Gunwald ustawia! na półkach słoiczki z posiłkami dla dzieci. Krążyły plotki, że policja już kilka razy odwiedzała Gørana Setera. Nie mógł tego zrozumieć. A co z walizką? Oczywiście to nie Einar zamordował tę nieszczęsną kobietę, niemniej jednak… Zrobiłem, co do mnie należało, pomyślał, ustawiając słoiczki w idealnie równych rzędach.
Codziennie dokładnie czytał gazety, niekiedy kupował nawet kilka tytułów. Dzięki temu dokonał pewnego odkrycia – była to dla niego nowość, jako że wcześniej zawsze ograniczał się do jednego dziennika. Informacje podawane w prasie wzajemnie sobie przeczyły. W jednej gazecie pisano, że policja nie ma żadnych tropów, w innej natomiast, że dzięki zeznaniom kluczowego świadka uzyskano niezwykle cenne wskazówki. Nie wiedział, co o tym myśleć, a na dodatek nie dawała mu spokoju sprawa walizki. Były w niej indyjskie stroje. Czy powinien zadzwonić ponownie i powiedzieć, że rozpoznał Einara? Zgniótł pusty karton, wyniósł go na podwórze i wrzucił do pojemnika na odpadki. W żaden sposób nie chciał być wplątany w tę historię. W sklepie zastał Modego ze stacji benzynowej wertującego gazetę.
– Masz mufinki z nadzieniem porzeczkowym?
Gunwald podał ciastka.
– Nigdy tego nie wyjaśnią – powiedział Mode. – Jestem pewien.
– Dlaczego?
– Jeśli nie złapali go od razu, już im się to nie uda. Niedługo będą musieli skierować część ludzi do innych spraw, a ta trafi na półkę. Potem ktoś zamorduje kogoś innego i skupią się na nowszej sprawie. Takie jest życie.
Gunwald pokręcił głową.
– Czasem takie zagadki rozwiązują po wielu latach.
– Raczej rzadko.
Mode rozwinął torebkę, wyją! ciastko i zaczął jeść. Gunwaldowi bardzo nie spodobała się myśl, że sprawca tej okropnej zbrodni nie zostanie ukarany.
– Mam nadzieję, że to nikt znajomy – powiedział ponuro.
– Znajomy? Nie wierzę, żeby to był ktoś z okolicy. Kto by to mógł być?
– Ja na pewno nie wiem – odparł Gunwald i odwrócił się do półek.
Mode przez chwilę jadł w milczeniu.
– Szykuje się rozwód w pięknej willi.
Gunwald spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Skąd wiesz?
– Wszyscy o tym mówią. Lillian już się pakuje. Einar chyba będzie musiał sprzedać dom i zamieszkać w knajpie. Będzie musiał pracować do późna, żeby związać koniec z końcem. Już go widzę, jak śpi w śpiworze na zapleczu. Ta dziwka mu nie odpuści.
– Nie wydaje mi się, żeby on był zupełnie bez winy. Może sprzeda lokal i wyprowadzi się stąd, a ktoś otworzy tam chińską restaurację?
– Nie miałbym nic przeciwko temu – powiedział Mode, sięgając po kolejne ciastko. Było miękkie, gąbczaste i dawało się ugniatać w przeróżne kształty. – Jakieś wiadomości o Jomannie?
– Wciąż jest na zwolnieniu. Pomyśl tylko, przez co ostatnio musiał przejść… Podobno całymi dniami przesiaduje w szpitalu. Paskudna sprawa z tą jego siostrą. Możliwe, że jeśli nawet się obudzi, to będzie na poziomie umysłowym dwulatka. Jej mąż kompletnie sobie z tym nie radzi. Chodzi do pracy, jakby nigdy nic, i tylko czeka, aż zadzwonią.
– Obawiam się, że nic więcej nie może zrobić – odparł Mode.
– Wątpię, żeby się kiedyś obudziła. Albo odzyskują przytomność szybko, albo wcale.
– Słyszałem o ludziach, którzy całymi latami leżeli w śpiączce – zaprotestował Gunwald.
– Takie rzeczy zdarzają się tylko w Ameryce – odparł Mode.
