1

Bim, bom.

Echo uderzenia kościelnego dzwonu rozpłynęło się w ciszy.

Jedno jedyne uderzenie.

Dzwon śmierci.

Dzwon czarownic.

Cienka warstewka śniegu pokrywała zmrożoną ziemię w położonym kilka mil od Bostonu małym miasteczku na skraju lasu, kiedy Thomas Llewellyn spieszył do domu o zmierzchu.

Jeszcze jedna, pomyślał i ciarki przeszły mu po plecach. Sędzia Swift znów skazał jakąś kobietę za czary. Jak długo jeszcze to potrwa? Kiedy wyłapiemy je wszystkie? Przecież to zatacza coraz szersze kręgi.

Kury i gęsi z głośnym gęganiem uciekały mu spod stóp, gdy szybkim krokiem szedł główną ulicą miasteczka. Przy studni stały dwie kobiety, ubrane w skromne czarne suknie z białymi kołnierzykami i mankietami, w nakrochmalonych czepkach z rondami tak szerokimi, że ledwie dało się pod nimi dostrzec twarze. Czepki takie nazywano później „pocałuj-mnie-jeśli-potrafisz”. W tych matronach jednak nie było ani odrobiny zalotności. Popatrzyły za Thomasem, szepnęły coś do siebie, ale on nie chciał nawet wiedzieć co.

Spotkał sąsiada, dźwigającego na plecach kosz upleciony z kory. Thomas pozdrowił go i pospieszył dalej.

Młody Llewellyn zmierzał do kościoła ze śpiewnikami, które właśnie nadeszły. O ich przyniesienie prosił go pastor.

Czy sąsiad nie zerkał na niego koso?

Czyżby wiedzieli? Te kobiety i sąsiad?

Czyżby wiedzieli, że Thomas Llewellyn jest w pewnym sensie hipokrytą? Należał do protestanckiej, purytańskiej parafii, ponieważ brakowało mu odwagi, by postępować inaczej, ale serce ciągnęło go raczej w stronę kwakrów. Nie mógł się do tego przyznać, nawet wobec nich, każdy bowiem miał prawo wybatożyć kwakra i wygnać go do wielkiego lasu, który ciężko wzdychał z tyłu za domami. Indianie i kwakrzy to zwierzyna, na którą polowanie było dozwolone. Wszak to poganie i heretycy, zwłaszcza kwakrzy z tą ich przewrotną nauką. Żądali pełnej wolności dla religii, odrzucali wszelkie autorytety, nie mieli księży, nie uznawali chrztu ani komunii. Do wszystkich ludzi zwracali się po imieniu i nikomu się nie kłaniali. Owszem, czytali Biblię, lecz wyżej cenili „wewnętrzne światło” aniżeli Pismo. I te ich dziwaczne nabożeństwa – siedzieli w milczeniu, każdy skupiony na swojej modlitwie. Odezwać się mogli jedynie wówczas, gdy czuli, iż natchnął ich Bóg. Poza tym na ich zgromadzeniach panowała kompletna cisza.

Oczywiste, że taka herezja jest dziełem szatana, niebezpiecznym dla kościoła, mimo to jednak Thomas uważał, że kwakrzy w wielu kwestiach mają słuszność.

Głośno jednak o tym nie mówił.

W kościele przy rzędzie ławek klęczała młoda kobieta. Modliła się gorąco, zrozpaczona, a po policzkach ciekły jej łzy. Thomas poznał ją, to ta biedna głupiutka Mary-Lou, miła i naiwna, pomiatana przez gospodynię.

Thomas odłożył książki przy ołtarzu i ostrożnie przeszedł między ławkami. Uklęknął przy dziewczynie.

– Co się stało, Mary-Lou? Czy mogę ci w czymś pomóc? – spytał szeptem, choć wyglądało na to, że w kościele są raczej sami.

Dziewczyna podniosła na niego przerażone oczy, twarz miała mokrą od łez.

– Ach, panie Llewellyn, nie wiem, co robić! Oskarżają mnie o kuszenie dzieci, zwabianie ich na służbę diabłu. A przecież nic takiego nie zrobiłam!

Thomas poczuł, jak zimna dłoń zaciska mu się na sercu.

– Wiem o tym, Mary-Lou. Porozmawiam w twojej, sprawie z pastorem, on na pewno zrozumie.

