Rozdział 23

Jeszcze przed opuszczeniem biura tego popołudnia Brunetti podpisał dokumenty, które upoważniały do odebrania zwłok Marca Landiego i wysłania ich jego rodzicom. Zapytał też Vianella, czy nie zechciałby odwieźć ciała zmarłego do Trydentu. Vianello zgodził się natychmiast, nie wiedział tylko, czy ma prawo włożyć mundur, gdyż nazajutrz wypadał mu dzień wolny od pracy.

Brunetti, by uniknąć komplikacji, próbował bezskutecznie odszukać grafik dyżurów i wprowadzić poprawki na następny dzień. Prawdopodobnie grafik, wsunięty pod stertę nieczytanych dokumentów, które gromadziły się pod koniec tygodnia na jego biurku i które upychał w szufladzie, wylądował w końcu w koszu na śmieci. Odpowiedział więc Vianellowi, żeby się nie przejmował i uznał, że następnego dnia jest na służbie.

– A jeśli zaczną mnie wypytywać o postępy w śledztwie? – zaniepokoił się sierżant.

– Nie będą wypytywać, jeszcze nie teraz – uspokoił go Brunetti, pewien, że ma rację, choć nie wiedział, skąd czerpie tę pewność.

Wróciwszy do domu, zastał Paolę na tarasie, usadowioną na jednym z wiklinowych krzeseł, coraz bardziej podniszczonych po kolejnej zimie, podczas której stały na dworze. Uśmiechnęła się i zdjęła nogi z drugiego krzesła, zapraszając męża, żeby na nim usiadł.

– Czy powinnam cię spytać, jak minął dzień?

Brunetti rozsiadł się i z uśmiechem pokręcił głową.

– Nie. Po prostu jakoś minął.

– A pod jakim minął hasłem?

– Pod hasłem lichwy, korupcji i ludzkiej chciwości.

– No cóż, jeszcze jeden zwykły dzień. – Z książki leżącej na kolanach wyjęła kopertę, którą wręczyła mu ze słowami: – Może to poprawi ci nastrój.

Spojrzał na kopertę z nadrukiem Ufficio Catasto. Nie wiem, czy to poprawi mi nastrój, pomyślał. Wyciągnął pismo i przeczytał.

– Co to jest, jakiś cud? – spytał. Po czym odczytał na głos ostatnie zdanie, które brzmiało: „Będąc w posiadaniu wymaganych dokumentów, anulujemy na podstawie poniższego orzeczenia condono edilizio wszystkie poprzednie pisma adresowane do państwa przez nasz urząd”.

Opuścił bezwładnie rękę z pismem.

– Czy to znaczy to, co ja myślę?

Paola przytaknęła, nie uśmiechając się ani nie uciekając spojrzeniem w bok.

Przez chwilę szukał odpowiednich słów, wreszcie spytał:

– Czy mogłabyś być bardziej konkretna?

– Z tego, co zrozumiałam – powiedziała szybko – wydaje mi się, że sprawa jest zamknięta, że znaleźli wymagane papiery i możemy przestać się tym przejmować.

– Znaleźli?

– Znaleźli – powtórzyła.

Popatrzył znów na pismo, w którym widniało czarno na białym: „Będąc w posiadaniu”, złożył je i wsunął z powrotem do koperty, zastanawiając się, czy w ogóle warto pytać o to, o co chciał spytać.

Oddał Paoli kopertę. Kiedy zadawał pytanie, panował jeszcze nad tonem, ale już nie nad słowami:

– Czy twój ojciec maczał w tym palce?

Obserwował ją i doświadczenie podpowiedziało mu, w którym momencie zamierzała skłamać i po jakim czasie się zreflektowała.

– Prawdopodobnie.

– W jaki sposób?

– Rozmawialiśmy o tobie – zaczęła. Brunetti starał się nie okazać zaskoczenia, usłyszawszy, że Paola rozmawiała o nim ze swoim ojcem. – Pytał o ciebie, o twoją pracę i wtedy mu powiedziałam, że masz teraz więcej kłopotów niż zwykle. – Zanim zrobił jej wymówkę, że zdradza jego tajemnice zawodowe, dodała: – Wiesz, że ja nigdy ani jemu, ani nikomu nie mówię nic konkretnego. Powiedziałam po prostu, że przechodzisz ciężki okres.

– Ciężki okres?

