Anders Kolding miał dwadzieścia pięć lat. Był szczupły, miał wąskie usta i brązowe oczy, teraz nieco przekrwione. Ubrany był w za duży strój szofera, czarne pantofle i białe grube skarpetki.
– A dziecko? – zapytał Sejer.
– Śpi w samochodzie. Wolałem go nie budzić. Miał atak kolki. A ja pracuję na dwie zmiany. Śpię w samochodzie, między kursami.
Położył na biurku przenośną kasę fiskalną w skórzanym sfatygowanym futerale.
– Słyszał pan o tym zabójstwie w Elvestad?
Kolding spojrzał niepewnie na inspektora.
– Tak.
– Przyszło panu do głowy, że może chodzić o tę samą kobietę, którą wiózł pan z Gardermoen?
– Nie bardzo. To znaczy nie od razu. Wożę mnóstwo ludzi, w tym wielu cudzoziemców.
– Proszę opowiedzieć mi wszystko, co pamięta pan o tej kobiecie i o podróży. Niczego proszę nie pomijać. – Poprawił się w fotelu. – Jeśli widział pan jeża przebiegającego przez drogę, też proszę mi o tym powiedzieć.
Kolding roześmiał się. Nieco odprężony, ponownie wziął kasę do ręki. Sprawa z tą Hinduską prześladowała go w snach, ale o tym akurat nie zamierzał mówić Sejerowi.
– Podeszła do samochodu z ciężką brązową walizką. Co chwila oglądała się za siebie, jakby nie miała najmniejszej ochoty jechać. Chciałem włożyć walizkę do bagażnika, ale mnie powstrzymała. Co chwila patrzyła na zegarek i na wyjście z budynku lotniska. Czekałem cierpliwie. Byłem zmęczony i właściwie chętnie bym się przespał. Otworzyłem jej tylne drzwi, jednak nie wsiadła. Kiedy zapytałem po angielsku, czy na kogoś czeka, skinęła głową. Stała jeszcze trochę, trzymając klamkę, po czym poprosiła, żebym otworzył bagażnik. Sama wtaszczyła walizkę. Ta walizka miała z boku taką jakby teczkę na dokumenty. Kobieta zabrała ją ze sobą i wreszcie wsiadła. Usiadła na brzeżku siedzenia i znowu patrzyła na zmianę to na wejście, to na zegarek, i w ogóle rozglądała się dokoła. Sam już nie wiedziałem, czy chce dokądś jechać, czy nie.
Kolding umilkł. Sejer podał mu szklankę z wodą mineralną. Taksówkarz wypił i odstawił szklankę na podkładkę, tuż obok Kanału Panamskiego.
– W końcu zapytałem, dokąd jedziemy, a ona otworzyła teczkę i wyjęła kartkę z adresem w Elvestad. To daleko, powiedziałem. Będzie dużo kosztować i długo potrwa, nawet półtorej godziny. Skinęła głową i pokazała mi pieniądze. Nie znam dokładnie tamtej okolicy, więc będziemy musieli zapytać o drogę, powiedziałem. Obserwowałem ją w lusterku: była przygnębiona, a nawet zrozpaczona. Widziałem to w jej oczach. Wciąż grzebała w torebce, jakby czegoś szukała. Znalazła bilet lotniczy i przez jakiś czas mu się przyglądała, jakby coś z nim było nie w porządku. Raz czy dwa próbowałem nawiązać rozmowę, ale odpowiadała krótko. Jej angielski był całkiem w porządku. Zwróciłem uwagę na warkocz; był tak długi, że sięgał aż do pasa. Związała go czerwoną wstążką przetykaną cienką złotą nicią.
Jesteś niesamowity, pomyślał Sejer. Gdybyś to ty jechał rowerem przez Hvitemoen!