Wypowiadając te słowa, poczuł się nieswojo. Poprzedni pastor był łagodny, pełen wyrozumiałości i troski dla swoich owieczek, nowy natomiast, młody i małostkowy, nie uznawał odstępstw od surowego kodeksu moralnego, współpracował ze srogim sędzią Swiftem i innymi przedstawicielami władzy w Nowej Anglii. Była to prawdziwa teokracja, forma rządów, w której u władzy stał Kościół.

Thomas ze strachem myślał o tym, co się działo w ich nowym kraju. Owo zło, okazywane sobie wzajemnie przez kobiety, nieodwołalne wyroki sądu dla czarownic, skazującego nieszczęsne niewiasty, które padły ofiarą złych plotek, wychodzących nie tylko z ust kobiet.

Thomas nie śmiał oceniać, ile prawdy kryje się w oskarżeniach. Owszem, kilka młodych dziewcząt z chichotem przyznało, że widziały Złego, na dodatek w towarzystwie wielu mieszkańców parafii, ale to było jeszcze za czasów starego pastora, który zdołał ukrócić wszelkie gadanie, twierdząc, że to tylko wymysły młodych, żądnych sensacji panien. O wiele gorsze było ukryte prześladowanie, to, które rozwinęło się później i zdawało się zataczać coraz szersze kręgi.

Wiedział, że podobnie jest i w innych pobliskich miasteczkach. W Salem, na przykład, naprawdę źle się działo. Pewien sędzia chwalił się, że skazał na powieszenie trzydzieści siedem czarownic w jednym tylko mieście. Inny odpowiedział mu z dumą, szczycąc się siedemdziesięcioma dwiema skazanymi na śmierć. Egzekucja uczennic szatana była uczynkiem na chwałę Boga i z zagorzałym uporem szukano coraz to nowych winnych. Nie było to wcale trudne, ludzie z chęcią wskazywali sąsiadów, którym, ich zdaniem, wiodło się za dobrze, bądź też chcieli w ten sposób pozbyć się osób, z którymi byli skłóceni.

Thomas jednak przypuszczał, że gdzieś w jego niewielkim miasteczku na skraju lasu kryje się rzeczywiste źródło plotek. Wyglądało bowiem na to, że wszystkie plotki wychodzą z jednych i tych samych ust. Któż taki wymyśla te diabelskie historie, w które wplątuje niewinne mieszkanki miasta? Chyba tylko on, Thomas Llewellyn, zastanawiał się nad tym, co się dzieje, wszyscy inni zdawali się z lubością chłonąć opowieści o sabatach czarownic, o wiedźmach rzucających urok na ludzi i bydło, o czarnoksięskich napitkach warzonych gdzieś w ukryciu.

Ofiarami plotek, stawianymi natychmiast pod sąd i skazywanymi, były najczęściej młode piękne dziewczęta i kobiety.

A teraz Mary-Lou.

Nie, to niemożliwe. Nie ma wszak w całej parafii czystszej od niej duszy.

Bim, bom…

Bicie kościelnego dzwonu zabrzmiało w świątyni dziwnie głucho.

To znaczy, że dzwonnik jest na wieży. Czy Thomas powinien iść na górę i spytać go, co tym razem obwieszcza uderzenie dzwonu? Nie, nie chciał tego wiedzieć. Był pewien, że mieszkańcy miasteczka zebrali się przy szubienicy ustawionej na rynku i chciwie napawają się widokiem kolejnej powieszonej. Miał w uszach odgłos ich przekleństw, podnieconych głosów żądających jeszcze surowszej kary. Wiedział, że ludzie tłoczą się wokół miejsca kaźni tak blisko, jak tylko dało się podejść. Miał wrażenie, że słyszy okrzyki radości i udawane przerażenie, gdy otwierano zapadnię. Uścisnął Mary-Lou za rękę mocno, aż dziewczyna jęknęła. Nie była jednak na tyle głupia, by nie zrozumieć, co tak strasznie wzburzyło młodego, przystojnego pana Thomasa Llewellyna.

Zrozpaczony Thomas próbował znaleźć jakieś pocieszenie w wierze. Zacni panowie, sędzia, szeryf i pastor, nie mogli wszak aż tak się mylić. Te kobiety musiały być winne, bo czyż pastor nie głosił, że Bóg uraduje się, gdy całe to paskudztwo zostanie wyplenione z Nowej Anglii? Thomas usiłował przekonywać samego siebie, że takie postępowanie jest słuszne, bo zło należy wyrwać z korzeniami. Siedząc w kościelnej ławce, odmówił gorącą modlitwę i podziękował Bogu, że kolejna grzesznica otrzymała karę, ale słowa, które szeptał, głucho rozbrzmiewały w jego głowie, podniósł się więc czym prędzej.