– Tak. No bo najpierw ta sprawa z synem Patty i sposób, w jaki on próbuje ją zatuszować, potem to morderstwo młodych ludzi – zaczęła tłumaczyć Paola, ale widząc wyraz twarzy męża, dodała tylko: – Próbowałam mu krótko, nie wchodząc w szczegóły, wyjaśnić, że ostatnio masz wiele problemów. Przecież mieszkamy razem. Śpimy w jednym łóżku. Nie musisz mi zdawać codziennych raportów, ja i tak wiem, ile cię to wszystko kosztuje.

Wyprostowała się na krześle, zdecydowana wstać i nalać im po kieliszku wina na zakończenie rozmowy.

– Co jeszcze mu powiedziałaś? – spytał, zanim zdążyła się podnieść.

Paola chwilę zwlekała z odpowiedzią, a potem wyjawiła prawdę.

– Powiedziałam mu o tym całym nonsensie z Ufficio Catasto, że choć dawno zapadła cisza, sprawa wisi nad nami jak miecz Damoklesa.

Znał jej taktykę: sprytne rozmiękczanie. Zupełnie go to nie wzięło.

– No i jaka była jego reakcja?

– Spytał, czy może w czymś pomóc.

Gdyby Brunetti był mniej zmęczony, mniej przytłoczony myślami o ludzkim przekupstwie, prawdopodobnie puściłby wszystko w niepamięć, pozwolił wydarzeniom toczyć się własnym torem, ponad nim, poza nim. Ale coś, być może niefrasobliwe podejście do całej sprawy Paoli, a może jego własne poczucie wstydu z tego powodu, skłoniło go do stwierdzenia:

– Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła. – Szybko się poprawił: – Prosiłem cię.

– Wiem. Ale ja nie prosiłam go o pomoc.

– Przecież wiadomo, że nie musisz go prosić o takie rzeczy. – Głos Brunettiego niebezpiecznie się podniósł.

– Nie wiem, co on zrobił. Nie wiem nawet, czy zrobił cokolwiek – odrzekła Paola, również podniesionym tonem.

Brunetti wskazał palcem kopertę w ręku żony.

– Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. Prosiłem cię, żebyś go w to nie mieszała, nie chcę korzystać z jego towarzyskich powiązań i koneksji.

– Co to za różnica: jego koneksje czy nasze koneksje – odcięła się.

– To zasadnicza różnica.

– Dlaczego?

– Ponieważ my jesteśmy przeciętnymi zjadaczami chleba. Nie mamy tak silnych wpływów jak on. Nam się uda albo nie. Nie możemy mieć pewności, czy uzyskamy to, na czym nam zależy, czy zdołamy obejść prawo.

– Naprawdę myślisz, że to aż taka różnica? – spytała zdziwiona.

Przytaknął.

– Więc gdzie na tej skali umieścisz Pattę? – spytała. – Czy to jest jeden z nas, czy jeden z tych mocarzy?

– Patta?

– Tak, Patta. Jeśli myślisz, że maluczcy mogą starać się obejść system i nie ma w tym nic złego, ale nie jest to słuszne w wypadku ludzi ustosunkowanych, to kim w takim razie jest Patta?

Brunetti się zawahał.

– Pytam cię o to, bo nie ukrywałeś swojej opinii na temat jego starań, żeby uratować syna.

Nagle Brunettiego ogarnęła wściekłość.

– Jego syn jest przestępcą!

– Ale to jest jego syn.

– I dlatego twój ojciec jest w porządku, korumpując system, bo próbuje pomóc córce?

Gdy tylko to powiedział, natychmiast pożałował swoich słów i cała jego złość się ulotniła. Paola patrzyła na niego z otwartymi ustami, wyglądała, jakby ją spoliczkował.

– Przepraszam, przepraszam. Nie powinienem był tego mówić.

Odchylił głowę do tyłu i kręcił nią w obie strony. Chciał zamknąć oczy i wymazać tę scenę z pamięci. Nie było to możliwe. Uniósł rękę i uderzył nią w kolano.

– Tak mi przykro. Niepotrzebnie to powiedziałem.

– Niepotrzebnie.

– Nie mam racji – dodał ze skruchą.

– Nie, przeciwnie, masz rację – powiedziała Paola bardzo spokojnym głosem. – Myślę, że dlatego właśnie nie powinieneś był tego mówić. Ponieważ masz rację. Jeśli on uruchomił swoje znajomości, to dlatego, że jestem jego córką.

Brunetti chciał powiedzieć, że nie miał racji w innej sprawie: conte Falier nie mógł korumpować systemu, który był już skorumpowany, i to od zawsze. Ale teraz ograniczył się do stwierdzenia:

– Proszę cię, nie chcę się kłócić.

– Ja też nie, zapomnijmy o tym – rzuciła obojętnie i jakby wyniośle.

– Och, daj spokój!

