Nazajutrz, dwudziestego pierwszego sierpnia, policyjny radiowóz jechał powoli szosą w kierunku Elvestad. Biała maska samochodu lśniła w promieniach słońca. W środku siedzieli dwaj mężczyźni. Już z daleka dostrzegli zbiegowisko.
– To tam – powiedział Skarre.
Po prawej stronie rozpościerała się łąka okolona lasem. Wzrok inspektora Konrada Sejera powędrował ku granicy drzewostanu, gdzie pracowała ekipa dochodzeniowa. Cała łąka została otoczona policyjną taśmą; pozostawiono tylko jedno wejście. Wysiedli z samochodu i skierowali się w tamtą stronę. Łąkę porastała wysoka trawa, w wielu miejscach zdeptana. Te ślady na długo pozostaną jak otwarta rana, pomyślał Sejer. Na drodze zatrzymało się kilka prywatnych samochodów, dzieciarnia na rowerach, no i oczywiście prasa, której chwilowo nie dopuszczano bliżej miejsca zdarzenia. Obiektywy połyskiwały agresywnie. Sejera łatwo było rozpoznać po sylwetce i sposobie chodzenia. Wysoki jak tyczka, poruszał się powoli i dostojnie, emanując spokojem. Mówił również powoli, starannie ważąc słowa. Młodzi, którzy go nie znali, uważali go niekiedy za niezbyt bystrego. Mylili się. Inni widzieli w nim człowieka, któremu rzadko zdarzało się popełniać błędy albo robić coś, czego by później żałował. Miał bardzo krótko przystrzyżone siwiejące włosy, ubrany był w czarny golf i brązową skórzaną kurtkę, którą teraz nosił rozpiętą. Zgromadzeni rozstąpili się, robiąc mu przejście. Jacob Skarre szedł dwa kroki za nim. Sejer zasłaniał mu widok, lecz nagle odsunął się i Skarre zobaczył ją niemal u swoich stóp. Gwałtownie wciągnął powietrze. Jak powiedział Holthemann przez telefon? „Wyjątkowo odrażająca zbrodnia".
Sejer sądził, że przygotował się psychicznie. Stal nieruchomo na lekko rozstawionych nogach i patrzył na leżącą w trawie kobietę. Gruby warkocz przypominał czarnego węża, ale już twarz nie przypominała niczego, co kiedykolwiek widział. Zamiast ust ziała czerwono-czarna dziura, nos był złamany i wgnieciony w policzek, oczu w ogóle nie było widać w napuchniętej masie czerwonego mięsa. Przesunął wzrok na rękę. Palce zaciśnięte na złocistym sandale. Mnóstwo krwi. Częściowo wsiąkła w ubranie, częściowo zaś w suchą ziemię. Schylił się i musnął palcami turkusowy jedwab. Biżuteria błyszczała w słońcu. Rozejrzał się dookoła; kilka metrów dalej w wydeptanej trawie widać było liczne ślady krwi. Chłonął wrażenia wszystkimi zmysłami: zapachy, dźwięki, dotyk miękkiego gruntu pod stopami. Przez chwilę spoglądał w błękitne niebo, po czym znowu opuścił głowę.
Była bardzo szczupła. Wąska stopa. Zgrabna kostka. Bose stopy w sandałach. Wiek trudny do określenia. Między dwudziestką a czterdziestką, pomyślał. Ubranie właściwie nienaruszone, żadnych obrażeń na rękach.
– Snorasson?
– Jest w drodze – odparł Karlsen.
Sejer spojrzał na Skarrego. Stał dziwnie wyprostowany, tylko jego kręcone włosy poruszały się na wietrze.
– Co na razie mamy?
Karlsen wystąpił krok naprzód. Jego zwykle elegancko podkręcone wąsy były w nieładzie, rękę odruchowo uniósł do ust.
– Ciało znalazła kobieta. Zadzwoniła do nas z tamtego domu. – Wskazał w kierunku ściany lasu. Między drzewami Sejer dostrzegł niewielki budynek. Szyby w oknach lśniły między liśćmi. – Uderzenia zadano jakimś ciężkim, przypuszczalnie tępym narzędziem. Nie znaleźliśmy go, za to ślady krwi są niemal wszędzie, od tamtego miejsca… – Wskazał skraj lasu po drugiej stronie łąki. -… aż do szosy. Zupełnie jakby włóczył ją po całej łące. To samo po lewej stronie. Chyba tam właśnie ją zaatakował, ona wyrwała się na moment, a zaraz potem dopadł ją znowu. Najprawdopodobniej umarła tu, gdzie teraz leży. – Umilkł na chwilę, po czym powtórzył: – Snorasson jest w drodze.