– Chodź, Mary-Lou, odprowadzę cię do domu.


W domu sędziego urządzono przyjęcie, na które zaproszono również Thomasa jako jednego z uczonych mieszkańców miasteczka. Thomas studiował kiedyś filozofię i historię Kościoła, rodzice bowiem pragnęli, by został księdzem. Udało mu się od tego wykręcić, ponieważ nie czuł powołania do sprawowania tej funkcji, i zajął się nauczaniem dzieci zamożnych obywateli.

Krążąc wśród obitych wiśniowym pluszem mebli po salonie z wysokimi eleganckimi oknami, witał się z gośćmi i przyglądał przesuwającym się obok niego twarzom. Oto sędzia Swift i jego opryskliwa żona, ubrana w szary jedwab, dalej pastor żyjący w celibacie, a także sam gubernator i jego sympatyczna małżonka, dzwonnik, również licząca się osoba, choć mniejszej rangi, lecz mająca prawo obracać się wśród najprzedniejszych. Może dlatego, że ma taką młodą i piękną żonę? Wśród zaproszonych znalazł się także lekarz z najstarszą córką. Był wdowcem, lecz córka o przyjemnej buzi śmiało mogła mu towarzyszyć przy takich okazjach. Thomas wiedział, że dziewczyna ma na niego oko, i przywitał się z nią, starając się zachować dystans. Nie chciał, by jej ojcu zaczęły krążyć po głowie dziwne pomysły.

Wśród gości był też kupiec z rodziną i inni poważani obywatele miasteczka. Zaliczali się do nich przede wszystkim potomkowie tych, którzy przybyli z Anglii na pokładzie „Mayflower”, pierwszego statku, który w roku 1620 przywiózł tu emigrantów, tak zwanych ojców pielgrzymów. Statkiem tym przypłynęli również rodzice ojca Thomasa i chociaż byli jedynie prostymi ludźmi z Walii, podróż przydała im nowego poważania. Thomas uczęszczał do szkoły w Bostonie, później zaś, gdy rodzice zmarli i zostawili mu dom, wrócił tutaj.

Miał teraz dwadzieścia sześć lat i był znakomitą partią, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Na razie jednak nie wypatrzył żadnej kandydatki na żonę.


Griselda przyglądała mu się ukradkiem. On jest mój, pomyślała po raz kolejny. Wszystkie kobiety traktuje jednakowo, ale ja będę go miała. Zdobędę go, gdy tylko zechcę, a jeśli spróbuje się opierać, mam środki…

Nagle wzrok jej pociemniał. Odprowadził wczoraj do domu tę głupią gęś, Mary-Lou! A dziś tak ładnie wyrażał się o niej do pastora. Do pastora, który już usłyszał moje plotki o Mary-Lou, naturalnie nie bezpośrednio ode mnie, ale drobne słówko rzucone tu i ówdzie spełniło swoje zadanie. „Moja droga Abby, słyszałam niedawno, że ta Mary-Lou, wiesz… Tak, właśnie ona. Podobno ostatnio wciągnęła jakieś małe dzieci w orgie ku czci szatana. No właśnie, czegóż to ludzie nie wymyślą, w dodatku o Mary-Lou, tej biednej dziewczynie, ona przecież nie ma dość rozumu, by angażować się w podobne historie!”

Abby jako wierna parafianka utrzymywała bliskie kontakty ż pastorem i zawsze syczała urażona, gdy w jej obecności wspominało się o czarownicach.

Właśnie wyrażenie: „Słyszałam ostatnio coś bardzo niemądrego”, było przepisem Griseldy na tworzenie plotek. Gdyby ktoś ją spytał, gdzie usłyszała ową niesamowitą historię, odpowiadała, rzecz jasna, że nie należy do osób zdradzających swoich informatorów. Niekiedy stwierdzała po prostu: „Wszyscy tak mówią”. Na ogół jednak nikt nie pytał o jej źródła informacji, ludzie z oczami rozjaśnionymi przeczuciem ewentualnego skandalu przekazywali dalej zasłyszane rewelacje.

