Rozdział 2

Oto jak Gunder wyglądał w samolocie: wyprostowany jakby połknął kij, w koszulce z krótkim rękawem od Dressmana, granatowej bluzie i spodniach w kolorze khaki. Do tej pory nieczęsto latał samolotem, więc był pod wrażeniem wszystkiego, co widział dookoła. Do schowka bagażowego nad głową wsadził czarną torbę; w wewnętrznej, zamkniętej na suwak kieszonce znajdowało się pudełeczko z filigranową broszką. W portfelu miał indyjskie rupie, marki niemieckie i brytyjskie funty. Zamknął oczy. Nie spodobało mu się gwałtowne uczucie zasysania przy starcie.

– Nazywam się Gunder – powiedział do siebie po angielsku. – Jak się miewasz?

Sąsiad spojrzał na niego.

– Pańska dusza została w Gardermoen. To chyba miła świadomość, nie sądzi pan?

Gunder nie zrozumiał.

– Kiedy leci pan tak daleko jak dzisiaj, pańska dusza zostaje w tyle, gdzieś na lotnisku. Może w pubie na dnie szklanki. Ja przed odlotem wypiłem jedną whisky.

Gunder spróbował sobie wyobrazić, jak smakuje whisky o tak wczesnej porze, lecz nie udało mu się. On sam zamówił kawę i stał przy barze, obserwując spieszących się ludzi, po czym wyruszył na niespieszną przechadzkę w swoich nowych sandałach. Był pewien, że jego dusza jest na miejscu, pod granatową bluzą.

– Powinien pan wziąć kawę zamiast whisky.

Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, po czym wybuchnął śmiechem.

– Czym pan handluje?

– Czy to aż tak rzuca się w oczy?

– Owszem.

– Maszynami rolniczymi.

– I leci pan na targi do Frankfurtu?

– Nie. Tym razem jestem turystą.

– Nie sądziłem, że ktokolwiek przyjeżdża wypoczywać do Frankfurtu – zdziwił się mężczyzna.

– Lecę znacznie dalej – wyjaśnił Gunder. – Aż do Mombaju.

– Gdzie to jest?

– W Indiach. Dawniej Bombaj, jeśli to coś panu mówi. – Gunder uśmiechnął się dumnie. – Nazwę zmieniono w 1995.

Mężczyzna zatrzymał przechodzącą stewardesę i poprosił o whisky z lodem. Gunder zamówił sok pomarańczowy, opuścił oparcie i zamknął oczy. Nie miał ochoty na rozmowę. Zbyt wiele spraw musiał przemyśleć. Co powinien opowiedzieć o Norwegii, o Elvestad? O tym, jacy są Norwegowie? A właściwie, jacy oni są? A o jedzeniu? Kotlety, ryby i wędzony ser. Łyżwy. Bardzo zimno, czasem nawet do minus trzydziestu. Ropa naftowa. Przyniesiono mu sok. Pił powoli, ssąc kostkę lodu. Potem zgniótł kubek i wcisnął go do elastycznej siatki na oparciu fotela przed nim. Za oknem, jak strzępki waty cukrowej, przesuwały się obłoki. A jeśli nie uda mu się znaleźć w Indiach żony? Skoro nie znalazł jej u siebie, to czemu miałoby mu się udać w obcym kraju? Ale przynajmniej coś się działo, doświadczał czegoś nowego. O ile wiedział, nikt z Elvestad nie był jeszcze w Indiach. Gunder Jomann, człowiek bywały w świecie. Przypomniał sobie, że nie wymienił baterii w aparacie, jednak z pewnością dostanie je na lotnisku. Przecież nie leci na obcą planetę. Jakie imiona noszą indyjskie kobiety? Jeśli ta, którą spotka, będzie miała imię niemożliwe do wymówienia, wymyśli dla niej jakieś zdrobnienie. Przypomniał sobie: Indira. Indira Gandhi. Nic trudnego. Bardzo podobne do Elvira. Ludzie mają jednak ze sobą wiele wspólnego. W końcu zasnął, a ona natychmiast zjawiła się w jego śnie. Jej oczy błyszczały.