Zaraz potem wrócił na stację, a Gunwald usiadł i zaczął rozmyślać. Można było odnieść wrażenie, że społeczność Elvestad została opętana, zupełnie jakby coś obcego zakradło się podstępnie i wstrząsnęło ich codzienną egzystencją. Z jednej strony to wydarzenie ich zjednoczyło i dało poczucie przynależności, z drugiej natomiast – wpuściło do ich domów lęk. Strach, który szczególnie mocno dawał o sobie znać w ciemnościach. Jednocześnie życie toczyło się dalej, ale już innym rytmem. Bardziej zwracali uwagę na wszystko, co działo się dookoła, jakby widzieli to po raz pierwszy. I tak oto Gunwald miał wrażenie, że widzi Einara pierwszy raz w życiu, i zadawał sobie pytanie, kim on jest. To samo dotyczyło Gørana i Jomanna, który w dalekim kraju znalazł sobie żonę, Lindy, na którą wszyscy patrzyli teraz inaczej niż kiedyś, co w coraz większym stopniu nie dawało jej spokoju. Zawsze była impulsywna, teraz jednak stała się wręcz nerwowa. Było oczywiste, co ludzie myślą: powinna trzymać gębę na kłódkę. Gunwald poprawił się na krześle. Rozwiązanie sprawy należało do policji, która powinna sobie poradzić nawet bez jego pomocy. Wstał i wyszedł na podwórze, żeby sprawdzić, czy pies ma wodę w misce. Ta była prawie pusta, napełnił ją więc i postawił na ziemi.
– Czasem myślę o tobie. Byłeś przecież wtedy na podwórku, więc musiałeś widzieć, co się dzieje na łące. Gdybyś potrafił mówić… Gdybyś mógł szepnąć mi do ucha: Znam go, znam jego zapach. Kiedy go znowu spotkam, zacznę głośno szczekać, żebyś wiedział, że to on. – Gunwald przesunął dłonią po lśniącej sierści. – Tak dzieje się w filmach. Ale niestety to nie film, a ty nie jesteś szczególnie bystry.
Kiedy zdążyłeś się zestarzeć? – zastanawiał się Sejer, patrząc na Kollberga. Zawsze wydawało mi się, że masz dziesięć lat mniej, gdy tak ganiałeś po schodach jak szczeniak…
Pies stał na stole do badań i cicho skamlał. Pazury rozdzierały cienki papier. Weterynarz doszukał się czterech guzów. Sejer starał się wyczytać coś z jego obojętnej twarzy.
– Wydają się twarde, niewypełnione płynem. Prawie na pewno ogniska nowotworowe.
Palce ponownie zagłębiły się w rudej sierści.
– Rozumiem.
Oficer w stopniu inspektora, otrzaskany z zabójstwami, metr osiemdziesiąt wzrostu, barczysty. I zdenerwowany jak dziecko.
– Żeby wiedzieć na pewno, trzeba przeprowadzić operację.
– Oczywiście się zgadzam.
– Problem polega na tym, że pies jest duży, ciężki i stary. Dziesięć lat to dużo jak na leonbergera. Narkoza wiąże się ze sporym ryzykiem.
– Wydaje mi się, że narkoza zawsze wiąże się z jakimś ryzykiem – wymamrotał Sejer.
– Owszem, do pewnego stopnia. Myślę jednak, że warto się zastanowić, czy powinniśmy narażać go na to ryzyko.
– Dlaczego?
– Nie jestem pewien, czy potem odzyska siły. Jednak guzy powinny zostać usunięte, nawet jeśli nie są złośliwe. Uciskają nerwy w tylnej części ciała i mogą doprowadzić do paraliżu. Dla takiego zwierzęcia to bardzo poważna operacja. Istnieje również niebezpieczeństwo, że niektóre nerwy ulegną uszkodzeniu podczas zabiegu, a to także oznacza paraliż. Jednak nawet jeśli operacja się powiedzie, nie ma żadnej gwarancji, że będzie mógł znowu samodzielnie się poruszać. Niekiedy lepiej jest wstrzymać się od działania i pozwolić, żeby natura wzięła sprawy w swoje ręce.
