. W ten sposób wytwarzała się specyficzna wspólnota, którą rządziło wiele niepisanych praw.

Po długich i zażartych sporach w radzie gminnej Elvestad dorobiła się własnego centrum handlowego przy stacji benzynowej. W centrum handlowym jakaś odważna przedsiębiorcza dusza uruchomiła solarium z dwoma łóżkami do opalania, ktoś otworzył kawiarnię, ktoś inny – małą perfumerię. Na piętrze mieściły się gabinety lekarski i stomatologiczny oraz salon fryzjerski Annę. Młodzież z wioski nigdy tam nie zaglądała. Wszyscy strzygli się w mieście, przy okazji odwiedzając salony tatuażu i piercingu. Annę znała ich rodziców i wcześniej zdarzało się, że odmawiała wykonania niektórych zamówień. Jednak starsi mieszkańcy lojalnie robili zakupy w sklepie spożywczym Gunwalda. Przychodzili ze swoimi kartami rabatowymi seniora i spranymi plecaczkami, kupowali płucka, pasztet i ostry ser. Ole Gunwaldowi świetnie się powodziło. Już dawno spłacił hipotekę.

Gunder nie przesiadywał w kawiarni, ale Einar znał go dobrze. Od czasu do czasu wpadał na lody truskawkowe, które – jeśli tylko sprzyjała pogoda – jadł na zewnątrz przy plastikowym stoliku. Einar wiedział, gdzie mieszka jego gość: mniej więcej trzy i pół kilometra od centrum wioski, w kierunku Randskog. Poza tym wszyscy rolnicy w Elvestad kupowali u niego maszyny.

Gunder wszedł do kawiarni.

– Chciałem tylko zapytać, jak długo jedzie się stąd taksówką na lotnisko – zapytał dość pospiesznie, jak na siebie.

– Lotnisko Gardermoen? Jakieś półtorej godziny – odparł Einar, wycierając popielniczkę. – Jeśli lecisz za granicę, musisz być godzinę przed odlotem. Lepiej dorzucić jeszcze z pół godziny, tak na wszelki wypadek. A o której masz odlot? – zapytał zaintrygowany.

Gunder wyjął loda z chłodziarki.

– Kwadrans po dziesiątej.

– Będziesz więc musiał wcześnie wstać. – Odwrócił się, nie przerywając pracy. Nie uśmiechał się, nie starał się nawiązać kontaktu wzrokowego. Miał minę człowieka, którego rad często nie doceniano. – Na twoim miejscu wyjechałbym około siódmej.

Gunder skinął głową i zapłacił. Wolał zapytać Einara, niż zdradzić swoją niewiedzę przed pracownicą z SAS-u. Einar go zna i nie będzie chciał upokorzyć. Oczywiście, jeszcze dziś wieczorem cała wioska będzie wiedziała o jego podróży.

– Daleko lecisz? – zapytał Einar od niechcenia, wycierając kolejną popielniczkę.

– Bardzo daleko – odparł lekko Gunder.

Odpakował loda i wyszedł. Jadł w trakcie jazdy do domu. Einar miał teraz o czym myśleć. I bardzo dobrze.


Marie była bardzo podekscytowana. Najchętniej od razu wskoczyłaby do samochodu i pojechała do brata. Jej mąż Karsten wyjechał w interesach, nudziło się jej i chciała o wszystkim usłyszeć. Gunder wolałby uniknąć spotkania, ponieważ Marie była bardzo bystra i bał się, że odkryje jego plany, a on wolałby zachować niektóre rzeczy dla siebie. Nie zdołał jej jednak powstrzymać. Po godzinie stanęła w progu. Gunder właśnie sprzątał. Dom musiał być nienagannie czysty na wypadek, gdyby nie wrócił sam.