Przez dłuższy czas milczeli. Wreszcie Paola spytała:

– Co chcesz, żebym zrobiła?

– Nie sądzę, żebyś mogła zrobić cokolwiek – odrzekł, wskazując dłonią list. – Już nie teraz.

– Chyba rzeczywiście – zgodziła się. Wyciągnęła ku niemu rękę z listem. – Ale poza tym?

– Nie wiem. Przypuszczam, że nie ma sensu cię prosić, żebyś powróciła do ideałów naszej młodości – powiedział łagodnie.

– A chciałbyś tego? Od razu ci powiem, że to niemożliwe. Moje pytanie jest czysto retoryczne: Chciałbyś?

Wstając, zdał sobie sprawę, że powrót do ideałów młodości wcale nie gwarantuje spokoju sumienia.

Poszedł do pokoju i wrócił z dwoma kieliszkami chardonnay. Siedzieli na tarasie jeszcze pół godziny, przeważnie milcząc, aż wreszcie Paola spojrzała na zegarek i oznajmiła, że idzie zrobić kolację. Odstawiła pusty kieliszek, nachyliła się i pocałowała go w prawe ucho, nie trafiając w policzek.

Po kolacji Brunetti położył się na kanapie, myśląc o tym, że musi się starać, aby te straszne wydarzenia, które od paru dni tak go absorbowały, nie zburzyły spokoju jego rodziny.

Miał nadzieje, że dzisiejszy wieczór nigdy się nie powtórzy. Próbował dalej czytać Ksenofonta, ale mimo że pozostali przy życiu Grecy byli coraz bliżej rodzinnych stron, nie potrafił skupić uwagi na ich dramatycznych przeżyciach sprzed dwóch tysięcy lat.

Chiara, która weszła do salonu około dziesiątej, żeby powiedzieć mu dobranoc, tym razem nie wspomniała o kupnie łodzi, nie zdając sobie sprawy, że tego wieczoru mogłaby wyżebrać od ojca nawet „Queen Elizabeth II”.


Tak jak oczekiwał, kiedy następnego ranka w drodze do pracy kupił „Il Gazzettino”, znalazł swój nagłówek na stronie tytułowej działu miejskiego. Brzmiało to wszystko straszniej i bardziej alarmująco, niż się spodziewał, i tak jak większość nieprawdopodobnych idiotyzmów drukowanych w tej gazecie, całkowicie przekonująco. Mimo że z artykułu jasno wynikało, iż opisana terapia jest skuteczna tylko w przypadku infekcji po ugryzieniu – w jakie to głupstwa ludzie nie uwierzą? – obawiał się, że do szpitala ściągną tłumy narkomanów i chorych na AIDS, gotowych natychmiast oddać się w ręce lekarzy cudotwórców z Ospedale Civile, którzy czekają na nich w izbie przyjęć.

Oprócz „Il Gazzettino” kupił również „La Nuova” – co robił bardzo rzadko – mając nadzieję, że nie zobaczy go z tą gazetą żaden ze znajomych. Znalazł to, czego szukał, na stronie dwudziestej siódmej: trzy szpalty, nawet zdjęcie Zecchina, najwyraźniej wycięte z jakiejś większej grupowej fotografii. Informacja o groźnym ugryzieniu brzmiała tu jeszcze bardziej złowieszczo i wynikało z niej, że jedyną nadzieję na wyleczenie dawało zgłoszenie się do Ospedale Civile.

Nie minęło dziesięć minut, kiedy drzwi do jego pokoju otworzyły się raptownie i Brunetti, najpierw zaskoczony, a potem zdumiony, ujrzał stojącego w progu vice-questore Giuseppe Pattę. Nie stał tam jednak długo: w ciągu paru sekund przemierzył pokój i znalazł się przy biurku Brunettiego. Komisarz właśnie wstawał, ale Patta uniósł rękę, jakby chciał go z powrotem usadzić, po czym uderzył pięścią w blat.

– Co pan nawyprawiał?! – wykrzyknął. – Co ja panu złego zrobiłem, że pan się tak na nas uwziął? Przecież oni go zabiją. Pan to wie. Niech pan nie mówi, że nie zdawał pan sobie z tego sprawy!

Przez chwilę Brunetti myślał, że jego zwierzchnik postradał zmysły albo że stres związany z pracą, a może z życiem osobistym, pozbawił go panowania nad sobą i przepchnął przez niewidzialną barierę, za którą była już tylko niepohamowana wściekłość. Spokojnie położył ręce na biurku, bardzo uważając, żeby nie uczynić żadnego zbędnego ruchu ani tym bardziej nie próbować wstać.