Kolding odkaszlnął, wciągnął powietrze i mówił dalej:
– Domy są porozrzucane po całej okolicy i nie wszystkie mają numery. Blindveien znalazłem wreszcie dobrych parę kilometrów od centrum Elvestad. Kobieta bardzo się ucieszyła, ja zresztą też. Kiedy wjechaliśmy na żwirowy podjazd, uśmiechnęła się po raz pierwszy, a ja pomyślałem, że szkoda, że ma takie zęby. Były wielkie i bardzo wystawały. Poza tym była bardzo ładna, przynajmniej z zamkniętymi ustami. Wysiedliśmy z samochodu. Chciałem od razu wystawić walizkę, ale dała mi znak, żebym zaczekał. Zadzwoniła do drzwi. Cisza. Dzwoniła i dzwoniła, lecz nikt nie otwierał. Bardzo się zdenerwowała, myślałem, że zaraz się rozpłacze. Spodziewali się pani? – zapytałem. Tak, powiedziała. Coś się musiało stać. Coś złego. Wróciła do samochodu. Czekałem, co powie. Licznik ciągle tykał, należność była już bardzo wysoka. Może chce pani do kogoś zadzwonić? – zapytałem – ale tylko pokręciła głową. Wreszcie powiedziała, żebyśmy wracali. Poprosiła, żebym zatrzymał się w centrum wioski, przy kawiarni. Powiedziała, że tam zaczeka. Wystawiłem walizkę z bagażnika, a ona mi zapłaciła – ponad tysiąc czterysta koron. Była potwornie zmęczona. Po raz ostatni widziałem ją, jak wchodziła po schodkach do kawiarni, ciągnąc za sobą walizkę. Podjechałem na stację Shella po drugiej stronie ulicy, żeby zatankować, a potem wróciłem do miasta. Wciąż o niej myślałem. Przyjechała z tak daleka i zastała zamknięte drzwi. Ktoś sobie z niej paskudnie zakpił. To było bardzo okrutne.
Kolding ponownie odstawił kasę na biurko i spojrzał na Sejera.
– Nie, nikt sobie z niej nie zakpił. Człowiek, który miał czekać na nią na lotnisku, nie zdołał tam dotrzeć. Gdyby jednak wiedziała dlaczego, na pewno by mu wybaczyła.
Taksówkarz milczał, zastanawiając się, co to może znaczyć.
– Czy w drodze z Elvestad na Blindveien zauważył pan coś szczególnego? Ludzi na szosie, samochody?
Kolding niczego nie widział. Ruch był bardzo mały. Poproszony o dokładne informacje na swój temat, powiedział, że od dwóch lat pracuje jako taksówkarz, jest żonaty i ma trzymiesięczne rozwrzeszczane dziecko. Podał też przybliżony czas wydarzeń, o które pytał go inspektor.
– Kto siedział przy kasie na stacji benzynowej, kiedy płacił pan za paliwo?
– Młoda kobieta. Blondynka.
– Kupił pan coś jeszcze?
– Coś jeszcze? – zdziwił się Kolding. – Na stacji?
– Tak. Cokolwiek.
– Owszem. Akumulator do samochodu.
Sejer zastanawiał się przez chwilę.
– Kupił pan akumulator na stacji benzynowej w Elvestad?
– Tak, bo akurat mieli przecenę. W mieście zapłaciłbym znacznie więcej.
– A gdzie teraz jest ten akumulator?
– W samochodzie, ma się rozumieć.
Sejer pomyślał o ciężkim samochodowym akumulatorze o twardych, gładkich ściankach. Uderzenie czymś takim w głowę musiałoby spowodować znaczne obrażenia. Przyjrzał się uważnie Koldingowi i wyobraził sobie Poonę w jego taksówce.
– Co jeszcze robił pan na stacji?
– Niewiele. Wypiłem colę, przejrzałem płyty na stojaku i gazety.
– Więc był pan tam dość długo?
– Tylko kilka minut.
– I nie widział pan, żeby kobieta wyszła z kawiarni?
– Nie.
– Dokąd pan później pojechał?
– Z powrotem do miasta. Nie miałem co czekać na kurs powrotny, musiałem wracać sam.
– Jaki ma pan samochód?
– Mercedesa. Czarnego mercedesa.
– Ilu ludzi mieszka w New Delhi?
Siedzieli w kantynie. Sejer bez zainteresowania grzebał widelcem w talerzu.