Słowa padały jak grad. Sejer zwlekał z odpowiedzią, czekając, aż ucisk w gardle minie i odzyska głos. Stopniowo uświadamiał sobie, co przed chwilą usłyszał. Nie wyobrażał sobie życia bez tego psa, bez milczących rozmów, które prowadzili, bez spojrzenia czarnych oczu, bez woni mokrej sierści i ciężaru łba na stopach, kiedy siedział w fotelu, a Kollberg kładł się na podłodze. Weterynarz również milczał. Kollberg położył się. Zajmował cały stół.
– Nie musi pan w tej chwili podejmować decyzji – odezwał się wreszcie weterynarz. – Proszę wrócić do domu, przemyśleć sprawę, przedyskutować z sobą i z psem. Potem da mi pan znać. I żeby pan pamiętał: w tej sytuacji nie ma dobrej decyzji, tylko wybór między dwoma bardzo trudnymi. Tak się zdarza.
Sejer pogłaskał psa.
– Czy z pańskiego doświadczenia wynika, że takie nowotwory są zwykle złośliwe?
– W tym przypadku pytanie brzmi raczej: czy pies poradzi sobie z obciążeniem?
– Zawsze był bardzo silny…
– Proszę się zastanowić – powtórzył weterynarz. – Te guzy nie pojawiły się wczoraj.
Sejer siedział w samochodzie i rozmyślał. „Te guzy nie pojawiły się wczoraj". Czy robił mu wyrzuty? Czy tak bardzo poświęcił się pracy, że przestał dostrzegać tych, za których był odpowiedzialny? Dlaczego nie zwrócił na to uwagi? Ciężar winy był tak wielki, że potrzebował trochę czasu, by dojść do siebie. Powoli pojechał do domu. Czyje dobro przede wszystkim będę miał na uwadze, prosząc o operację? Swoje czy Kollberga? Chyba nie ma nic złego w tym, że walczy się o życie tych, których się kocha? Czy powinienem o tym zapomnieć i traktować go po prostu jak zwierzę, którym przecież jest? Zrobić to, co jest najlepsze dla niego, nie dla mnie. A przecież czuł wyraźnie, że ten zwierzak też go kocha, choć podobno zwierzęta tego nie potrafią. No dobrze, w takim razie Kollberg nie kochał go, lecz był mu oddany. To nie ulegało żadnej wątpliwości. Pies aż dygotał z podniecenia, kiedy jego pan wracał do domu. Ta chęć służenia, wierność, psie serce bijące tylko dla Sejera… Wciąż jeszcze biło, mimo wszystko. Zerknął w lusterko, ale Kollberg się nie poruszył.
– Co podpowiada ci serce? – zapytała Sara.
– Żeby walczyć. Jestem gotów zrobić wszystko, żeby tylko został ze mną jeszcze przez parę lat.
– To znaczy, że akceptujesz ryzyko operacji. I że musisz konsekwentnie trwać przy swojej decyzji, bez względu na wszystko.
– Więc wolno mi działać zgodnie z moim życzeniem i potrzebami?
– Oczywiście. On jest twoim psem. Ty tu rządzisz.
Zadzwonił do weterynarza. Uważnie wsłuchiwał się w jego głos, starając się wyczuć, z jakim przyjęciem spotkała się taka, a nie inna decyzja. Uznał, że z aprobatą. Ustaliwszy termin operacji, ukląkł przy psie i głaskał go po długiej sierści. Wyraźnie wyczuwał guzy pod dłonią. Nie dawało mu spokoju to, że wcześniej nie zwrócił na nie uwagi. Sara dodała mu otuchy uśmiechem.
– On nie zdaje sobie sprawy z twojego poczucia winy. Lubi, jak go głaszczesz. Kocha cię. Jest szczęśliwy, bo właśnie teraz jego pan go głaszcze. Nie musisz się nad nim litować.
– Wiem – szepnął. – Ja lituję się nad sobą.