Marie codziennie zaglądała do domu Gundera. Sprawdzała drzwi i okna, wyjmowała pocztę ze skrzynki i kładła ją na kuchennym stole. Wtykała palec do wszystkich doniczek z kwiatami. Zawsze zostawała kilka minut dłużej, żeby się o niego pomartwić. Ufny jak dziecko, teraz był gdzieś tam, w upale, z dwunastoma milionami obcych ludzi mówiących nieznanymi mu językami. Był solidnym, godnym zaufania człowiekiem, nieimpulsywnym i skromnym. Przesunęła wzrokiem po wiszących na ścianach fotografiach przedstawiających ich matkę i ją samą, pięciolatkę o pucołowatej buzi i pulchnych kolanach. Jedno zdjęcie Gundera w mundurze wojskowym, jedno rodziców przed domem. Powiesił też paskudny zimowy krajobraz, który kupił na aukcji w kawiarni. Przyjrzała się meblom; były niewyszukane, ale solidne. Czyste okna. Jeśli kiedykolwiek znajdzie sobie żonę, będzie traktował ją jak księżniczkę. Powinien się jednak pospieszyć. Wciąż jeszcze był jak najbardziej do rzeczy, ale to i owo zaczynało mu już lekko obwisać. Brzuch. Policzki. Łysiał powoli, lecz wyraźnie. Ręce miał duże i szorstkie, jak ojciec. On też byłby wspaniałym ojcem. Ogarnął ją smutek. Być może przyjdzie mu się jednak zestarzeć w samotności. Po co poleciał do tych Indii? Znaleźć sobie żonę? Już wcześniej przemknęło jej to przez głowę. Co ludzie powiedzą? Ona na pewno nic nie powie, będzie jak najbardziej życzliwa, ale inni, którzy nie kochają go tak jak ona? Czy on aby na pewno wie, co robi? Prawdopodobnie tak. Jego głos w słuchawce, z daleka, z Indii, wśród trzasków i szumów. Podekscytowany. Jestem tu, Marie. Upał ogromny. Byłem mokry, zanim zdążyłem zejść po schodkach z samolotu. Znalazłem hotel. Wszyscy mówią po angielsku, nawet kelnerka. Powiedziałem po angielsku „kurczak", a ona przyniosła mi takiego kurczaka, jakiego w życiu jeszcze nie jadłem. Nie wiesz, jak może smakować kurczak, dopóki nie przyjedziesz do Indii. A do tego jest tanio. Kiedy przyszedłem tam nazajutrz, od razu podeszła i zapytała, czy znowu chcę kurczaka. Teraz jadam tam codziennie. Za każdym razem jest inny sos: czerwony, zielony albo żółty. Nie muszę szukać innej restauracji. Ta nazywa się „Tandel's Tandoori". Obsługa jest bardzo dobra.

Marie uśmiechnęła się zrezygnowana. Przypuszczalnie pierwsza osoba, z jaką się zetknął, a do tego miła. Gunderowi z pewnością to wystarczy. Przesiedzi w „Tandel’s Tandoori" dwa tygodnie i nawet mu do głowy nie przyjdzie rozejrzeć się dalej. Powiedziała mu, że w domu wszystko w porządku, tylko jeden hibiskus ma mszyce. Przez chwilę wyraźnie się zaniepokoił, ale szybko nad sobą zapanował.

– W piwnicy jest środek na mszyce. Albo doczeka do mojego powrotu, albo padnie. Po prostu.

Westchnęła. Do tej pory jej brat nigdy nie traktował swoich roślin z taką obojętnością. Kiedy któraś usychała, traktował to jak osobistą obrazę.