Marie zrobiła im kawę i podgrzała wafle w piekarniku. Przywiozła bitą śmietanę i dżem w plastikowym pojemniku. Gunderowi zrobiło się bardzo przyjemnie. Byli sobie bliscy, ale nie aż tak, żeby zwierzać się sobie ze wszystkich tajemnic. Nie wiedział, czy jego siostra jest szczęśliwa z Karstenem. Nigdy o nim nie wspominała, zupełnie jakby nie istniał. Nie mieli dzieci. Była atrakcyjna, ciemnowłosa i schludna, zupełnie jak matka. Nieduża i zaokrąglona, a jednocześnie miła i bystra. Gunder przypuszczał, że mogłaby mieć każdego, a jednak wybrała Karstena. Wzięła ze stołu książkę Narody świata i położyła ją sobie na kolanach. Książka sama otworzyła się na zdjęciu indyjskiej piękności. Marie spojrzała na brata i roześmiała się.

– Teraz już wiem, dlaczego lecisz do Indii! To stara książka, Gunder. Ta dziewczyna może mieć już koło pięćdziesiątki. Pewnie jest brzydka i pomarszczona. Czy wiesz, że Hinduski wyglądają na piętnaście lat, nawet gdy mają dwa razy więcej? Potem nagle się starzeją. To przez słońce. Może powinieneś sobie znaleźć taką, która już to ma za sobą. Przynajmniej będziesz wiedział, w co się pakujesz.

Roześmiała się tak spontanicznie, że Gunder musiał się przyłączyć. W przeciwieństwie do niej, nie obawiał się zmarszczek. Marie, choć liczyła sobie już czterdzieści osiem lat, nie miała ani jednej. Nałożył na wafel bitą śmietanę.

– Najbardziej interesują mnie kuchnia i kultura – powiedział. – Kultura, muzyka, i te rzeczy.

– Wyobrażam sobie. – Znowu się roześmiała. – Następnym razem, kiedy przyjdę na kolację, wszystko będzie takie pikantne, że się popłaczę, a na ścianach zobaczę wymalowane smoki!

– Nie mogę ci obiecać, że tak nie będzie – odparł z uśmiechem.

Przez jakiś czas w milczeniu jedli wafle i pili kawę.

– Jak już tam będziesz, nie chodź nigdzie z portfelem sterczącym z tylnej kieszeni spodni – odezwała się wreszcie Marie. – Kup sobie taki specjalny pas na pieniądze. Albo nie kupuj, ja ci pożyczę. Jest całkiem zwyczajny, wcale nie kobiecy.

– Nie mogę chodzić z torebką przy pasie – zaprotestował Gunder.

– Owszem, możesz. W takim wielkim mieście roi się od złodziei. Wyobraź sobie takiego wieśniaka jak ty w dwunastomilionowym mieście.

– Nie jestem wieśniakiem! – zaprotestował urażony.

– Oczywiście że jesteś. Jeśli nie ty, to kto inny? W dodatku to widać. Pamiętaj, żeby się tam nie przechadzać.

– Jak to? – zdziwił się Gunder.

– Musisz chodzić zdecydowanym krokiem, jakbyś właśnie spieszył się na spotkanie, i musisz mieć ważną minę. Jesteś biznesmenem w podróży służbowej, a co ważniejsze, znasz Bombaj jak własną kieszeń.

– Mombaj – poprawił ją. – Znam Mombaj jak własną kieszeń.

– Masz patrzeć ludziom prosto w oczy, nie ustępować im z drogi i zapiąć marynarkę, żeby ukryć pas z pieniędzmi.

– Nie mogę nosić marynarki! O tej porze roku tam jest pięćdziesiąt stopni!

– Musisz! – stwierdziła stanowczo Marie. – I musisz chronić się przed słońcem. W przeciwnym razie trzeba będzie kupić ci tunikę.

– Tunikę? – parsknął rozbawiony.

– Gdzie się zatrzymasz?

– Oczywiście w hotelu.

– W jakim?

– W dobrym, ma się rozumieć.

– Jak się nazywa?

– Nie mam pojęcia. Znajdę jakiś na miejscu.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Nie zarezerwowałeś sobie hotelu?

– Poradzę sobie – powiedział lekko urażony.

Marie zmarszczyła cienkie brwi, przyciemnione tuszem.