Griselda słynęła ze swej pobożności i troskliwości o innych. Chodziła do kościoła na każde nabożeństwo, pomagała ubogim i była przykładną parafianką. Tylko kiedy zostawała sama w domu, późnym wieczorem wyciągała swoje sprzęty i rozpoczynała nocną pracę. Jeśli ktoś zbyt ciekawy starał się dotrzeć do źródła posiadanych przez nią informacji, Griselda własnoręcznie ekspediowała go na lepszy ze światów. „Tak blado wyglądasz, przyjacielu, wkładasz zbyt wiele wysiłku w swoje dobre uczynki, przyrządzę ci rosół z kurczaka, naprawdę chętnie to zrobię!”

I tak żegnała się z przyjaciółką lub z przyjacielem, bo właśnie mężczyźni niekiedy okazywali się bardzo podejrzliwi. Pragnęli dotrzeć do jądra zła i usunąć je wraz z korzeniami.

Griselda w przeciwieństwie do wszystkich nieszczęsnych zwykłych kobiet, które powieszono za jej grzechy, była prawdziwą czarownicą. Taką, których w stuleciu rodzi się najwyżej dziesięć. Matkę jej wygnano z Anglii, gdyż oskarżona została o uprawianie czarów. Z wielkim trudem zdołała zakraść się na pokład statku płynącego do Ameryki i przybyła do Salem, gdzie wyszła za mąż i urodziła Griseldę. Kiedy i tam matce ziemia zaczęła palić się pod nogami, oddała nowo narodzoną córeczkę na wychowanie, zostawiając jej wszystkie swoje środki i magiczne specjały. Wkrótce zakończyła żywot na szubienicy. Właściwie jednak matka i córka były jedną i tą samą duszą.

Griselda naturalnie nie zrezygnowała z uprawiania swej jakże przyjemnej profesji. Wkrótce stała się powszechnie szanowaną i poważaną osobą w miasteczku Thomasa Llewellyna. Na niego właśnie postanowiła zarzucić sieci. Żaden z mieszkańców miasteczka nie był tak przystojny jak Thomas, na jego widok krew wrzała jej w żyłach i ogarniało opętanie. Musi go mieć!

Griselda ukradkiem wymknęła się z przyjęcia i w pośpiechu pisała list. Planowała zostawić go na biurku sędziego, a słowa, które umyślnie miały wyglądać na bardzo nieporadne, brzmiały następująco: „Panie sędzio łaskawy, czy pan wie, że ta Mary-Lou urodziła dzieciaka szatana? Od razu go zabiła, ona jest złym człowiekiem”.

W ten sposób załatwiła sprawę Mary-Lou.

Miała jednak jeszcze groźniejszego wroga, i to tu, w domu sędziego, dziś wieczorem.

Dyskretnie wróciła do salonu, nikt nie zauważył ani jej wyjścia, ani powrotu.

Kiedy siadała skromnie z boku, twarz jej skamieniała. Thomas Llewellyn stał zajęty rozmową, w dodatku z kobietą! I to z kobietą, której Griselda dotychczas nie brała pod uwagę.

Była nią piękna żona dzwonnika. No cóż, piękna, pomyślała Griselda, krzywiąc się brzydko. Owszem, byli tacy, którzy tak twierdzili, ale ona nie mogła się dopatrzyć urody w bezmyślnej lalkowatej twarzy.

Powiadano jednak, że żona dzwonnika spodziewa się dziecka, nie powinna więc raczej stanowić zagrożenia. Mimo to stała tam, kręcąc zalotnie biodrami i wdzięcząc się do jej Thomasa. Co za suka, flirtuje z tym chłopcem tak, że aż się zaczerwienił. Nie wygląda to dobrze. Zamężna czy nie, ciężarna czy nie, Thomas przecież może się zakochać w tej bezwstydnej babie.

Upewniwszy się, że nikt nie patrzy w jej stronę, Griselda znów wymknęła się z salonu tymi samymi drzwiami. Musi dotrzeć do biurka sędziego, czym prędzej!

Dopisała na papierze jeszcze jedno zdanie. „Czy wie pan, że dziecko, którego spodziewa się żona dzwonnika, to również szatański pomiot? Doprawdy straszne grzechy popełniane są w naszym miasteczku!”

Tym razem potajemny powrót okazał się trudniejszy, musiała czekać, aż służący miną ją w drodze do jadalni, wreszcie jednak mogła przekraść się i skromnie zasiąść na swoim miejscu z boczku.