Linda od wielu dni próbowała skontaktować się z Karen, ale jej matka wciąż odpowiadała to samo. Córki nie ma albo właśnie wychodzi i nie wiadomo, kiedy wróci. Działo się coś niedobrego. Linda bardzo się niepokoiła. Do tej pory zawsze trzymały się razem; teraz Karen unikała jej, przebywając w towarzystwie innych – Ulli, Nudla i całej tej paczki z kawiarni. Linda była zdezorientowana i wystraszona, lecz pielęgnowała w sobie resztki gniewu. Zdawała sobie sprawę ze śledzących ją spojrzeń. Co złego zrobiła? Wszystko było w porządku do chwili, kiedy zobaczyła czerwony samochód. Wskazując Gørana, najwyraźniej posunęła się za daleko. Przecież policja i tak sprawdziłaby wszystkie czerwone samochody w okolicy i prędzej czy później ustaliłaby, że o kluczowej porze przejeżdżał obok łąki. Wpadł w sieć i teraz rozpaczliwie próbował się z niej wydostać, ale przypuszczalnie był niewinny i nie miał się czego obawiać. Tym głupiej postąpił, próbując okłamać policję. Sam był sobie winien.
Spędzała czas, obmyślając plan zdobycia Jacoba. Dwa razy pojechała do miasta i stalą przed jego mieszkaniem przy Nedre Storgate. Mieszkał na piętrze. Patrzyła w jego okna. W jednym dostrzegła coś jakby posąg, ale nie widziała dokładnie, a nie ośmieliła się zabrać lornetki należącej do matki. Stojąc na ulicy, nie zwracała na siebie uwagi, ale gdyby miała ze sobą lornetkę, sprawy przedstawiałyby się całkiem inaczej. Być może – ta myśl wcale jej się nie podobała – była to naga kobieca postać. Obiekt był biały, gładki i lśnił w promieniach słońca. Oczywiście poczuła się głęboko dotknięta, że tamtej nocy nie potraktował poważnie jej prośby o pomoc. Matce o niczym nie powiedziała, żeby nie pogarszać sytuacji. Wyraz jej twarzy świadczył dobitnie o tym, iż jej zdaniem Linda posunęła się za daleko. Kłóciły się bez przerwy, a Linda krzyczała, że gdyby to właśnie matka widziała, jak kogoś mordują, to pewnie trzymałaby buzię na kłódkę, byle tylko w nic się nie mieszać. „Ludzie to tchórze!" – wykrzykiwała, tupiąc. Matka milkła i zaciskała usta. Bardzo się martwiła.
Był późny wieczór. Linda siedziała pogrążona w niewesołych myślach. Karen powinna być już w domu. Na zewnątrz było zimno i mokro, wiatr chłostał ściany domu długimi silnymi podmuchami. Lubiła taką pogodę, ponieważ tu, w środku, było jasno i ciepło. Zaciągnęła zasłony. Za nic w świecie nie wyjrzałaby teraz do ogrodu. Co tu począć z tym Jacobem… Przede wszystkim powinna ustalić, kiedy pracuje, a kiedy siedzi w domu. Zaczai się na niego za rogiem, a kiedy zobaczy go, idącego szybkim krokiem z pochyloną głową, niby przypadkiem wpadnie na niego. Dobrze byłoby coś upuścić, żeby musiał przykucnąć i pomógł jej zbierać. Na przykład torbę z jabłkami. Potoczą się we wszystkie strony. Wyobraziła sobie, jak gonią za lśniącymi czerwonymi jabłkami. Jego usta i oczy. Jego ręce, które będą ją pieścić. Z pewnością są ciepłe i silne. Jest przecież oficerem policji. Cześć, Lindo, powie. Co tu robisz? Och, mam wizytę u dentysty. Albo jakoś tak. A potem on przeprosi ją za to, że nie uwierzył jej, kiedy zadzwoniła do niego tamtej nocy. Ona spojrzy głęboko w jego błękitne oczy, a on wtedy zrozumie, że jej nie docenił, że wbrew pozorom nie ma do czynienia z nadpobudliwą nastolatką.
