7

Jori był przy niej, Jori wezwał pomoc do Indry, która doznała silnego wstrząsu mózgu.

– Nie ruszaj się, leż spokojnie! – mówił, klękając przy niej na chodniku.

Indra widziała mnóstwo pochylających się nad nią twarzy, dużo więcej niż było ich w rzeczywistości, w oczach jej się bowiem dwoiło.

– Usłyszałem twój krzyk i widziałem, jak padasz. Co się stało?

Nie widziałeś? Indra nie była w stanie odpowiedzieć. Próbowała, lecz to się nie udawało. Nie bardzo pojmowała, co się z nią dzieje.

Jak to było, czyż nie minęła właśnie rogu ulicy? Usłyszała chyba czyjś ruch, a potem ktoś zniknął za węgłem.

Wydawało jej się, że mówi: „Ktoś mnie uderzył”, lecz język nie chciał jej słuchać.

W oddali usłyszała wycie syren.

– Napad? Tu, w Królestwie Światła? – dziwił się ktoś. – Sądziłem, że to niemożliwe, takie rzeczy zdarzają się jedynie w mieście nieprzystosowanych. Nie tutaj, w Zachodnich Łąkach!

– Czy nikt niczego nie widział? – dopytywał się Jori.

W odpowiedzi usłyszał tylko wymruczane „nie”.

Ach, głowa mi pęka, myślała Indra. Czym sobie na to zasłużyłam? Kto chce mojej krzywdy?

Ten cios miał zabić, zdawała sobie z tego sprawę, prawdopodobnie inni także to wiedzieli.

Syreny rozległy się już bliżej, ich dźwięk dobiegał z góry, z powietrza. Karetka gondolowa…

Ram, dlaczego cię tu nie ma?

Świat zniknął.


Mam go już, widziałam go na ulicy i szłam za nim. Przekradał się do domu i starannie zamykał drzwi na wiele zamków. Słyszałam szczęk zapadek.

Tak, to był mój Thomas, ale na drzwiach widniało inne nazwisko, „O. da Silva”, ale to na pewno on.

Blady, udręczony, oczywiście, lecz równie młody jak wówczas. To niewiarygodne.

Tyle czasu straciłam na przeszukiwanie tego przeklętego Królestwa Światła, nienawidzę tego miejsca. Tropiłam go dniami i nocami, sprawdzałam kartoteki i nigdzie nie znalazłam Thomasa Llewellyna. Wiedziałam jednak, że on tu jest, wyczułam to już w chwili, gdy tu trafiłam.

Od razu zaczęłam go dręczyć, zanim jeszcze go odnalazłam. On wie, że tu jestem, reaguje na moje tortury, wyczułam to. Słyszę jego krzyk nocą, kiedy wdzieram się w jego sny i atakuję z całą siłą. Mogłam przeniknąć w jego duszę, kiedy już wiedziałam, że znajduje się niedaleko.

I przed kilkoma dniami nareszcie go znalazłam. On mnie nie poznaje!

Griselda prychnęła do siebie.

Naprawdę wydaje mu się, że zdoła mi umknąć?

Tutejsi ludzie są tacy głupi. Mężczyźni uśmiechają się do mnie, wydaję się im taka bezbronna. Kobiety nie dostrzegają we mnie rywalki, uważają mnie za bardzo młodą i dziecinną. Nie wiedzą, co siedzi w mężczyznach, nie zdają sobie sprawy, że oni pożądają tego, co czyste, niezbrukane, i pragną to zniszczyć.

Cóż za przeklęty świat!

Taki idealny, daleki od rzeczywistości.

I ileż tu dziwnych typów!

Lemurowie są straszni, nie podobają mi się. Obcy, to oni mnie tu sprowadzili. Powinnam odczuwać za to wdzięczność, lecz są po prostu śmieszni. Tacy pompatyczni, wydaje im się, że zjedli wszystkie rozumy.

Widziałam tu jeszcze inne niezwykłe istoty. Pewnego niesłychanie ponętnego zielonobrunatnego młodzieńca, od którego wprost bije zmysłowość. On mnie jeszcze nie widział, ale muszę go mieć. Mam nadzieję, że nie jest niebezpieczny dla ludzi i że niczym mnie nie zarazi, bo przecież nigdy nic nie wiadomo…

Griselda nosiła w sobie charakterystyczną dla ludzi z minionych epok niepewność i strach wobec wszystkiego, co nowe, nieznane. Nie była osobą szczególnie dobrze wykształconą, doskonale się znała jedynie na czarach.