– Kto mieszka w tamtym domu? – zapytał Sejer, ruchem głowy wskazując budynek wśród drzew.
– Ole Gunwald, sklepikarz z Elvestad. Ma sklep w samym środku wsi. Dzisiaj nie otworzył go z powodu migreny. Już z nim rozmawialiśmy. Wieczór i całą noc spędził w domu. Około dziewiątej wieczorem usłyszał coś jakby stłumione krzyki, a potem warkot silnika, ale zanim wstał i podszedł do okna, samochód odjechał. Jakiś czas później to samo: krzyki i trzaśniecie drzwiami. Ujadał pies uwiązany na podwórzu.
Sejer ponownie spojrzał na kobietę. Teraz, kiedy minął już pierwszy szok, w zmiażdżonej masie skóry, mięśni i kości dostrzegł coś na podobieństwo twarzy z ustami szeroko otwartymi do krzyku. Skóra na prawie nietkniętej szyi była złocistobrązowa. Gruby czarny warkocz również był nienaruszony, zwinięty w węzeł związany czerwoną wstążką.
Przeniósł wzrok na Karlsena.
– A kobieta, która dzwoniła?
– Czeka w radiowozie.
– W jakim jest stanie?
– Nie najgorszym.
Policjant znowu bezwiednie przesunął dłonią po twarzy, jeszcze bardziej mierzwiąc wąsy. Przez chwilę stali w milczeniu.
– Trzeba natychmiast uruchomić specjalną linię telefoniczną – przemówił wreszcie Sejer stanowczym tonem. – I zacząć zbierać zeznania po domach. Przesłuchajcie też wszystkich gapiów, łącznie z dzieciakami. Skarre, załóż jakieś ochraniacze i przeszukaj całą łąkę. Zacznij przy drodze, zataczaj spiralne kręgi. Siw i Philip niech ci pomogą. Będą szli za tobą, powinni znaleźć to, co ty ewentualnie przeoczysz. Bierzcie wszystko, nawet jeśli będzie wam się wydawało, że nie warto. Tylko nie zapomnijcie o rękawiczkach. Później oznaczcie wyraźnie miejsca ze śladami krwi i zdeptaną trawą. Przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny będziemy potrzebowali dodatkowych dwóch ludzi. Potem zobaczymy, co dalej. Karlsen, zadzwoń do komendy i każ im przysłać jak najdokładniejszą mapę okolicy. Spróbuj znaleźć kogoś tutejszego, kto zna wszystkie ścieżki, których może nie być na mapie. Soot, po drugiej stronie szosy wcina się w las polna droga. Sprawdź, dokąd prowadzi. Miejcie oczy szeroko otwarte!
Zaczekał, aż tamci się rozejdą, po czym przykucnął przy zwłokach. Wstrzymując oddech, przesunął wzrok ze zmasakrowanej twarzy na korpus. Kobieta miała na sobie jakiś egzotyczny strój z turkusowego materiału: jakby powiewna suknia z długimi rękawami założona na luźne spodnie. Suknia była chyba z jedwabiu. Jednak jego uwagę przykuła śliczna filigranowa broszka, bez wątpienia norweskiego pochodzenia. Dziwne. Doskonale znany przedmiot zupełnie niepasujący do cudzoziemskiego stroju. Ciężko było ustalić, skąd pochodziła kobieta; obrażenia twarzy były zbyt poważne. Mogła od urodzenia mieszkać w Norwegii, mogła też być tu po raz pierwszy. Z jednej stopy zsunął się złocisty sandał. Ostrożnie odwrócił go patykiem. Na zakrwawionej podeszwie widniały litery NDI. Strój kojarzył mu się z Indiami lub Pakistanem. Wyjął z kieszeni komórkę i zadzwonił na komendę. Nie napłynęły żadne zgłoszenia o zaginionych kobietach. Przynajmniej na razie. Kilka metrów od ciała leżała żółta torba w kształcie półksiężyca, zapinana na suwak i przeznaczona do noszenia na biodrach. O dziwo, była zupełnie czysta. Przycisnął ją kijem do ziemi, chwycił suwak w dwa palce i otworzył ją. Szminka. Lusterko. Chusteczki. Drobne. Nic więcej. Ani portmonetki, ani dokumentów. Żadnych wskazówek, które pomogłyby ustalić tożsamość kobiety. Paznokcie miała pomalowane krwistoczerwonym lakierem, na palcach dwa srebrne pierścionki, raczej niewielkiej wartości. Jej strój był pozbawiony kieszeni, ale na ubraniu mogły być metki. Sprawdzą to później. Na razie kobieta jest niezidentyfikowaną ofiarą. Do chwili, aż ktoś zadzwoni i zapyta o nią. Do tego czasu w radio, telewizji i w gazetach będą o niej mówić i pisać jako o „niezidentyfikowanej ofierze". Idąc z powrotem w kierunku szosy dróżką wyznaczoną żółtymi taśmami, obserwował trzech funkcjonariuszy przeszukujących łąkę. Wyglądali jak bawiące się dzieci. Za każdym razem kiedy Skarre zatrzymywał się lub pochylał, pozostali robili to samo. Policjant miał już coś w foliowej torebce na dowody.