– Pewnie miliony – odparł Skarre. – A my nie wiemy, jak on ma na imię.
Sejerowi ani trochę nie podobało się to, że Poona Bai miała brata, który nic nie wiedział o tym, co się wydarzyło. Odłożył na bok sałatę z kanapki. Przez jakiś czas jedli w milczeniu.
– Czas mija – odezwał się wreszcie.
– No tak – przyznał Skarre. – Tak to już jest.
– Sprawca stara się to wykorzystać. Buduje sobie alibi, pozbywa się dowodów…
– Takich jak walizka – wtrącił Skarre z pełnymi ustami.
– Ubranie, buty, które wtedy miał na sobie. Obrażenia, których mógł doznać podczas szarpaniny, zdążą się zagoić. Opowiedz mi o Einarze Sunde.
Skarre zastanowił się.
– Zamknięty w sobie. Niechętnie współpracuje, nie chce zwracać na siebie uwagi.
– A może się boi?
– Może. Jednak w czasie kiedy popełniono morderstwo, był sam w swoim lokalu. Nie wyobrażam sobie, żeby zamknął kawiarnię, zabił Poonę, a potem wrócił i jakby nigdy nic serwował hamburgery.
Sejer wytarł usta serwetką.
– O tym, że był sam, wiemy wyłącznie z jego zeznań. To jedna z tych spraw, w których ludzie boją się cokolwiek powiedzieć, żeby później nie zostało to przeciwko nim wykorzystane. Myślałem też o tej dziewczynie, Lindzie. Przejechała tuż obok i nie zapamiętała właściwie niczego poza białą koszulą.
– Zdarza się.
– Musi być jakiś sposób, żeby przypomniała sobie coś więcej!
– Trudno przypomnieć sobie coś, czego się nie widziało – zwrócił mu uwagę Skarre. – Bodźców wizualnych mogło być wiele, lecz jeśli mózg ich nie zinterpretował, to niczego sobie nie przypomni.
– Jakiś ty mądry!
– Och, to podstawy psychologii świadka – odparł skromnie Skarre.
– Serio? Za moich czasów tego nie było.
– Nie miałeś zajęć z psychologii?
– Miałem. Jeden dwugodzinny wykład, i to wszystko.
– Przez całe szkolenie?
– Reszty musiałem nauczyć się sam.
Skarre spojrzał na przełożonego z niedowierzaniem.
– Przykro mi to powiedzieć, ale nie wiem, na ile możemy jej wierzyć. Za dużo w niej zapału.
– Skoro psychologowie potrafią wydobyć z łudzi wspomnienia z ich poprzednich wcieleń, do epoki kamienia wstecz, to chyba udałoby im się pomóc naszej Lindzie, żeby przypomniała sobie to, co widziała cztery dni temu?
– Chyba nie mówi pan serio?
– Niestety, nie. – Sejer spoważniał. – Mam wolną godzinę, więc pojadę do Hvitemoen. Zabiorę Kollberga, przyda mu się spacer.
Odnieśli talerze, a potem Sejer poszedł na parking. Kiedy zbliżał się do samochodu, nadwozie zakołysało się wyraźnie. Otworzył drzwi, a z wnętrza pojazdu wyskoczył potężny leonberger. Nie tak żwawo jak kiedyś, ale Kollberg nie był już przecież młodym psem.