Na półce stała książka, którą kiedyś mu dała. Zwróciła na nią uwagę, ponieważ była nieco odsunięta od innych. Zdjęła ją, a ona znowu otworzyła się na tej samej stronie. Przez jakiś czas Marie przyglądała się kobiecie. Wyobraziła sobie swojego brata, jak równie uważnie przygląda się tej pięknej fotografii. Jakie wrażenie Gunder wywrze na Hinduskach? Na swój sposób był bardzo przystojny: wysoki, szeroki w barach. Miał ładne zęby, o które bardzo dbał. Nosił zawsze czyste, choć odrobinę staromodne ubrania. I wzbudzał zaufanie. Przypuszczalnie nie zwrócą uwagi na to, że nie jest szczególnie bystry, bo za bardzo będą zajęte rozgryzaniem tego, co mówi, ale może właśnie dzięki temu zobaczą go takim, jaki jest naprawdę: dobrym i uczciwym człowiekiem. Nieszczególnie inteligentny, lecz porządny. Flegmatyczny, jednak pracowity. Skupiony na tym, co robi. Miał ładne oczy. Duże błękitne, które dla Hindusek mogły być bardzo egzotyczne. Piękność na fotografii także miała piękne oczy, prawie czarne. I jego potężne, solidne ciało. Hindusi są szczupli i delikatnie zbudowani – tak jej się przynajmniej wydawało, choć nie wiedziała o nich zbyt wiele. Zamierzała odstawić książkę na półkę, kiedy spomiędzy kartek wysunął się skrawek papieru. Rachunek od jubilera. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Filigranowa broszka. Tysiąc czterysta koron. O co tu chodzi? Broszka na pewno nie była dla niej; Marie nie miała stroju ludowego. Najwyraźniej działo się znacznie więcej, niż podejrzewała. Odłożyła rachunek na miejsce i wyszła z domu. Jeszcze przez chwilę przyglądała mu się z zastanowieniem, po czym pojechała do wioski. Zdaniem zarówno Gundera, jak i jej męża, była fatalnym kierowcą. Skupiła się na drodze. Nigdy nie patrzyła w lusterka, ściskała kierownicę z całych sił i nie przekraczała sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeszcze ani razu nie zdarzyło jej się skorzystać z piątego biegu. Z pewnością nie była lepsza od brata we wszystkich dziedzinach, ale w sytuacjach wymagających szybkiego i sprawnego działania to ona stawała u steru. Dobrze znała Gundera. Teraz była już pewna, że poleciał do Indii szukać żony. Biorąc pod uwagę jego upór i cierpliwość, wcale by się nie zdziwiła, gdyby po dwóch tygodniach zjawił się z ciemnoskórą kobietą u boku. Boże miłosierny, pomyślała i – nie zdejmując nogi z gazu – przejechała przez przejście dla pieszych tuż przed kobietą z dziecięcym wózkiem. Co ludzie powiedzą?

Wstąpiła do kawiarni po papierosy. Einar polerował szafę grającą. Spryskiwał ją pianką, a potem wycierał papierowym ręcznikiem. Trwały jeszcze ferie, przy stoliku siedziały dwie dziewczyny. Marie znała je: Linda i Karen. Linda była chuda, śmiała się głośno, niemal histerycznie. Miała jasne mocno kręcone włosy, mizerną twarz i sterczące białe zęby. Za każdym razem kiedy Marie na nią patrzyła, przychodziła jej do głowy myśl, że z tej dziewczyny nie wyrośnie nic dobrego. Nie miała pojęcia, skąd jej się to brało, jednak w Lindzie było coś takiego, w jej nienaturalnie błyszczących oczach, gwałtownych ruchach i przeraźliwym śmiechu, że wyglądała na osobę, która chce za dużo. Przypominała lampę ze zbyt silną żarówką. Któregoś dnia coś ją zgasi. Druga dziewczyna, Karen, ciemnowłosa i spokojniejsza, mówiła znacznie ciszej i nie rzucała się w oczy. Marie zapłaciła za paczkę playersów. Nie lubiła Einara. Był uprzejmy, ale zachowywał się tak, jakby skrywał jakiś nieprzyjemny sekret. Jego twarz, w przeciwieństwie do twarzy Gundera, nie była szeroka i otwarta, lecz zamknięta i nieżyczliwa. Gunder także go nie lubił. Oczywiście nie powiedział tego wprost, bo nigdy nie mówił źle o innych. Jeśli nie mógł powiedzieć czegoś miłego, to po prostu się nie odzywał, tak jak wtedy kiedy spytała go o nowego pracownika w sklepie, Bjørnssona. Gunder oderwał wtedy na chwilę wzrok od gazety, powiedział: „Radzi sobie", po czym wrócił do lektury i nie odezwał się ani słowem. Od razu się domyśliła, że nie lubi tego Bjørnssona. Za to o taksówkarzu mógłby rozprawiać godzinami. Kalle Moe zamówił pocztą wosk do karoserii, mawiał na przykład. Sześćset koron za dwie maleńkie puszeczki. Niewiarygodne. Ten jego samochód przejechał już pewnie z pół miliona kilometrów, ale zupełnie tego po nim nie widać. Założę się, że Kalle śpiewa mu na noc kołysanki, śmiał się Gunder, a Marie wiedziała, że jej brat lubi Kallego. Tak samo jak Ole Gunwalda ze sklepu. Biedny Gunwald cierpi na migrenę.

Z zamyślenia wyrwał ją donośny śmiech Lindy. Zauważyła, że Einar zerka spod oka na dziewczyny. Przynajmniej miał się na co pogapić, pucując szafę grającą.

– Więc Jomann wyruszył w szeroki świat? – zapytał niespodziewanie.

Marie skinęła głową.

– Do Indii. Na wakacje.