Z zamyślenia wyrwał ją jakiś hałas na zewnątrz. Zerwała się z miejsca i pobiegła do holu. Nasłuchiwała ze wstrzymanym oddechem, ale do jej uszu docierało jedynie zawodzenie wiatru targającego z wielką siłą koronami drzew. Nagle kolejny łomot. Pobiegła do kuchni. Skąd dobiegał ten dźwięk? Czy był taki sam jak tamtej nocy czy inny? Spojrzała na telefon, lecz nie ruszyła w tamtą stronę. Nie mogła teraz zadzwonić do Jacoba. Znowu hałas, donośniejszy, zakończony głośnym trzaskiem, jakby ktoś uderzał kowalskim młotem. Przerażona, wpatrywała się w okno. Łomot powtarzał się w nieregularnych odstępach czasu. Najwyraźniej słyszała go w holu, jego źródło musiało więc znajdować się z przodu domu. Na szczęście drzwi wejściowe były zamknięte na dwa zamki. Miała wyostrzone zmysły. Bardzo podobnie trzaskały drzwi do komórki, jeśli ktoś zapomniał je zamknąć. Czy wyjaśnienie mogło być aż tak proste? Znowu. Pobiegła do salonu i ostrożnie odchyliła brzeg zasłony. W świetle lampy nad frontowymi drzwiami widać było wyraźnie czerwoną komórkę z białymi drzwiami; rzeczywiście, silny wiatr szarpał nimi gwałtownie. Ogarnęła ją ogromna ulga. Całe szczęście, że nie zaalarmowała Jacoba. Chociaż… Dałaby głowę, że zamknęła je starannie, kiedy wstawiała rower.
Postanowiła przestać o tym myśleć, przyniosła gazety ze schodów do piwnicy, usiadła w salonie i zabrała się do wycinania kolejnych doniesień prasowych o zabójstwie. Wzmianek w gazetach było coraz mniej, jednak nie chciała żadnej przepuścić. Zamierzała zachować je na zawsze. Któregoś dnia, kiedy już będzie żoną Jacoba, wyjmie je, żeby powspominać, od czego się to wszystko zaczęło. Drzwi komórki wciąż łomotały. Irytowało ją to, ale przy tej pogodzie nie miała najmniejszego zamiaru wychodzić na zewnątrz, żeby je zamknąć, wycinała więc dalej w najlepsze. Choć już wiedziała, co było przyczyną hałasu, natarczywe dźwięki nie dawały jej spokoju. Czy będzie słuchała tego przez całą noc, zamiast normalnie pójść spać? Westchnęła głęboko i odłożyła nożyczki. Ile czasu potrzeba, by założyć buty, przebiec przez podwórze, zamknąć i zaryglować drzwi, przybiec z powrotem? Najwyżej minutę. Sześćdziesiąt sekund w ciemności. Wstała, przeszła do holu, zawahała się jeszcze, w końcu włożyła buty matki, ponieważ stały najbliżej. Były sporo za duże. Otworzyła jeden zamek, przez chwilę wsłuchiwała się w szum deszczu. Potem otworzyła drugi, wzięła trzy głębokie wdechy, gwałtownie otworzyła drzwi i zbiegła po schodkach. Nie ma się czym przejmować, pomyślała, brnąc przez podwórze w za dużych butach. Drzwi komórki były otwarte na oścież. Wnętrze wypełniała nieprzenikniona ciemność. Nie mogła włączyć światła, ponieważ do komórki nie doprowadzono elektryczności. Na oślep wyciągnęła rękę, chwyciła za skobel i w tej samej chwili sparaliżował ją paniczny strach, ponieważ z wnętrza dobiegł jakiś odgłos. Odwróciła się gwałtownie. Czy ktoś ją obserwował? Odniosła wrażenie, że dostrzega jakiś błysk. Walcząc ze strachem, ponownie spróbowała chwycić za skobel, lecz nie zdążyła: poczuła silne szarpnięcie i czyjeś dłonie zacisnęły się na jej szyi. Była bezsilna. Bezładnie wymachiwała rękami. Poczuła niespodziewane uderzenie i nagle wszystko pociemniało. Ból przeszywał jej kark, straciła czucie w reszcie ciała. Coś wilgotnego i ciepłego przesiąkło przez jej ubranie. Nogi ugięły się pod nią, jakby były z waty.
– Teraz będziesz trzymała gębę na kłódkę!
Osunęła się na ziemię, zasłaniając głowę rękami. Czuła dotyk jego dłoni. Przewrócił ją na brzuch. Mamo! Słyszała w głowie swój bezgłośny krzyk. Mamo, umieram!
