Rozdział 7

Idąc do kostnicy, Brunetti opuścił budynek, mógł więc zaczerpnąć świeżego powietrza. Szedł wzdłuż głównego dziedzińca, patrząc na niebo i kwitnące drzewa i myśląc, jak by to było dobrze, gdyby mógł zabrać na pamiątkę ten piękny widok puszystych chmur prześwitujących przez ukwiecone gałęzie. Skręcił w wąski korytarzyk prowadzący do obitorio, trochę przygnębiony faktem, że tak dobrze zna drogę do śmierci.

Dyżurujący przy drzwiach woźny poznał go i przywitał skinieniem głowy. W ciągu lat obcowania z umarłymi stał się takim samym milczkiem jak oni.

– Franco Rossi – rzekł Brunetti tonem wyjaśnienia.

Mężczyzna odpowiedział kolejnym skinieniem i wprowadził Brunettiego do pomieszczenia, gdzie na stołach leżały obłe kształty przykryte prześcieradłami. Przeszli na drugi koniec sali i zatrzymali się przy jednym z nich. Woźny nie uczynił żadnego gestu, żeby odkryć ciało. Brunetti popatrzył na sylwetkę pod prześcieradłem: sterczący nos, zapadnięta broda, nierówna powierzchnia złamana przez dwie wypukłości, które musiały być zagipsowanymi rękami, i wreszcie dwa walcowate kształty, zakończone skierowanymi na zewnątrz stopami.

– Był moim przyjacielem – powiedział Brunetti jakby do siebie, odkrywając prześcieradło.

Niebieskie wgłębienie nad lewym okiem psuło symetrię czoła, dziwnie rozpłaszczonego, jakby zgniecionego ogromną dłonią. Co do reszty – była to znajoma Brunettiemu zwykła, banalna twarz. Paola powiedziała kiedyś, że według Henry’ego Jamesa, jej ulubionego pisarza, śmierć przydawała człowiekowi dostojeństwa. Jednak widok tego płaskiego, anonimowego i zimnego ciała świadczył o czymś przeciwnym.

Naciągając z powrotem prześcieradło na twarz zmarłego, Brunetti zastanowił się, na ile ten kształt był jeszcze Rossim. Bo jeśli nie był to już Rossi, dlaczego to, co tu leżało, miałoby zasługiwać na szacunek? Podziękował woźnemu i opuścił pomieszczenie. Kiedy znalazł się na dziedzińcu, powiew ciepłego powietrza sprawił mu prawdziwą ulgę. Przedtem myślał, żeby pójść na oddział ortopedii, zobaczyć, jaką historią uraczą go z kolei tamci lekarze, ale prześladował go widok zmasakrowanej twarzy Rossiego i pragnął tylko jednego: natychmiast opuścić szpital. Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu. Tym razem, przystając na portierni, pokazał legitymację i spytał o adres Rossiego.

Portier szybko wyszukał dane, razem z numerem telefonu. Był to numer, którego cyfry wskazywały na dzielnicę Castello, i kiedy Brunetti spytał portiera, czy może wie, gdzie to jest, ten odrzekł, że to musi być koło kościoła Santa Giustina, blisko sklepu, w którym była kiedyś klinika lalek.

– Czy ktoś się już o niego dowiadywał? – spytał Brunetti.

– Nikt, w każdym razie nikt na mojej zmianie, Commissario. Ale szpital zawiadomił rodzinę, więc będą wiedzieli, gdzie go szukać.

Brunetti spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza, wątpił jednak, czy tego dnia rodzina Rossiego zasiądzie do południowego posiłku. Zresztą czy Rossi miał jakąś rodzinę? Przecież go w ogóle nie znał. Wiedział, że Rossi pracował w Ufficio Catasto, że spadł z rusztowania, a potem zmarł. Z ich jedynego krótkiego spotkania i jeszcze krótszej rozmowy telefonicznej mógł wywnioskować, że nieśmiały pracownik urzędu był obowiązkowy i drobiazgowy. I jeszcze, że się przestraszył, kiedy Brunetti zaproponował mu wyjście na taras u siebie w mieszkaniu – komisarz dobrze pamiętał tę przerażoną, zesztywniałą sylwetkę z uniesioną w obronie dłonią.