Kobieta, która znalazła ciało, czekała na niego w radiowozie. Wsiadł, przywitał się, po czym odjechał o jakieś sto metrów. Opuścił szybę, żeby wpuścić świeże powietrze.
– Proszę mi opowiedzieć, jak to było.
Jego spokojny ton wyraźnie jej pomógł. Skinęła głową i nieświadomie przysłoniła usta. Widać było, że boi się tego, co za chwilę będzie musiała powiedzieć.
– Od samego początku?
– Tak jest.
– No więc wybrałam się na grzyby. W pobliżu domu Gunwalda zawsze rośnie sporo kurek, a on nie ma nic przeciwko temu, żebym je zbierała. Jemu się nie chce, bo często jest chory. Miałam ze sobą koszyk. Przyszłam parę minut po dziewiątej wieczorem, stamtąd. – Wskazała na szosę. – Skręciłam z drogi i szłam skrajem lasu. Było bardzo cicho. Nagle zauważyłam coś ciemnego w trawie, bliżej środka łąki. Zaniepokoiłam się, ale mimo to zaczęłam zbierać grzyby. Pies Gunwalda ujadał, jak zawsze, kiedy kogoś usłyszy. Cały czas myślałam o tym ciemnym przedmiocie, zastanawiałam się, co to może być. Czułam się nieswojo, starałam się nie patrzeć w tamtą stronę. Zupełnie jakbym od razu domyśliła się, co to jest, jednak nie chciałam w to uwierzyć. Zebrałam sporo grzybów… A właśnie, gdzie mój koszyk? – Spojrzała pytająco na Sejera, ale szybko się zreflektowała. – Nie, żeby mi na nich zależało, ale koszyk…
– Znajdziemy go – obiecał.
– Trafiłam też na trochę pieczarek i widziałam dużo jagód. Pomyślałam sobie, że któregoś dnia przyjdę po nie. Pół godziny później postanowiłam wracać, lecz nie chciałam przechodzić w pobliżu tej ciemnej rzeczy w trawie, więc trzymałam się skraju lasu, ale…
– Ale?
– Ale nie wytrzymałam i zerknęłam w tamtą stronę. To coś przypominało duży worek ze śmieciami. Zatrzymałam się, sama nie wiem czemu. Worek, jednak rozpruty, i coś się z niego wysypało. Albo jakieś duże martwe zwierzę. Zaczęłam się cofać, ale nagle zobaczyłam jej warkocz i wstążkę do włosów, i już wiedziałam, co to jest.
Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Sejer nie ponaglał jej. Czekał, aż sama dokończy.
– Wstążkę… Uciekłam stamtąd, prosto do domu Gunwalda. Waliłam w drzwi i wołałam, że musimy wezwać policję, że na łące leżą zwłoki. Gunwald bardzo się wystraszył. Nie jest już najmłodszy. Czekałam u niego na wasz przyjazd. On wciąż tam jest, zupełnie sam. To się wydarzyło tak blisko jego domu… Przecież ona musiała wzywać pomocy!
– Słyszał tylko przytłumione krzyki.
– Widocznie nastawił głośno telewizor…
– Możliwe. A gdzie pani mieszka?
– Niedaleko centrum wioski.
Skinął głową.
– Czy chce pani do kogoś zadzwonić?
– Nie.
– Musi pani teraz pojechać na komendę. To pewnie trochę potrwa, ale potem odwieziemy panią do domu.
– Nigdzie mi się nie spieszy.
Odchrząknął.
– Czy obejrzała pani swoje buty?
Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, po czym schyliła się i ściągnęła lekkie letnie pantofle o białej podeszwie.