Przycisnął ją do ziemi nogą, ale puścił kark. Poczuła ostry ból w okolicach krtani; bezsilnie drapała palcami posadzkę. Czy to Gøran? – przemknęło jej przez głowę. Czy mnie też zabije? Nie płakała, prawie nie oddychała. Puścił ją, zajął się czymś innym. Przypomniała sobie, że w komórce jest kanister z paliwem do kosiarki. Obleje mnie i podpali! Znajdą ją zwęgloną i sztywną, zidentyfikują po uzębieniu. Nagle trzasnęły drzwi i zapadła cisza. Zaryglował drzwi od zewnątrz. Leżała bez ruchu, nasłuchując. Na pewno mnie spali. Drżała jak w febrze, nie mogła nad tym zapanować. Nie wierzyła, że to koniec. Sądząc po zapachu, chyba oddała mocz. Przytłaczało ją to, czego doświadczała. Leżała, a mięśnie miała napięte do granic wytrzymałości. Nie słyszała ani kroków, ani odgłosów silnika – tylko wiatr targający gałęziami i ulewny deszcz.
Wydawało jej się, że leży całą wieczność z twarzą wtuloną w ubitą ziemię. Nie mogła tego wytrzymać, lecz bała się podnieść; była jak zwierzę schwytane w snop światła samochodowych reflektorów. Wreszcie opanowała się i wstała ostrożnie, chwiejąc się na nogach. Otaczała ją ciemność. Uniosła drżące ręce, pchnęła drzwi. Ustąpiły odrobinę. Były to stare drzwi, zaopatrzone w prymitywny zamek zamykany z zewnątrz. Właśnie dlatego ustąpiły pod naporem wiatru. A może to on je otworzył, żeby wywabić ją z domu? Skąd wiedział, że jest sama w domu? Bo wszyscy wiedzieli, że często tak właśnie bywa. Uparcie pchała drzwi. Może to wystarczy, żeby skobel się wysunął, musi tylko wystarczająco mocno pchać. Nagle drzwi stanęły otworem, zaskoczona Linda cofnęła się o krok. Patrzyła na swój dom. Frontowe drzwi były otwarte. Wszedł do środka? Podkradła się na palcach po żwirowym podjeździe. Ostrożnie weszła, zamknęła za sobą drzwi i, pilnie nasłuchując, wślizgnęła się do holu, zgarbiona jak staruszka. Nie, chyba go tu nie ma. Chwyciła leżący na półce parasol i kilka razy uderzyła w podłogę. Gdyby był w domu, powinien jakoś zareagować na hałas, ale nikt się nie pojawił. Zamknęła drzwi na zamek, przeszła do salonu. Nikogo. A na piętrze? Powoli wspinała się po schodach, zajrzała do wszystkich pomieszczeń. Cisza. Jak lunatyczka wróciła na parter, weszła do łazienki, ściągnęła ubranie, szlochając wepchnęła je do pralki, ustawiła program. Lubiła odgłos pracującej pralki, lubiła zapach proszku i płynu zmiękczającego do tkanin. Potem wzięła długi prysznic. Zamknęła oczy pod strumieniem ciepłej wody. Założyła szlafrok, spojrzała w lustro. Była blada jak ściana, na szyi miała wyraźne czerwone ślady.