– No i co? Co teraz?! – wrzeszczał Patta, opierając się o biurko i zbliżając twarz do jego twarzy. – Chcę wiedzieć, dlaczego pan mu to zrobił. Jeśli cokolwiek stanie się Robertowi, ja pana zniszczę! – Po chwili się wyprostował, trzymając dłonie zaciśnięte w pięści przy bokach, przełknął ślinę i rzekł głosem, w którym brzmiała pogróżka: – Zadałem panu pytanie, Brunetti.

Brunetti oparł się na krześle i skrzyżował ramiona.

– Myślę, że dobrze by było, gdyby pan usiadł, vice-questore, i powiedział mi, o co panu chodzi.

Chwilowy spokój, który zagościł na jego twarzy, zniknął.

– Niech pan nie kłamie, Brunetti! Chcę wiedzieć, dlaczego pan to zrobił! – krzyknął.

– Nie wiem, o czym pan mówi – powiedział Brunetti, nie kryjąc złości.

Patta wyjął z kieszeni marynarki wczorajszą gazetę i rzucił ją na biurko.

– Mówię o tym! – powiedział, stukając w nią gniewnie palcem. – O tej historii, jakoby Roberto miał być aresztowany i zamierzał zeznawać przeciw dealerom narkotyków. Ja wiem, jak pracujecie wy, z Północy – ciągnął, nie dopuszczając Brunettiego do głosu. – Uważacie się za jakieś sekretne bractwo. Wystarczy zadzwonić do jakiegoś znajomego z byle gazety i on już wydrukuje każde gówno, które mu wciśnięcie.

Patta, wyraźnie wyczerpany, opadł na krzesło. Jego zaczerwienioną twarz pokrył pot, a kiedy próbował ją otrzeć, Brunetti zauważył, że drży mu ręka.

– Oni go zabiją – wyszeptał prawie bezgłośnie.

Dopiero teraz komisarz pojął przyczynę jego wybuchu. Odczekał parę chwil, żeby Patta ochłonął, i rzekł spokojnie:

– Ten artykuł nie dotyczy w ogóle pańskiego syna. Chodzi o tego studenta, który umarł z powodu przedawkowania w zeszłym tygodniu. Była u mnie jego dziewczyna i powiedziała, że wie, ale boi się mi wyjawić, kto sprzedał mu narkotyki. Pomyślałem, że w ten sposób mógłbym skłonić delikwenta, żeby dobrowolnie się do nas zgłosił.

Zobaczył, że Patta nadstawił ucha, ale nie był pewien, czy mu uwierzył.

– To nie ma nic wspólnego z Robertem – powtórzył najspokojniej, jak potrafił. Nie dodał, że jeśli, jak Patta go zapewnił, jego syn nie ma nic wspólnego z handlem narkotykami, to artykuł nie mógł go narazić na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nawet Patta nie był wart tak łatwego zwycięstwa.

– Nie obchodzi mnie, o kim tam jest mowa – rzekł vice-questore po dłuższej chwili, co świadczyło, że jednak uwierzył Brunettiemu. – Zadzwonili do niego wczoraj wieczorem. Na jego komórkę – dodał, patrząc komisarzowi prosto w oczy.

– Co powiedzieli? – spytał Brunetti, świadom, że szef właśnie się przyznał, że jego syn – syn wicekomendanta weneckiej policji – zajmuje się rozprowadzaniem narkotyków.

– Powiedzieli, że nie chcą więcej słyszeć o tej sprawie, że woleliby nie wiedzieć, że on komukolwiek coś powiedział albo że zgłosił się na policję. – Patta zamilkł i zamknął oczy.

– Bo jeśli nie, to co? – spytał Brunetti spokojnie.

Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili.

– Nie powiedzieli. Nie muszą tego mówić.

Brunetti wiedział, że to prawda.

Nagle ogarnęło go przemożne pragnienie, by znaleźć się gdzie indziej, gdziekolwiek, tylko nie tutaj. Lepiej już było nawet tam, na strychu, gdzie leżeli Zecchino i ta martwa dziewczyna, ponieważ odczuwał wówczas tylko litość, wolny od tego doskwierającego uczucia triumfu nad człowiekiem, którym tak często gardził. Nie chciał napawać się satysfakcją, widząc jego lęk i gniew, ale z trudem tłumił to uczucie.

– Czy on zażywa narkotyki, czy tylko sprzedaje? – spytał.

Patta westchnął:

– Nie wiem. Nie mam pojęcia.

Brunetti zaczekał chwilę, mając nadzieję, że może wreszcie Patta przestanie kłamać.