Ruszył w dół Barbaria delle Tolle, w kierunku kościoła San Francesco della Vigna. Z prawej minął sprzedawcę owoców, tego w peruce, który właśnie zamykał stoisko, przykrywając zieloną płachtą otwarte skrzynki z owocami i jarzynami gestem nieprzyjemnie kojarzącym się Brunettiemu z jego własnym, którym zaledwie przed chwilą nasunął prześcieradło na twarz Rossiego. Cóż, tutaj wszystko toczyło się jak co dzień, ludzie załatwiali ostatnie sprawy i spieszyli na obiad do domu.

Bez większego trudu znalazł adres, pod którym mieszkał Rossi: z prawej strony campo, dwa numery za kolejną agencją handlu nieruchomościami, na wąskiej miedzianej tabliczce koło dzwonka na pierwsze piętro Brunetti zobaczył wyryte nazwisko i imię: ROSSI, FRANCO. Nacisnął dzwonek, poczekał chwilę, nacisnął ponownie. Odpowiedziała mu cisza. Nacisnął dzwonek powyżej, również bez rezultatu. Spróbował dzwonek poniżej.

Po chwili w domofonie odezwał się męski głos:

– Tak, kto tam?

– Policja.

Jak zwykle po tym oświadczeniu nastąpiła cisza, po czym głos rzekł:

– Proszę.

Brunetti czekał na odgłos uwolnienia zatrzasku, zamiast tego jednak usłyszał kroki i ktoś otworzył drzwi od wewnątrz. W progu pojawił się niski mężczyzna. Jego wzrost nie od razu rzucał się w oczy, ponieważ stał na podwyższeniu, które miało zabezpieczyć przedsionek przed acgua alta, wysokim poziomem wody podmywającej fundamenty. Serwetka w prawym ręku wskazywała, że wstał właśnie od obiadu. Patrzył na Brunettiego podejrzliwie przez grube szkła, ale komisarz był do takich spojrzeń przyzwyczajony. Z lewej strony krawata miał czerwoną plamę, pewnie od sosu pomidorowego.

– Tak? – spytał, nawet nie próbując się uśmiechnąć.

– Przyszedłem w sprawie signora Rossiego – oznajmił Brunetti.

Na dźwięk tego nazwiska rysy twarzy mężczyzny zmiękły.

– Bardzo przepraszam. Powinienem był zaprosić pana do środka. Proszę, proszę. – Mężczyzna pochylił się, otwierając szerzej drzwi i wpuszczając Brunettiego na mały podest. Wyciągnął do niego rękę, ale szybko schował ją za siebie, zorientowawszy się, że wciąż trzyma w dłoni serwetkę. Znów się pochylił i drugą ręką popchnął drzwi, żeby się zamknęły.

– Proszę za mną – powiedział, ruszając ku otwartym drzwiom, znajdującym się w połowie korytarza, naprzeciw schodów, które prowadziły na wyższe piętra budynku.

Brunetti przepuścił mężczyznę i poszedł za nim. Znaleźli się przed małymi drzwiami, szerokimi może na metr. Tutaj próg też był podwyższony o dwa stopnie, podobnie jak przy głównym wejściu. Pomieszczenie, do którego weszli, było czyste, porządne i jak na mieszkanie usytuowane na piano rialzato* [Piano rialzato – podwyższony parter.] nadspodziewanie jasne. Aż cztery wysokie okna wychodziły na duży ogród po drugiej stronie szerokiego kanału.

– Przepraszam, ale właśnie jadłem obiad – tłumaczył się mężczyzna, rzucając serwetkę na stół.