Teraz będziesz trzymała gębę na kłódkę. Do kogo należał ten głos? Był zachrypnięty, zniekształcony, niemożliwy do rozpoznania. Mężczyzna był znacznie wyższy od niej. Gøran nie jest aż tak wysoki, pomyślała. Chciała zadzwonić do Jacoba, poprosić go o pomoc. Nie czuła się już bezpieczna. Co by powiedział, gdyby zadzwoniła? Być może i tym razem by jej nie uwierzył… Wciąż oszołomiona, położyła się do łóżka, jednak nie wyłączyła światła. Leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. Wiedziała, że powinna powiedzieć komuś o tym, iż została zaatakowana, ale przecież on kazał jej trzymać gębę na kłódkę… Może ją zabić, jeśli cokolwiek powie. To było ostrzeżenie. Otworzyła oczy. Wpatrując się w sufit, przypomniała sobie, jak remontowała z matką sypialnię. Doszły do sufitu, który miał być śnieżnobiały. Stały na krzesłach, każda z wałkiem w ręce, i malowały. W pewnej chwili zauważyła pająka. W pierwszym odruchu chciała go odgonić, lecz zastanowiła się i pozwoliła mu zostać. Nie był duży, miał okrągły odwłok i czarne odnóża. Trwał w całkowitym bezruchu, tak jak ona teraz w łóżku. Przyglądała mu się przez jakiś czas, a potem przejechała po nim wałkiem. Dopóki farba była mokra, niczego nie widziała. Opowiedziała matce o pająku i obie śmiały się jak szalone. Ale kiedy farba wyschła, okazało się, że pod jej warstwą pająk jest doskonale widoczny. Zastanawiała się, jak to jest umrzeć w ten sposób. Zastanawiała się nad tym również teraz, wpatrując się w pająka i czekając na sen.
Ale sen nie przychodził. Każde przymknięcie oczu powodowało natychmiastowe kłopoty z oddychaniem. Od czasu do czasu bezgłośnie szlochała w poduszkę. Bolała ją szyja. Matka powinna niedługo wrócić z Kopenhagi. A może z Göteborga? Nie mogła sobie przypomnieć. Wreszcie wstała, założyła szlafrok i zeszła na dół. Wyzywająco spojrzała na telefon. Dlaczego miałaby się nad nim litować? Bez wahania wybrała numer. Kiedy odebrał, zerknęła na ścienny zegar. Była druga w nocy. Miał zaspany głos.
– To ty, Linda?
Był zirytowany, ale spodziewała się tego, zważywszy na porę.
– Nie zmyśliłam niczego! – powiedziała szybko szczęśliwa, że wreszcie może z kimś o tym porozmawiać. – Zaatakował mnie, dzisiaj, niedawno!
Jacob przez chwilę milczał.
– W twoim domu?
– Nie, w komórce na podwórku!
Znowu cisza.
– W komórce? – powtórzył z niedowierzaniem. – Lindo, jest środek nocy, a ja nie jestem na służbie, więc…
– Wiem!
– Kiedy to się stało?
Ponownie spojrzała na zegar.
– Nie jestem pewna. Chyba około północy.
– I dzwonisz dopiero teraz?
Zbeształa się w myślach za to, że nie zaalarmowała go od razu. Przecież jednak musiała się przebrać na wypadek, gdyby ktoś przyjechał.
– Jeśli naprawdę chcesz coś zgłosić, musisz zadzwonić pod alarmowy numer policji. Skoro jednak zadzwoniłaś do mnie, to właściwie możesz opowiedzieć dokładnie, co się stało.
Sądząc po głosie, już się całkiem obudził. Zaczęła opowiadać o trzaskających na wietrze drzwiach, o tym, jak wyszła je zamknąć, o mężczyźnie, który wyskoczył z ciemności i próbował ją udusić, o tym, jak rzucił ją na ziemię i przytrzymał. I o ostrzeżeniu, że ma nikomu nic nie mówić. Rozpłakała się, trzymając rękę na obolałej szyi.
– Zrobił ci coś? – zapytał łagodnie.
– Nie. Właściwie nie, ale gdyby chciał, mógłby mnie zabić. Był bardzo silny.
– A gdzie jest twoja matka?
– Pracuje – wyszeptała Linda.
– Jeszcze nie wróciła?
– Powinna przyjechać nad ranem.
– Zadzwoniłaś do niej?
– Nie.
Słyszała w słuchawce jego oddech.
– Widziałaś go dokładnie?
– W ogóle go nie widziałam. W komórce jest zupełnie ciemno. Ale wydaje mi się, że był wysoki. Bardzo wysoki. Chyba potrzebuję ochrony. On zrobi wszystko, żeby powstrzymać mnie przed zeznawaniem w sądzie.
– Wątpię, żeby tego od ciebie oczekiwano. Twoje zeznania nie są aż tak ważne.
– Najwyraźniej on o tym nie wie.
Przygryzła wargę przestraszona, że znowu ją zlekceważy.
– Dlaczego nie zawiadomiłaś matki?
Pociągnęła nosem.