– Krew… – wyszeptała. – Jak to możliwe? Przecież byłam tak daleko…
– Czy w Elvestad mieszkają osoby o pozaeuropejskim pochodzeniu?
– Dwie rodziny – Tee i Thuan. Pierwsza z Wietnamu, druga z Korei. Mieszkają tu od lat, wszyscy ich znają. To nie mógł być nikt z nich.
– Na pewno?
– Na pewno. – Stanowczo skinęła głową, po czym spojrzała przez okno na łąkę. – A ja myślałam, że to worek ze śmieciami… Gunder zasnął w fotelu w potwornie niewygodnej pozycji. Długo po wschodzie słońca ze snu wyrwał go dzwonek telefonu. Dzwonił Bjørnsson z pracy.
– Dzisiaj też zostajesz w domu?
– Nie, nie… – Tak bardzo zakręciło mu się w głowie, że aż musiał się podeprzeć. Za szybko wstał z fotela.
– Źle się czujesz? – zapytał Bjørnsson.
– Nie. Chodzi o moją siostrę. Jest w szpitalu. Muszę tam zaraz jechać. Zadzwonię, jak będę coś wiedział.
Chwiejnym krokiem poszedł do łazienki, zrzucił ubranie i wziął prysznic przy otwartych drzwiach, żeby w razie czego słyszeć telefon. Ale telefon milczał, zatem Gunder sam zadzwonił do szpitala. Żadnych zmian. Marie wciąż była w śpiączce, ale jej stan się ustabilizował. Nic już nie jest stabilne, pomyślał z goryczą. Nie chciało mu się jeść, więc tylko zaparzył sobie kawę, usiadł w fotelu i czekał. Gdzie Poona spędziła noc? Dlaczego nie zadzwoniła? Czekał na nią jak opuszczony pies. Mijały godziny, a on wciąż siedział przy telefonie pogrążony w dziwnym półśnie. Marie mogła w każdej chwili ocknąć się ze śpiączki, a jego nie będzie przy jej boku. Lada chwila mogła też zadzwonić Poona i poprosić, żeby po nią przyjechał, bo się zgubiła. Czas jednak mijał, a telefon milczał. Muszę zadzwonić na policję, pomyślał z rozpaczą. To jednak oznaczałoby konieczność przyznania przed samym sobą, że coś jest nie w porządku. Włączył radio, ponownie usiadł przy biurku i słuchał spokojnego głosu informującego o nieszczęściach z całego świata. Słyszał każde słowo, ale niczego nie rozumiał. Nagle uniósł głowę, do jego uszu dotarła bowiem nazwa Elvestad, głośno i wyraźnie. Zerwał się, podszedł do radia i nastawił głośniej.
– … pozaeuropejskiego pochodzenia. Przyczyną śmierci było prawdopodobnie pobicie.
Tutaj, w Elvestad? – zdumiał się Gunder. Teraz mówił inspektor policji: Nie znamy jej tożsamości. Nikt nie zgłaszał zaginięcia.
Kobieta pozauropejskiego pochodzenia. Pobita na śmierć.
Opadł na fotel, drżąc na całym ciele. Chwilę później rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu, ale Gunder nie odważył się sięgnąć po słuchawkę. Pokój tańczył mu przed oczami. Kiedy tylko to niemiłe wrażenie minęło, spróbował się wyprostować. Był zesztywniały i obolały. Najchętniej zadzwoniłby do Marie. Zawsze tak robił, kiedy działo się coś niedobrego… ale teraz nie mógł. Wyszedł do holu po kluczyki. Poona zapewne zatrzymała się w jakimś hotelu w mieście. Kobieta, o której mówili przez radio, nie ma z tym nic wspólnego. Przestępstwa zdarzają się wszędzie. Pod drzwiami zostawi kartkę na wypadek, gdyby przyjechała, gdy jego nie będzie. Moja żona Poona. Zobaczył swoje odbicie w lustrze i zmartwiał. Jeszcze nigdy nie widział równie przerażonych oczu. Znowu odezwał się telefon. To na pewno ona! Albo ze szpitala. Marie nie żyje. Albo Karsten dzwoni z Hamburga, by zapytać o żonę. Pewnie jedzie na lotnisko, żeby wsiąść w pierwszy samolot.
Dzwonił Kallego Moe. Pochylony nad biurkiem Gunder przycisnął słuchawkę do ucha.