Przydzielono jej niewielki domek niedaleko stolicy. Ci dobroduszni idioci załatwili jej wszystko, mogła spokojnie się tam urządzać. Kiedy już przywyknie do tego świata, będzie musiała poszukać sobie jakiegoś zajęcia, wszyscy bowiem musieli tu pracować.

Cóż za głupota. Praca? To dobre dla niewolników, nie dla wiedźm.

Natychmiast podjęła poszukiwania. Nie chciała żadnej latającej gondoli, ich widok bowiem wprawiał jej prymitywną duszę w strach. Wolała raczej te poruszające się po ziemi, wszak już w Bostonie nawiązała znajomość z samochodami. Naziemnymi gondolami zresztą łatwiej było kierować, mogła po cichu pożyczyć sobie jakiś pojazd od kogoś, wolała jednak nie zwracać na siebie uwagi. Nalegała więc, by dano jej jakąś gondolę na własność, przynajmniej wypożyczono. Ci głupcy zgodzili się na to.

I wreszcie go znalazła. W Zachodnich Łąkach.

Tego dnia czuwała dobrze ukryta w pobliżu jego domu. Wiedziała, że Thomas jest w środku. Przygotowywała się do spotkania. Musiało nastąpić jakby przypadkiem, na ulicy albo może w pracy? Wiedziała już, w którym budynku pracuje, chociaż nie była pewna, w jakim pokoju. Miała czas. Wciąż uważała za zabawne dręczenie go nocą, ujeżdżanie niczym prawdziwa zmora z koszmaru sennego. Pragnęła sprowadzać na niego takie okropne sny, żeby nie mógł rano się podnieść. Widziała, że Thomas robi się coraz bardziej wycieńczony i wzburzony. Doskonale!

Griselda drgnęła. Do jego domu zbliżała się jakaś młoda kobieta.

Kobieta? I to taka, której wydaje się, że jest niebrzydka! (Griselda nigdy nie potrafiła się pogodzić z urodą innych kobiet). Długą chwilę stała pod drzwiami. Nie otwieraj, Thomasie, nie otwieraj, do diabła!

Wreszcie otworzył. Nikczemnik!

Griselda, z ukrycia obserwująca drzwi do jego domu, pozieleniała z zazdrości. Ileż ona czasu tam spędza? Co robią? Może powinna podkraść się pod okno i zajrzeć do środka? Nie, to zbyt ryzykowne.

Zazdrość nie dawała jej spokoju.

Nareszcie, ta okropna dziewczyna wychodzi, idzie ulicą. Spotkała jakiegoś chłopaka i zatrzymała się, rozmawiają. Griselda postanowiła bliżej jej się przyjrzeć. Ruszyła ulicą i wyminęła ich, młody człowiek uśmiechnął się do niej głupkowato, niewinnie spuściła wzrok.

To zawsze działało. A teraz trzeba schować się za rogiem.

Zobaczyła stos desek przeznaczonych na budowę płotu. Ta wielka będzie dobra.

Wyjrzała ostrożnie, młodzi ludzie się pożegnali. Przeklęta dziewucha idzie w jej stronę. Schowaj się, Griseldo, nikogo nie ma w pobliżu.

Teraz.

Działanie bandyckimi sposobami nie było szczególnie wyrafinowane, lecz Griselda nie miała czasu. Ta prosta dziwka musiała zniknąć ze świata, i to jak najprędzej.

Upadła. Znów trzeba schować się za róg i spokojnie stąd odejść. Dziewczyna krzyknęła coś, chyba jakieś imię, ale to nie ma żadnego znaczenia. Teraz już na pewno nie żyła, Griselda bowiem nie szczędziła siły przy uderzeniu. Ten cios był śmiertelny.

Bardzo dobrze, jedno niebezpieczeństwo zażegnane. Teraz, kochany Thomasie, zostaliśmy tylko ty i ja.