– Ciekawa jestem jak. Wychodzisz z tego ogromnego, rojącego się od ludzi dworca lotniczego i szukasz postoju taksówek. Nagle podbiega do ciebie jakiś nieznajomy, łapie za koszulę, bełkoce coś niezrozumiale, prawie wyrywa ci walizkę i ciągnie cię do jakiegoś rozklekotanego samochodu. Jesteś tak zmęczony, spocony i ogłupiały, że z trudem możesz sobie przypomnieć, jak się nazywasz. Marzysz o chłodnym prysznicu. Co mu powiesz, Gunder? Co powiesz temu małemu ciemnoskóremu nieznajomemu?

Odłożył wafel na talerzyk. Nie potrafił znaleźć słów. Czy ona żartuje? Wreszcie zebrał myśli i patrząc siostrze w oczy, powiedział:

– Czy może pan zawieźć mnie do dobrego hotelu?

Marie skinęła głową.

– Doskonale. A wcześniej? Co musisz zrobić wcześniej?

– Nie mam pojęcia – przyznał Gunder.

– Musisz dowiedzieć się, ile to kosztuje! Nie wolno ci wsiąść do taksówki, zanim nie ustalisz ceny za przejazd. Rozpytaj się na lotnisku. Może Lufthansa ma tam stanowisko informacyjne, powiedzą ci.

Potrząsnął głową, tłumacząc sobie, że jej zachowanie wynika najprawdopodobniej z zazdrości. Marie nigdy nie była w Indiach, tylko w Lanzarote, na Krecie i w podobnych miejscach. Tam, dokąd jeżdżą wszyscy Norwegowie i Szwedzi i gdzie kelnerzy wołali za nią „Ej ty, Szwedka!", a ją to irytowało. W Indiach jest zupełnie inaczej.

– Co z malarią? – pytała dalej. – Może powinieneś się zaszczepić?

– Nie wiem.

– Zadzwoń do lekarza. Lepiej, żebyś nie wrócił z malarią, gruźlicą, żółtaczką czy czymś w tym rodzaju. I nie pij wody z kranu ani soków, ani nie jedz owoców. Pilnuj, żeby podawano ci dobrze ugotowane mięso. Trzymaj się z daleka od lodów, chociaż tak bardzo je lubisz.

– A wolno mi pić alkohol? – zapytał z przekąsem.

– Myślę, że tak. Tylko się nie upij, bo narobisz sobie kłopotów.

– Nigdy się nie upijam – odparł Gunder. – Ostatni raz byłem pijany piętnaście lat temu.

– Wiem. Będziesz dzwonił, prawda? Muszę wiedzieć, czy wszystko w porządku. Mogę odbierać ci pocztę i podlewać kwiatki. Trawnik też pewnie trzeba będzie skosić raz albo dwa. Możesz chyba przewieźć skrytkę do nas, prawda? Żeby nikogo nie kusiło. Samochód zostawisz na lotnisku? To chyba dużo kosztuje?

– Nie jestem pewien.

– Nie jesteś pewien? Miejsce na parkingu trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Musisz to jutro załatwić. Nie możesz ot tak, po prostu, pojechać na lotnisko i zostawić samochodu w pierwszym lepszym miejscu.

– Rzeczywiście, chyba nie mogę.

Jak to dobrze, że Marie jednak przyjechała. Aż zakręciło mu się w głowie od tego wszystkiego, co mówiła. Poszedł po koniak. Na Boga, zasłużył sobie na drinka. Kiedy wrócił, Marie otarła usta serwetką i powiedziała z uśmiechem:

– To takie ekscytujące! Wszystko będziesz musiał nam opowiedzieć po powrocie. Masz filmy do aparatu? Wykupiłeś ubezpieczenie? Zrobiłeś sobie listę spraw, które musisz załatwić?

– Nie – odparł, sącząc koniak. – Zrobisz to za mnie, Marie? Proszę…

Nie kazała się długo prosić, tylko od razu zerwała się i pobiegła po kartkę i długopis. Podczas gdy Gunder delektował się koniakiem, ona spisywała listę „do zrobienia". Obserwował ją ukradkiem. Ssała końcówkę długopisu i stukała nią lekko o zęby. Miała pełne, zgrabne ramiona. Całe szczęście, że ma taką siostrę. I że między nimi wszystko jest w porządku.

Będzie miał ją zawsze, cokolwiek się zdarzy.

Загрузка...