Sejer otrzepał ze spodni rudą sierść, zaczekał, aż pies załatwi na trawniku swoje potrzeby, po czym zapakował go z powrotem do wozu i pojechał do Elvestad. W Hvitemoen zaparkował w miejscu, w którym Linda widziała czerwony samochód. Było oznaczone dwoma pomarańczowymi pachołkami. Wypuścił psa, a następnie ruszył pieszo w kierunku zakrętu, zza którego wyjechała wtedy Linda. Co kilka kroków spoglądał za siebie i patrzył na swój samochód. Słoneczne refleksy na karoserii sprawiały, że z daleka wyglądała na srebrną, choć w rzeczywistości była niebieska. Sejer szedł raźnym krokiem. Pies dreptał u jego boku. Skupił uwagę na łące, na której znaleziono zwłoki. Biorąc pod uwagę odległość od drogi i wysokość trawy, stojący na łące człowiek był widoczny od pasa w górę. Ponownie spojrzał na samochód; z tej odległości mógł o nim powiedzieć tyle, że jest duży, szeroki i ma metaliczny lakier. Co do koloru, to równie dobrze mógłby być srebrny, jak i szary. Pozornie czerwony samochód mógł w rzeczywistości okazać się brązowy albo pomarańczowy. Przygnębiony, zatrzymał się i usiadł w trawie, upewniwszy się najpierw, że jest sucha. Pies usiadł przy nim i spoglądał na niego wyczekująco, aż wreszcie zabrał się za obwąchiwanie kieszeni. Sejer wyjął psiego biszkopta i kazał psu podać łapę. Kollberg natychmiast spełnił polecenie, po czym w okamgnieniu pożarł przysmak.
– Nie bądź łakomczuchem – upomniał go Sejer.
Kollberg zaszczekał.
– Nie mam więcej. Zresztą nie wyglądasz najlepiej – powiedział ze smutkiem. Ujął psi łeb w dłonie i spojrzał w czarne ślepia. – Ja też jestem w kiepskiej formie. Przez to, co tu się stało.
Ponownie rozejrzał się po łące. Czarna ściana świerków częściowo zasłaniała dom Gunwalda. W oknie pojawił się błysk światła. Że też odważył się tutaj… Nagle spłynęło na niego olśnienie: to nie było zaplanowane. Doszło do przypadkowego spotkania. On jechał szosą, ona próbowała złapać okazję albo po prostu szła poboczem. Jej egzotyczny wygląd sprawił, że coś w nim się obudziło. Przestał racjonalnie myśleć, nie przejmował się, że jest jasno i że w każdej chwili ktoś się tu może zjawić, jak choćby Linda na rowerze. Czy można zapałać tak wielką nienawiścią do zupełnie nieznanej osoby? Choć tego, czy się nie znali, akurat nie mogli być całkiem pewni. Chyba że potraktował ją jako substytut innej kobiety… albo wszystkich kobiet. Rozwścieczony mężczyzna, który nie mógł postawić na swoim. Duże, odtrącone dziecko. Bardzo silny albo dysponujący wyjątkowo morderczym narzędziem. Co woził w swoim czerwonym samochodzie? Sejer instynktownie czuł, że odpowiedź na to pytanie stanowi klucz do rozwiązania zagadki. Narzędzie zbrodni powie im wiele o sprawcy. Czy Linda na pewno ich widziała? To musieli być oni, pora się zgadzała. Samolot wylądował o szóstej po południu, Poona wsiadła do taksówki o osiemnastej czterdzieści. O dwudziestej dotarli do domu Jomanna, kwadrans później byli przy kawiarni. Sunde powiedział, że wyszła z lokalu około wpół do dziewiątej. Sama, na szosę. Kogoś tam spotkała. Czy szła przed siebie z ciężką walizką? Anders Kolding zeznał, że walizka była duża i że kobieta wlokła ją za sobą po schodkach. Nadjechał czerwony samochód, kierowca dostrzegł ciemnoskórą kobietę. Musiała wydawać się całkowicie bezbronna i bezradna: delikatna kobieta w ładnym stroju. Dokąd szła? Zapewne z powrotem do domu Jomanna. Czy zamierzała czekać przed drzwiami? Gdyby nie spotkanie na szosie, zapewne zastałaby Jomanna w domu, ponieważ wrócił około wpół do dziesiątej, ale ona tam nie dotarła. Po długiej podróży z Indii umarła niecały kilometr od swojego nowego domu. Próbował wyobrazić sobie tego mężczyznę, jak zatrzymuje samochód i mówi coś do niej. Być może wskazał na walizkę i zapytał, dokąd z nią idzie.