– Gunder? Dzwonię, bo chcę zapytać…
Gunder milczał. Nie miał nic do powiedzenia. Kusiło go, żeby skłamać. Tak, jest już w domu. Zgubiła się, i tyle. Wiózł ją taksówkarz z miasta, który nie znał dobrze okolicy.
– Jak poszło?
Gunder wciąż nie odpowiadał. Po głowie kołatała mu się informacja usłyszana w radio. Pewnie Kalle też ją usłyszał, dodał w tej swojej łepetynie dwa do dwóch i wyszło mu pięć. Niektórzy są właśnie tacy: zawsze spodziewają się najgorszego. A Kalle był w tym mistrzem.
– Jesteś tam, Gunder?
– Właśnie miałem jechać do szpitala.
Kalle odchrząknął.
– Co z twoją siostrą?
– Nie dzwonili, więc pewnie bez zmian. Wciąż jest nieprzytomna. Zresztą nie wiem.
Znowu zapadło milczenie. Gunder miał wrażenie, że Kalle nie wie, co powiedzieć, ale nie zamierzał przychodzić mu z odsieczą.
– Trochę się niepokoję – wykrztusił wreszcie Kalle. – Nie wiem, czy słuchałeś wiadomości, ale w Hvitemoen znaleźli kobietę…
Gunder na chwilę wstrzymał oddech.
– Tak?
– Nie wiedzą, kim jest, ale na pewno z zagranicy. Ona… To znaczy ona nie żyje, to chciałem powiedzieć. Właśnie dlatego zacząłem się niepokoić. Znasz mnie przecież. Oczywiście nie przypuszczam, żeby to miało jakiś związek, lecz znaleźli ją niedaleko od twojego domu. Jak o tym usłyszałem, przestraszyłem się, że to ta sama kobieta, której szukałem wczoraj, a ona dotarła bezpiecznie, prawda?
– Będzie trochę później – odparł Gunder z przekonaniem.
– Widziałeś się z nią?
Tym razem to Gunder odchrząknął.
– Muszę już iść. Jestem potrzebny w szpitalu.
– Tak, oczywiście… – bąknął Kalle bez przekonania.
– Zadzwonię później. Muszę przecież zapłacić ci za kurs.
Odłożył słuchawkę. Przez parę sekund usiłował przypomnieć sobie, co zamierzał zrobić. No tak, liścik do Poony.
Zostawi jej klucz na zewnątrz. Czy w Indiach zostawia się klucze pod wycieraczką? Znalazł kartkę i długopis, ale uświadomił sobie, że nie potrafi pisać po angielsku, tylko mówić, a i to nie za dobrze. Wszystko będzie dobrze, pomyślał, zamknął drzwi, nie przekręcając zamka, i wsiadł do samochodu.
Hvitemoen znajdowało się około kilometra od Elvestad w kierunku Randskog. Z ulgą stwierdził, że nie po drodze mu tamtędy do szpitala. Miał wrażenie, iż szosa jest bardziej ruchliwa niż zwykle; minął dwa wozy telewizyjne i dwa radiowozy. Na parkingu przed kawiarnią Einara tłoczyły się samochody, rowery i ludzie. Obrzucił ich zaniepokojonym spojrzeniem i dodał gazu.
W szpitalu od razu wjechał windą na dziesiąte piętro i wszedł do pokoju Marie. Pochylała się nad nią pielęgniarka. Na jego widok wyprostowała się.
– Kim pan jest?
– Gunder Jomann. Jej brat.
Ponownie pochyliła się nad Marie.
– Wszyscy goście powinni najpierw zgłaszać się do pielęgniarki dyżurnej.
Gunder nie odpowiedział. Stał przy nogach łóżka, nieprzyjemnie zaskoczony, i walczył z ogarniającym go poczuciem winy. Dlaczego tak go traktują? Czy nie powinni się cieszyć, że wreszcie przyjechał?
– Wczoraj siedziałem tu cały dzień – powiedział zawstydzony. – Pomyślałem, że nic się nie stanie, jeśli pojadę do domu trochę odpocząć.
Pielęgniarka uśmiechnęła się chłodno.
– Nie wiedziałam. Wczoraj nie miałam dyżuru.