– Do Indii? A niech to. Zzielenieję z zazdrości, jeśli przywiezie sobie żonę – zaśmiał się.

Marie też się roześmiała. Czy wszyscy myśleli tak samo jak ona? Wyszła z kawiarni, wsiadła do samochodu i pojechała do domu z przeciętną prędkością pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Na tablicy wskaźników migała czerwona lampka. Musi powiedzieć o tym Karstenowi.


Gunder nie zwracał uwagi na to, że jest mokry od potu i ma koszulę przylepioną do ciała. Siedział bez ruchu przy stoliku i obserwował kobietę. Była taka drobna, delikatna i uśmiechała się tak przyjemnie. Ona też nosiła specjalny pas, w którym trzymała pieniążki. Miała na sobie kwiecistą suknię z odsłoniętymi ramionami, w uszach nosiła złote kolczyki. Długie czarne włosy z granatowym połyskiem zebrała i spięła z tyłu głowy. Zastanawiał się, jak są długie. Możliwe, że aż do pośladków. Była od niego młodsza, mogła mieć około czterdziestki. Jej twarz była naznaczona słońcem. Uśmiechając się, kobieta pokazywała duże sterczące zęby. Najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, starała się więc zachować powagę, lecz przychodziło jej to z trudem. Z natury była bardzo radosna. Jest bardzo ładna, kiedy ma zamknięte usta, a zęby można poprawić, pomyślał Gunder. Gapił się na nią, popijając dziwną, egzotyczną kawę z cynamonem i cukrem. Był pewien, że kobieta dostrzegła jego zainteresowanie i że była z tego zadowolona. Przyszedł tu na obiad już szósty dzień z rzędu. Za każdym razem to ona go obsługiwała. Chciał jej coś powiedzieć, ale bał się strzelić gafę. Może nie wolno jej rozmawiać z klientami? Nie znał miejscowych zwyczajów, więc musiał być ostrożny. Może zostanie aż do zamknięcia lokalu i pójdzie za nią? Nie, oczywiście że tego nie zrobi.

Uniósł rękę. Kelnerka natychmiast podeszła.

– Jeszcze jedną kawę – poprosił nerwowo Gunder.

Zbierał w sobie odwagę. Napięcie sprawiło, że jego twarz przybrała poważny wyraz. Kobieta to zauważyła. Bez słowa skinęła głową, odeszła i szybko wróciła z kawą.

– Bardzo dobra – powiedział, patrząc jej prosto w oczy. – Jestem Gunder – dodał. – Z Norwegii.

Obdarzyła go promiennym uśmiechem, pokazując zęby.

– A, Norwegia! Śnieg i lód!

On także się roześmiał, myśląc w duchu, że pewnie ma męża i dzieci, całe mnóstwo dzieci, że przez myśl by jej nie przeszło dokądkolwiek z nim jechać. Ogarnął go smutek, ale ona nie odchodziła.

– Widziałeś miasto? – zapytała.

Z zażenowaniem wbił wzrok w blat. Przez te dni łaził bez celu, gapiąc się na ludzi. Wszędzie widział nieprzebrane tłumy. Ludzie spali na ulicach, jedli na ulicach, handlowali na ulicach. Ulice były sklepem, placem zabaw, miejscem spotkań – wszystkim, tylko nie ulicami. Niczego nie zwiedzał, cały czas jej szukał.

– Nie – przyznał. – Tylko ludzi. Bardzo pięknych ludzi.

Zarumieniła się i spuściła oczy. Miał wrażenie, że kobieta na coś czeka. Wciąż nie odchodziła. Gunder poczuł przypływ odwagi. Wiedział, że ma niewiele czasu, że jest daleko od domu. Wszechogarniający upał sprawiał, że wszystko wydawało mu się mniej realne. Pamiętał jednak o celu swojej podróży. Spojrzał głęboko w czarne oczy kelnerki i powiedział:

– Przyjechałem znaleźć żonę.

Nie roześmiała się, tylko powoli skinęła głową, jakby teraz wszystko zrozumiała. Jego codzienne powroty w to samo miejsce, do niej. Czuła na sobie spojrzenie tego ogromnego mężczyzny o błękitnych oczach i myślała o nim, o pracy, o spokoju, którym emanował. O godności, tak egzotycznej i całkowicie odmiennej. Zastanawiała się, czego chce. Był turystą, to oczywiste, a równocześnie kimś więcej.

– Pokażę ci miasto – zaproponowała ostrożnie.

Już się nie uśmiechała, nie było widać jej wystających zębów.