– Nie chciałbym pana odrywać od posiłku – rzekł Brunetti.

– Właściwie już kończyłem – powiedział tamten. Na stole leżała rozłożona gazeta i stał talerz ze sporą porcją spaghetti. – Nieważne – zapewnił go mężczyzna i wykonał zapraszający gest w kierunku kanapy stojącej na środku pokoju i zwróconej przodem do okien. – Czy mogę pana czymś poczęstować? Może un’ombra?

Nic w tej chwili nie sprawiłoby Brunettiemu większej przyjemności niż kieliszek wina, ale odmówił. Wyciągnął rękę i przedstawił się. Mężczyzna również się przedstawił.

– Marco Caberlotto.

Brunetti usiadł na kanapie.

– Co się dzieje z Frankiem? – zapytał Caberlotto, siadając naprzeciw niego.

– Wie pan, że był w szpitalu? – spytał Brunetti.

– Tak. Przeczytałem w porannej gazecie. Zaraz po obiedzie wybierałem się do niego. – Machnął dłonią w kierunku stołu i talerza ze stygnącym makaronem. – Jak on się czuje?

– Obawiam się, że przynoszę złe wieści – zaczął Brunetti. Któryż raz wypowiadam to zdanie, pomyślał. Widząc, że Caberlotto zrozumiał, dodał tylko: – Do końca nie odzyskał przytomności. Zmarł dziś rano.

Caberlotto wyszeptał coś i przyłożył dłoń do ust.

– Nie wiedziałem. Biedny chłopiec.

Zapadło milczenie.

– Czy dobrze pan go znał? – spytał po chwili Brunetti.

Caberlotto wyglądał, jakby nie usłyszał pytania.

– Czy to prawda, że skądś spadł? Że spadł i uderzył się w głowę?

Brunetti przytaknął.

– Spadł? Z wysokości? – powtórzył Caberlotto z niedowierzaniem.

– Tak. Dlaczego pan pyta?

Caberlotto znów nie odpowiedział bezpośrednio na pytanie. – Ach, biedny, biedny chłopiec – mówił, kręcąc głową. – Nigdy bym nie pomyślał. Był taki ostrożny.

– Jak to ostrożny? W pracy?

Caberlotto popatrzył na Brunettiego spod oka.

– Nie tylko w pracy, w ogóle – powiedział. – Był… No, był właśnie, tak jak mówiłem, ostrożny. Zamiast wychodzić i sprawdzać, co się dzieje na budowach, wolał siedzieć w biurze i studiować plany i projekty. Ciekawiło go na przykład, na jakiej zasadzie budynki są łączone razem, jak będą wyglądać po ukończeniu renowacji, to lubił najbardziej. Tę część swojej pracy. Sam mi mówił.

Brunetti przypomniał sobie niedawną wizytę Rossiego u siebie w domu.

– Ale ja myślałem, że do jego obowiązków należało również wizytowanie mieszkań, inspekcja domów, które zbudowano niezgodnie z przepisami – powiedział.

Caberlotto wzruszył ramionami.

– Wiem, że czasem musiał odwiedzać różne mieszkania, ale mam wrażenie, że robił to tylko w celu wyjaśnienia właścicielom różnych rzeczy, żeby rozumieli, co się dzieje – zamilkł, być może wspominając rozmowy z Rossim. – Nie znałem go aż tak dobrze – oznajmił w końcu. – Byliśmy sąsiadami, kiedy więc spotkaliśmy się na ulicy, zamienialiśmy kilka słów, czasem wstępowaliśmy do kawiarni. W ten sposób się dowiedziałem, że lubi studiować projekty domów.

– Mówił pan, że zawsze był taki ostrożny – podpowiedział mu Brunetti.