Zatopiła się w cudownych marzeniach o strasznej zemście, kiedy latająca gondola z wyciem przemknęła jej ponad głową. Pojazd zahamował, ryk syreny ustał, ktoś zaczął coś wołać, najwidoczniej ów młody chłopak.

– Zabierzcie ją czym prędzej do szpitala, ona żyje! Może są jeszcze szanse na ratunek.

Do diabła, na ratunek? O, nie, do tego ona, Griselda, nie dopuści.

Sprawiająca tyle kłopotu dziewczyna przekona się, co znaczy mieć do czynienia z wiedźmą.

Doprawdy, strasznie dużo szykuje mi się roboty w tym kraju! pomyślała Griselda ze złością. Sama już nie wiem, w co ręce włożyć.

Szpital? Gdzie może się znajdować? Prawdopodobnie w stolicy, musi się jakoś rozpytać. Ale nie będzie wdawać się w dyskusje z tą arogancką panną z informacji, tą, która śmiała się, kiedy usłyszała imię Griselda. Bezwstydna dziewucha! Griselda natychmiast wypowiedziała zaklęcie, które zesłało na informatorkę kłopoty żołądkowe, i prędko wymyśliła dla siebie inne imię. Nikomu nie wolno się z niej śmiać!

Kim powinna zająć się najpierw? Dziewczyną, którą zabrali do szpitala, czy Thomasem? E, poradzi sobie z obojgiem jednocześnie. Jest przecież naprawdę świetną czarownicą.

Będą tańczyć tak, jak ona im zagra. Do wtóru jej zaklęć, aż sami pożałują, że kiedykolwiek się urodzili.

Później zaś powróci do świata na powierzchni Ziemi, ciągnąc za sobą Thomasa Llewellyna na smyczy jak psa.

Griselda nie dostrzegała braku konsekwencji w swoim rozumowaniu. Nie zorientowała się, że wciąż ogromnie zależy jej na Thomasie, że żywi do niego nienawiść połączoną z miłością, która targa jej duszę niczym orkan.

Wszystko teraz obracało się wokół niego. Powtarzała sobie, że chodzi o jego zdradę. Jednak taka obsesja ukrywa coś więcej niż tylko nienawiść. Miłość nie była dobrym słowem, ponieważ istota z rodzaju Griseldy pozbawiona jest zdolności, by kochać głęboko i szczerze. Thomas jednak był mężczyzną, którego zawsze pragnęła, jedynym, którego naprawdę chciała mieć w swej trwającej wiele tysięcy lat wędrówce dusz. Chciała posiąść go teraz, całego, bawić się nim jak szmacianą lalką. Był przystojny, pięknie zbudowany i męski Chciała, by należał tylko do niej, by był tylko i wyłącznie jej kochankiem. A tego, co należało do Griseldy, nikomu innemu nie wolno nawet tknąć.

Oczywiście, ukarze go surowo. Surowszej kary nie zaznał nigdy żaden człowiek, bo upokorzenia, na jakie ją naraził, odrzucając jej miłość i zdradzając, nie dało się wybaczyć. W głębi ducha jednak nigdy nie zamierzała go zabijać, uznała, że nadal powinien należeć do niej, chociaż na innych, ponurych, warunkach. Będzie jej, będzie go traktować jak szmatę, zamiatać nim podłogę, deptać po nim i upokarzać go, ale jego ciało pozostawi sobie również na przyszłość.

Taki motyw nią kierował, choć sama nie zdawała sobie z tego do końca sprawy. Nie bardzo wiedziała też, jak to osiągnie, w jaki sposób zdoła zaciągnąć do łóżka tak niechętnego jej kochanka, skoro nie miała teraz ani maści, ani diablików do pomocy.

Na razie jednak nie chciała się w to zagłębiać. Wydawało jej się bowiem, że wyłącznie go nienawidzi.

Nienawidziła Thomasa, nienawidziła tej młodej dziewczyny, która tak bezczelnie chciała się na niego rzucić, nienawidziła wszystkich mieszkańców Królestwa Światła. Przeklęta kraina!

Prawdę powiedziawszy, Griseldzie pragnącej przedostać się do centralnego punktu Ziemi przyświecał jeszcze jeden cel. Liczyła na to, że ujrzy tu księcia podziemnego świata, Jego Wysokość Szatana we własnej osobie.

Na razie jednak go nie spotkała.

Загрузка...