Mogę panią podwieźć, akurat jadę w tę stronę. Włożył walizkę do bagażnika, otworzył jej drzwi. Czuła się bezpiecznie; przecież była w rodzinnym kraju ukochanego, w spokojnej małej Norwegii. Ruszyli. Zapytał ją, po co jedzie do Gundera. Może powiedziała, że jest jego żoną. Sejer spróbował dokładniej wyobrazić sobie tę scenę, ale bez powodzenia; nie miał pojęcia, co mogło wyzwolić w napastniku taką wściekłość. Samochód odjechał, znikł za zakrętem szosy. Pies trącił go nosem w nogę.
– W takim miejscu… – Obrzucił wzrokiem las, łąkę i dom Gunwalda. – W takim miejscu ludzie będą się wzajemnie chronić. Zawsze tak jest. Jeśli zdarzy się coś, czego nie rozumieją, nie odważą się o tym powiedzieć. Sami siebie będą przekonywać, że to niemożliwe. Na pewno się pomyliłem. Przecież dorastałem z nim, razem pracowaliśmy. Jest moim kuzynem. Sąsiadem. Bratem. Chodziliśmy razem do szkoły. Nic nie powiem, coś mi się pewnie przywidziało. I to chyba w porządku, prawda, Kollberg? – Spojrzał na psa. – To nie zło, tylko dobro, które jest w ludziach, nie pozwala im mówić o tym, co wiedzą.
Długo siedział bez ruchu, patrząc na łąkę i wsłuchując się w jej odgłosy. Linda powiedziała, że nic nie było słychać. Odezwał się pager: na wyświetlaczu pojawił się numer Snorassona. Sejer sięgnął po komórkę.
– Znalazłem coś – powiedział Snorasson. – To może być ważne.
– Tak?
– Niewielka ilość białego proszku.
– Mów dalej.
– Na torebce i we włosach. Naprawdę niewiele, lecz wystarczyło, żeby posłać do laboratorium.
Sejer podziękował mu. Kollberg podniósł się z ziemi. Biały proszek. Coś, co może naprowadzić ich na trop. Narkotyki? Jeszcze raz spojrzał na ścianę lasu. Czy kobieta biegła przez łąkę, bo zobaczyła dom Gunwalda i liczyła na to, że znajdzie tam ocalenie? Tylko tam mogła uciekać. Dlaczego nie krzyczała? Gunwald słyszał coś, jakby słabe wołanie, ale może się przesłyszał. Dlaczego sprawca zostawił samochód w widocznym miejscu? Może kobieta otworzyła drzwi podczas jazdy i próbowała wyskoczyć? Według zeznań Lindy drzwi po stronie pasażera były otwarte. Czyżby zauważyła polną drogę po drugiej stronie szosy, prowadzącą do jeziora Norevann?
Wpuścił psa do samochodu, po czym usiadł za kierownicą i zamknął oczy. Często to robił. Rzeczywistość znikała, a zamiast niej pojawiały się obrazy, jasne i wyraźne. Ze statystyk wynika, że sprawca jest mężczyzną w wieku od dwudziestu do pięćdziesięciu lat. Przypuszczalnie pracuje, ale nie ma wykształcenia. Ma kłopoty z mówieniem o sobie i swoich uczuciach. Być może ma przyjaciół, lecz z nikim nie jest szczególnie blisko. Ma problemy w relacjach z kobietami i czuje się skrzywdzony.
Skręcił w boczną drogę. Po około pięciuset metrach dotarł do małej zatoczki z kamienistą plażą. Żadnych domów ani innych zabudowań. Wysiadł i przez jakiś czas stał nieruchomo, patrząc na przeciwległy brzeg. Ani żywej duszy. Zanurzył rękę, woda była lodowato zimna. Przesunął mokrą dłonią po czole. Po prawej stronie ciągnął się gęsty las, po lewej zaczynał się wąski półwysep. Doszedł na sam jego koniec. Znalazł resztki ogniska, rozgarnął je stopą. Woda była ciemna, raczej głęboka. Mógł ją przecież ukryć. Wielu tak robiło: wrzucali ciało do wody albo zakopywali. Jednak w tym przypadku sprawca nie zrobił niczego, żeby ukryć zbrodnię, żeby zmylić tropy. To musiał być ktoś niezorganizowany, kto ma problemy z samokontrolą.
Sejer ruszył z powrotem na komendę.