– Bardzo ostrożny, we wszystkim. – Caberlotto uśmiechnął się na jakieś wspomnienie. – Nawet sobie z niego żartowałem. Nigdy nie zniósł ze schodów żadnego pudła. Mówił, że jak idzie, musi widzieć swoje stopy.

Znów zapadła cisza. Caberlotto jakby nie był pewien, czy ma mówić dalej.

– Kiedyś wybuchła mu mała żarówka – rzekł w końcu. – Spytał, czy nie znam jakiegoś elektryka. Kiedy mi wyjaśnił, o co chodzi, powiedziałem, że sam może ją wymienić. Wystarczy zrobić taki sztyft z taśmy klejącej owiniętej wokół kawałka tektury, wsadzić to do gwintu i wykręcić. Ale powiedział, że boi się do tego dotknąć.

Caberlotto zamilkł.

– No i co się stało? – dopytywał się Brunetti.

– Była niedziela. Nie sposób znaleźć kogokolwiek. No to poszedłem do niego, wyłączyłem prąd i wykręciłem resztki stłuczonej żarówki.

Popatrzył na Brunettiego i wykonał prawą dłonią gest, jakby coś wykręcał.

– Zrobiłem, tak jak mówiłem, sztyft z taśmy klejącej i wszystko od razu wyszło. Zajęło to najwyżej pięć sekund, ale on nigdy by tego nie zrobił. Wolałby nie używać pokoju, czekając na elektryka, niż naprawić to samemu. Nawet nie to, żeby się bał, widzi pan. Taka natura – powiedział z uśmiechem Caberlotto, podnosząc oczy na Brunettiego.

– Czy był żonaty?

Caberlotto pokręcił przecząco głową.

– A miał jakąś przyjaciółkę?

– Nie, chyba nie.

Gdyby Brunetti znał lepiej Caberlotta, spytałby go o przyjaciela.

– A rodzice?

– Nie wiem. Jeśli jeszcze żyją, to chyba nie mieszkają w Wenecji. Nigdy o nich nie mówił i nigdy nie wyjeżdżał na żadne wakacje.

– Jacyś znajomi?

Caberlotto próbował sobie przypomnieć.

– Widywałem go czasem na ulicy w towarzystwie – powiedział w końcu. – Albo jak siedział z kimś przy kieliszku. Wie pan, jak to jest. Ale nie zapamiętałem nikogo szczególnie ani też nie widziałem go dwa razy z tą samą osobą.

Brunetti milczał.

– Tak naprawdę to nie byliśmy zaprzyjaźnieni, być może nie przyglądałem mu się zbyt uważnie – dodał Caberlotto.

– Czy przychodzili do niego jacyś goście? – spytał Brunetti.

– Chyba tak. Ja nie za bardzo się orientuję, kto tu wchodzi i wychodzi. Słyszę, jak ludzie wchodzą po schodach i jak schodzą, ale kim oni są… – Wzruszył ramionami. – A pan, dlaczego właściwie pan tu przyszedł? – spytał nagle.

– Ja też go znałem – odrzekł Brunetti. – Kiedy się dowiedziałem, że umarł, przyszedłem porozmawiać z jego rodziną, jako przyjaciel, to wszystko.

Caberlotto nie pomyślał, żeby spytać, dlaczego Brunetti, skoro jest przyjacielem Rossiego, tak mało o nim wie. Komisarz podniósł się z kanapy.

– Pójdę już, żeby pan mógł dokończyć obiad, signor Caberlotto.

Wyciągnął dłoń na pożegnanie. Caberlotto uścisnął ją i odprowadził komisarza do drzwi.

– To był przyzwoity człowiek – powiedział, stając na podeście i patrząc na Brunettiego. – Nie znałem Rossiego dobrze, ale go lubiłem. Nigdy nie powiedział o nikim złego słowa. – Caberlotto położył dłoń na ramieniu Brunettiego, jakby chciał podkreślić wagę tego stwierdzenia, po czym zamknął drzwi.

Загрузка...