Nie spuszczała wzroku z najgroźniejszej rywalki: niezamężnej córki doktora. Tej, która cały czas nie przestawała deptać Thomasowi po piętach. Cóż ona pocznie z tą panną? Lekarz to bystry człowiek, bardzo inteligentny, pilnie też strzegł swej córki

Oczernianie jej mogło nie być korzystne dla samej Griseldy, lepiej znaleźć jakieś inne rozwiązanie.

Uśmiechnęła się do siebie. Zawsze miała kogoś, na kogo mogła liczyć. Niezawodna pomoc.

Co tam rywalki, poradzi sobie z nimi sama. Chyba już najwyższy czas uciec się do szczególnych zabiegów.

Wśród środków, które Griselda otrzymała w spadku po matce, znajdowało się coś zupełnie wyjątkowego. Dotknęła lekko dłonią biodra, pod spódnicą wyczuła niewielki skórzany woreczek. Miała sporo podobnych sakiewek, służących jej do bardzo różnych celów. Ta jednak…! Niewiele czarownic na świecie znało tę tajemnicę. A jeszcze mniej zwykłych śmiertelników o niej wiedziało. Kiedy Griselda natarła się zawartością woreczka w określonych miejscach, potrafiła wywołać u mężczyzny stan, przypominający iście zwierzęcą chuć. Człowiek, jako wydelikacone, zdegenerowane zwierzę, utracił zdolność wydzielania woni informujących o swoich popędach, Griselda natomiast posiadała ten zapach, na dodatek w skondensowanej formie. Kiedy miała ochotę na męskie towarzystwo, starała się zostać sam na sam z jakimś panem i zaraz smarowała się w odpowiednich miejscach starą zszarzałą maścią. Zabieg ten zawsze skutkował. Mężczyzna, którego sobie upatrzyła, stawał się niczym zwierzę, widać było wręcz, jak unosząc górną wargę węszy. Z początku Griselda stosowała zbyt duże dawki maści, co niekiedy doprowadzało do sytuacji raczej nieprzyjemnych, mężczyźni usiłowali obwąchiwać ją od tyłu i brać też w tej samej pozycji. Po pewnym czasie jednak nauczyła się odmierzać stosowną dawkę, taką, która wywoływała bardziej wyrafinowane zaloty.

Bardzo się także bała, by w pobliżu nie znalazło się więcej mężczyzn. Przeżyła raz podobną sytuację, stało się to również na początku jej eksperymentów z maścią, musiała co sił w nogach uciekać do domu i zamknąć drzwi na wszystkie spusty, a mężczyźni walczyli pod domem jak wściekłe psy. Walka skończyła się dopiero wówczas, gdy Griselda zmyła z siebie wszystkie, najmniejsze nawet drobiny specyfiku. Czterej mężczyźni potulnie wrócili do własnych domostw, nie rozumiejąc ani trochę, co za diabeł w nich wstąpił.

Griselda zorientowała się, że w kwestii Thomasa Llewellyna powinna się spieszyć, inaczej bowiem mógł znaleźć się poza jej zasięgiem. Lekarz zapewne zaakceptuje go jako zięcia, a i żona dzwonnika będzie próbowała uwodzić go na osobności. Cóż za bezwstydna osoba!

Thomasie, ach, Thomasie, popatrz na mnie! Jakiż on piękny, jaki ma szlachetny profil, męski, a zarazem taki romantyczny, będzie zaiste cudownym kochankiem, można się tego domyślić po budowie jego ciała. Te wąskie biodra idealnie się wpasują między… Ach, muszę czym prędzej użyć swojej maści, gdy tylko nadarzy się okazja, inaczej pożar strawi moje ciało. Thomasie, gwiżdż na tę głupią dziewczynę, spójrz na mnie!


Thomas Llewellyn czuł, że ktoś mu się przygląda. Owszem, córka lekarza nie skrywała swego spojrzenia w trakcie rozmowy z nim, to jednak było coś innego. Miał wrażenie, jakby… ktoś atakował go od tyłu.

Młodszy mężczyzna, aptekarz, minął go w towarzystwie swej żony.

– Ach, tak? A więc i ty zostałeś zaproszony, Thomasie – odezwał się słodkokwaśnym tonem. – Tak, tak, młody atrakcyjny kawaler wszędzie jest mile widziany, nawet jeśli jest tylko synem prostego górnika z Walii.