– Tak, proszę! Zaczekam tutaj. – Uderzył dłonią w blat stolika. – Ty pracuj, ja czekam.

Ponownie skinęła głową, lecz nie odeszła. W salce było cicho, wypełniał ją jedynie delikatny szmer rozmów przy innych stolikach.

Mera nam Poona he - powiedziała.

– Proszę?

– Poona. Nazywam się Poona Bai.

Wyciągnęła śniadą dłoń.

– Gunder. Gunder Jomann.

Roześmiała się.

– Witamy w Bollywood.

Nie rozumiał, co miała na myśli, jednak czuł delikatne, pełne nadziei uderzenia swojego serca. Skłonił się bez słowa, a ona odwróciła się i znikła w kuchni.

Wieczorem zadzwonił do Marie. Był bardzo podekscytowany.

– Czy wiesz, że nazywają to miasto Bollywood? – zapytał i wybuchnął serdecznym śmiechem. – Tutaj kręci się najwięcej filmów na świecie. A w ogóle to nauczyłem się trochę po hindusku. Tan je vad znaczy dziękuję. Wyobraź sobie, że w Indiach żyje ponad miliard ludzi!

– Niedługo będzie nas tak dużo na tej planecie, że pozjadamy się nawzajem.

Zachichotał.

– Spotkałeś już kogoś? – zapytała, nie mogąc dłużej zapanować nad ciekawością.

Jasne, spotkał mnóstwo ludzi, przecież w kraju, w którym mieszka miliard ludzi, trudno iść ulicą i nikogo nie spotkać.

– W hotelu jest klimatyzacja – ciągnął. – Kiedy wychodzę na zewnątrz, upał jest jak ściana. To jest najgorsze.

– Dbasz o brzuszek?

Oczywiście, dba o brzuszek, łyka pastylki i czuje się dobrze, ale upal sprawia, że wszystko toczy się jakby w zwolnionym tempie. Marie spróbowała wyobrazić sobie powolnego Gundera, który jeszcze wolniej niż zwykle wędruje ulicami Mombaju.

– Na pewno chciałbyś już wracać? – zapytała, ponieważ to właśnie chciała usłyszeć.

Nie była szczególnie zachwycona tym, że jej flegmatyczny brat nagle stał się obieżyświatem, i nie podobała jej się nuta wyższości w jego glosie.

– Jasne. Kupiłem ci prezent. Coś bardzo indyjskiego.

– Co to takiego?

– Nie powiem. Niespodzianka.

– Dzisiaj skosiłam trawę. Masz mech na trawniku. Wiedziałeś o tym?

Gunder roześmiał się.

– Pozbędziemy się go. Nie chcemy mchu na trawniku.

My? Sprawiał wrażenie dziwnie podekscytowanego. Marie nie poznawała brata. Coraz mocniej ściskała słuchawkę, pragnąc, żeby jak najprędzej wrócił. Nie mogła się nim opiekować, kiedy był tak daleko.

– Tutaj też jest gorąco – powiedziała z dumą. – W Neysben było wczoraj trzydzieści stopni.

– Ho, ho, trzydzieści? Tu jest ponad czterdzieści, Marie. A wczoraj było jeszcze więcej. Kiedy pytam Hindusów, czy są do tego przyzwyczajeni, no bo w końcu mają to na co dzień, mówią, że nie, że męczą się tak samo jak my. Dziwne, nie sądzisz?

– Rzeczywiście. Jakby przyjechali w nasze minus dwadzieścia, pewnie zamieniliby się w sople lodu.

– Nie sądzę. Ciężko pracują, więc byłoby im ciepło. To proste. Ale na szczęście ja jestem na wakacjach. Spaceruję sobie, a ramiona trzymam z daleka od ciała.

– Jak to?

– Nie znoszę, kiedy przylepiają mi się do boków. Muszę też rozczapierzać palce, ale w hotelu jest na szczęście klimatyzacja.

– Już to mówiłeś.

Przez jakiś czas milczeli, wreszcie Marie westchnęła tak, jak wzdychają siostry, kiedy mają do czynienia z niepoprawnymi braćmi.

– Muszę już iść – oświadczył Gunder. – Jestem z kimś umówiony.

– Tak?

– Idziemy na kolację. Zadzwonię jutro albo pojutrze.

Odłożył słuchawkę. Wyobraziła go sobie wędrującego statecznie w piekielnym upale z ramionami odsuniętymi od ciała i rozstawionymi palcami. Nie była w stanie pojąć, dlaczego był taki szczęśliwy.

Загрузка...