– Zawsze mówi mi, że przesadzam.
– A przesadzasz?
– Nie!
– W takim razie zadzwoń do niej natychmiast i powiedz, co się stało. Ma komórkę?
– Tak. Czy może pan przyjechać?
– Lindo, znowu zadzwoniłaś do mnie do domu, więc jedyne, co mogę zrobić, to przysłać kogoś, żeby…
– Nie o to mi chodzi!
Skarre westchnął głęboko.
– Spróbuj skontaktować się z matką. Na pewno dasz sobie radę. Porozmawiaj z nią i wspólnie zdecydujcie, czy chcesz złożyć oficjalne zawiadomienie.
Linda poczuła ogromny ciężar w piersi.
– Nie wierzy mi pan… – wyszeptała.
– Wierzę, że rzeczywiście się boisz – odparł Skarre wymijająco. – To, co zdarzyło się w Elvestad, naprawdę było okropne. Wszyscy się boją. To normalne.
Linda nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Nie wierzył jej, słyszała to w jego głosie. Był zirytowany. Rozmawiał z nią jak z dzieckiem przyłapanym na kłamstwie. Zakręciło jej się w głowie, oparła się o stół. Kolana ugięły się pod nią. Cokolwiek robiła, wszystko szło nie tak, jak należy. Opowiedziała wszystko zgodnie z prawdą: zauważyła dwoje ludzi na łące. Wyglądało na to, że się bawią. Nie twierdziła, że była świadkiem morderstwa. Powiedziała, że tamten samochód tylko przypominał samochód Gørana. Wydawało jej się, że to może być ważne, bo przecież ciągle mówili o tym w radio i telewizji. A teraz, kiedy zaczęło się coś dziać, przestali jej wierzyć. Wszyscy byli przeciwko niej.
– Koniecznie zadzwoń do matki, opowiedz jej o wszystkim, a potem połóż się spać. Twoja matka zadzwoni na policję, jeśli uzna, że to konieczne.
Odłożyła słuchawkę i poszła na górę. Miała wrażenie, że pogrąża się w letargu. Leżała w łóżku i gapiła się na grudkę na suficie, która kiedyś była pająkiem. Zewsząd otaczali ją wrogowie. Traktowali ją jak smarkulę. Nagle znowu ogarnął ją strach i zrobiło jej się zimno. Otuliła się kołdrą, zacisnęła powieki. Nie chciała dzwonić do matki. Chciała być sama, chciała stać się niewidzialna, nie zawracać nikomu głowy. Nikogo nie oskarżać, nie składać żadnych zeznań, nie witać się z nikim, nikomu nie wchodzić w drogę. Zrozumiała, że chcą się jej pozbyć, ale nie wiedziała dlaczego. Szumiało jej w uszach. Leżała nieruchomo, czekając na dzień. O czwartej rano usłyszała klucz w zamku, a zaraz potem kroki na schodach. Drzwi do jej pokoju uchyliły się odrobinę. Udawała, że śpi. Jak tylko matka położyła się spać, Linda włączyła światło i podeszła do lustra. Ślady na szyi zblakły. Czy to naprawdę mógł być Gøran? Glos nie był podobny. Człowiek, który na nią napadł, był wyższy od niego. Czy odważy się jeszcze wyjść na dwór, pojechać do szkoły autobusem albo rowerem? A jeśli on ją obserwuje, śledzi? Wróciła do łóżka. Mijały godziny. Wreszcie przez zasłony zaczęło się sączyć światło dnia, w ogrodzie odezwały się taki. Teraz, kiedy w domu była matka, poczuła się odrobinę bezpieczniej. Zasnęła, a kiedy się obudziła, ktoś stal przy łóżku. Zbliżało się południe.
– Jesteś chora? – zapytała matka z niepokojem.
Linda odwróciła się plecami.
– Nie idziesz do szkoły?
– Nie.
– Co się dzieje?
– Boli mnie głowa.
– Dlaczego nastawiłaś pranie i zostawiłaś rzeczy w pralce? Mogłabyś mi przynajmniej odpowiedzieć!
Ale Linda milczała. Dobrze było tak leżeć i nic nie mówić. Nigdy już nic nie powie.