Chciał ją zapytać, czy nastąpiła jakaś zmiana, ale słowa utkwiły mu w gardle jak kłębek włosów. Czuł, że drżą mu usta, a nie chciał się rozpłakać. Ostrożnie usiadł na brzeżku krzesła i splótł dłonie na kolanach. Moja żona znikła, pomyślał zrozpaczony. Miał ochotę wykrzyczeć to do tej obcej kobiety, która sprawdzała kroplówkę podłączoną do przedramienia Marie. Jedyna siostra w śpiączce, jej mąż za granicą, a do tego Poona, która rozpłynęła się w powietrzu. Nie miał nikogo poza nimi. Chciał, żeby pielęgniarka poszła sobie i już nie wróciła. Wolał tę blondynkę, która wczoraj tu dyżurowała. Uśmiechała się do niego i przyniosła mu coś do picia.
– Nikt panu nie powiedział, że najbliższa rodzina może zostać w szpitalu na noc?
Oczywiście że mu powiedzieli, a przecież musiał szukać Poony! Nie chciał tłumaczyć się przed tą kobietą. Wreszcie wyszła. Pochylił się nad Marie. Z rurki, która sterczała z jej ust, wydobywał się gulgoczący odgłos. Tubka zbierała gromadzącą się ślinę – dowiedział się tego wczoraj od pielęgniarki. Gdyby coś się działo i gdyby nacisnął dzwonek, przyszłaby zapewne ta sama co przed chwilą. Wolałby tego uniknąć. Wsłuchał się w odgłosy pracy respiratora. Jeśli bulgotanie się nasili, będzie jednak musiał kogoś wezwać, bez względu na to, kto miałby się zjawić.
Kazali mu do niej mówić, lecz brakowało mu słów. Wczoraj przepełniała go nadzieja na zobaczenie Poony.
– Marie? – szepnął.
Zrezygnowany, opuścił głowę. Musi skupić się na przyszłości. Lada chwila w drzwiach pojawi się Karsten i zajmie się tą okropną sprawą. Uświadomił sobie, że na półce nad łóżkiem stoi radio. Czy może je włączyć? Czy nie będzie przeszkadzało Marie? Wstał, zdjął z odbiornika biały pokrowiec i najpierw je ściszył, a potem włączył. Znalazł stację P4, nadającą informacje o każdej pełnej godzinie. Właśnie zbliżała się dziesiąta. Niecierpliwie czekał na wiadomości. Wreszcie muzyka umilkła i rozległ się głos spikera. Inspektor Sejer oświadczył, że kobieta, którą znaleziono w Hvitemoen, nie została jeszcze zidentyfikowana. Policja ujawniła jedynie, że zginęła w wyniku wielu ciosów zadanych tępym narzędziem. Anonimowi informatorzy, do których dotarli reporterzy stacji, utrzymują, że to jedna z najokrutniejszych zbrodni w historii norweskiej kryminalistyki. Policja uruchomiła specjalną linię telefoniczną i prosi o kontakt wszystkich, którzy wczoraj po południu, wieczorem i w nocy przebywali w rejonie Hvitemoen przy Elvestad. Każda informacja może okazać się niezwykle istotna. Na ciało natrafiła kobieta zbierająca grzyby. Spiker podał łatwy do zapamiętania numer telefonu. Wbrew woli Gundera wyrył się on płonącymi cyframi w jego umyśle. Bulgotanie w gardle Marie coraz bardziej się nasilało. Jeśli wezwie niemiłą pielęgniarkę, będzie gotowa pomyśleć, że zarzuca jej niewłaściwe wykonywanie obowiązków. A może przyjdzie inna? W tej samej chwili otworzyły się drzwi i ku jego uldze do pokoju weszła blondynka. Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
– Udało się skontaktować z pańskim szwagrem. Jest już w drodze.
Gunder o mało nie rozpłakał się z ulgi. Pielęgniarka zajęła się rurką, on zaś przymknął oczy. Wreszcie trochę się rozluźnił.
– Czy wczoraj wszystko poszło jak należy? – zapytała.
Otworzył oczy. Nie odezwał się, bał się bowiem, że głos odmówi mu posłuszeństwa.
– Wspomniał pan o jakichś problemach… – Znowu zajęła się nieprzytomną Marie, ale wciąż czekała na odpowiedź. Gunder odniósł wrażenie, że ona wiele rozumie. – Będzie lżej, kiedy przyjedzie pański szwagier. Nie będzie pan musiał zajmować się wszystkim sam.
– Tak… – szepnął. – Będzie lżej. – Zebrał się na odwagę i spojrzał na pielęgniarkę. – Czy ona się obudzi?
Po raz pierwszy zwrócił uwagę na przypiętą do fartucha plakietkę z jej imieniem.
– Obudzi się – odparła dziewczyna o imieniu Ragnhild. – Tak sądzę.