Thomasa ogarnął gniew. Po pierwsze, dumny był ze swego walijskiego pochodzenia, a po drugie, żywił wielki szacunek dla tamtejszych górników. Po trzecie zaś, jego dziad wcale nie był górnikiem, lecz ubogim nauczycielem, podobnie jak obecnie Thomas. Dziadek jednak z takim sentymentem opowiadał o przepięknej Walii i o ciężkiej pracy w kopalniach, że Thomas w pełni solidaryzował się ze swymi ziomkami w starym kraju.

Przysłuchując się jednym uchem nie kończącemu się strumieniowi słów, który płynął z ust córki doktora, próbował leciutko odwrócić głowę. Kątem oka zobaczył sędziego i pastora, omawiających wczorajsze egzekucje. Po chwili dołączył do nich również szeryf.

– Tak, tak, ta ostatnia to była prawdziwa furia – powiedział. – Opierała się aż do końca, cały czas krzyczała, że jest niewinna. Nie potrafiła okazać najmniejszego szacunku dla prawa!

– To świadczy tylko o tym, jak bardzo była zatwardziała w grzechu – westchnął pastor. – Pamiętam jedną w zeszłym tygodniu, która nie chciała nawet pomodlić się wraz ze mną do Boga, twierdziła bowiem, że Pan ją zawiódł, całkiem zaprzedała duszę. Doprawdy, to, co robimy, można nazwać błogosławionym uczynkiem.

– Nasze miasto stanie się czyste, będzie godnym miejscem dla Pana – kiwnął głową sędzia. – To szlachetne, kiedy sprawiedliwości stanie się zadość.

Panowie przeszli dalej, odsłaniając Thomasowi pole widzenia. Ukradkiem odwrócił głowę.

Nie, nikogo tam nie było. Jedynie kupiec, który poczęstował się kolejnym kieliszkiem portwajnu z tacy, i stara pani Witherspoon, paplająca mu coś nudnego prosto do ucha. W kącie pokoju siedziała pobożna wdowa po bogatym handlarzu jedwabiem, który przed kilkoma laty zginął tragiczną śmiercią w tutejszym stawie. To dziwna historia, powiadano, że chodził we śnie, podszedł wprost do brzegu sadzawki i wpadł do wody. Nie umiał pływać, a ci, którzy rzucili mu się na ratunek, mówili, że poszedł na dno jak kamień.

Nieszczęśliwa kobieta siedziała teraz ze skromnie spuszczonym wzrokiem. Ubrała się bardzo spokojnie, w ciemne szarości i biel, ani stara, ani młoda, ani ładna, ani brzydka. Jej pospolitą twarz otaczały niesforne włosy, które kiedyś miały kolor marchewki, teraz jednak nieładnie posiwiały. Oczy, niekiedy spoglądające bardzo bystro, skierowane były teraz na złożone dłonie, kobieta przedstawiała sobą prawdziwe uosobienie samotności.

Nie, nikt na niego nie patrzył, to jakieś przywidzenie.

Szkoda mu się jednak zrobiło samotnej niewiasty w kącie. Pobożna Griselda jest wszak wszystkim tak życzliwa. Gdyby tylko zdołał oderwać się od córki lekarza, podszedłby do niej zamienić kilka słów. Ktoś musi się przecież zająć tymi, którzy stoją z boku.

Jego młodziutka wielbicielka jednak zagłębiła się w długą opowieść o tym, jak to nabawiła się przeziębienia, akurat w dniu, kiedy miała koncert – grała w zespole na cymbałach – w wielkiej sali ratusza. Musiała więc włożyć sobie watę do nosa, by z niego nie ciekło. Wyglądała naprawdę strasznie, ale co zrobić…

Sporo czasu upłynęło, zanim Thomas zdołał się jej wyrwać. Wówczas jednak nadeszła już pora, by się pożegnać. Thomas, będąc dobrze wychowanym młodym człowiekiem, zaproponował Griseldzie, że odprowadzi ją do domu, zapadł już bowiem zmrok i kobieta nie powinna chodzić sama w tych czasach, gdy dookoła grasują czarownice.

Griselda podziękowała mu uradowana. Co zaś pomyślała córka doktora, nie wiadomo. Do domu towarzyszył jej ojciec, miała więc bezpieczną eskortę.

Загрузка...