– Tak. Chyba bierze kokainę – usłyszał po dłuższej chwili.

Lata temu, kiedy miał o wiele mniejsze doświadczenie w przesłuchiwaniu, domagałby się potwierdzenia, że chłopak zajmował się także sprzedażą narkotyków, ale teraz uznał to za fakt i przeszedł do następnej kwestii.

– Czy rozmawiał pan z nim?

Patta skinął twierdząco głową.

– On umiera ze strachu. Chce ukryć się u dziadków, ale przecież to mu nie zapewni bezpieczeństwa. – Patta spojrzał na Brunettiego. – Ci ludzie muszą uwierzyć, że będzie milczał. Tylko wtedy nic mu się nie stanie.

Brunetti doszedł tymczasem do tego samego wniosku i już próbował skalkulować jego koszt. Jedyny sposób to wymyślić kolejną historię, a mianowicie, że policja podejrzewa, iż została wprowadzona w błąd, i że w istocie nie da się ustalić związku między śmiercią studenta z powodu przedawkowania a osobą, która sprzedała mu narkotyki. To najprawdopodobniej odsunęłoby od Roberta Patty bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale jednocześnie zniechęciłoby brata czy kuzyna Anny Marii Ratti do wydania osób, które sprzedały mu narkotyki, a tym samym przyczyniły się do śmierci Marca Landiego.

Jeśli nic nie zrobi, życie Roberta znajdzie się w niebezpieczeństwie, ale jeśli w gazetach pojawi się ta nowa historia, Anna Maria będzie musiała żyć z poczuciem winy, że jest pośrednio odpowiedzialna za śmierć Marca.

– Zajmę się tym – powiedział w końcu Brunetti.

Patta podniósł głowę i spojrzał na niego.

– Co? – spytał. – Jak?

– Powiedziałem, że się tym zajmę – powtórzył stanowczym tonem, mając nadzieję, że Patta mu uwierzy i powstrzyma się od wszelkich przejawów wdzięczności. – Niech pan się postara umieścić go w jakiejś klinice, jeśli pan może.

Oczy Patty rozszerzyły się z oburzenia, iż podwładny śmie mu udzielać rad.

Brunetti chciał to załatwić jak najszybciej.

– Zaraz do nich zadzwonię – powiedział, spoglądając wymownie w stronę drzwi.

To w równej mierze rozzłościło Pattę, który obrócił się na pięcie i wyszedł.

Komisarz chwycił za słuchawkę. Było mu trochę głupio, kiedy wykręcał numer przyjaciela z gazety. Wiedział doskonale, jak wielki dług zaciąga, i nie miał nawet cienia wątpliwości, że w dniu, kiedy przyjdzie mu go spłacić, będzie musiał zapomnieć o swoich zasadach albo balansować na granicy prawa. Mimo to nie zawahał się ani chwili.


Miał właśnie wyjść na obiad, kiedy zadzwonił Carraro z wiadomością, że przed dziesięcioma minutami telefonował jakiś mężczyzna, który przeczytał artykuł i chciał się dowiedzieć, czy to prawda. Lekarz zapewnił go, że ta absolutnie rewolucyjna terapia stanowi jedyną nadzieję dla ofiary ugryzienia przez osobę chorą.

– Czy myśli pan, że to ten, o którego nam chodzi? – spytał Brunetti.

– Nie wiem – odrzekł Carraro. – Wydawał się bardzo zainteresowany. Powiedział, że dzisiaj się zgłosi. Co pan zamierza?

– Zaraz u pana będę.

– Co mam zrobić, jeśli on się zjawi?

– Niech pan go jakoś zatrzyma. Proszę z nim porozmawiać, wymyślić jakąś skomplikowaną procedurę, zrobić cokolwiek, żeby tylko nie wyszedł.

Schodząc, zajrzał do pokoju odpraw i wydał krótki rozkaz, żeby zaraz wysłali łódź z dwoma policjantami na pokładzie do Pronto Soccorso. Mają czekać przed wejściem.

Dotarł do szpitala w ciągu niespełna dziesięciu minut. Poprosił portiere, żeby wprowadził go do Pronto Soccorso wejściem dla lekarzy, ponieważ żaden z oczekujących pacjentów nie może go zobaczyć. Jego niecierpliwość musiała być zaraźliwa, bo portier natychmiast opuścił oszkloną dyżurkę i poprowadził go głównym korytarzem, obok wejścia dla pacjentów, a następnie przez nieoznakowane drzwi i wąski korytarz do pokoju pielęgniarek oddziału pogotowia.

Dyżurna pielęgniarka podniosła głowę, zaskoczona, ale chyba została uprzedzona przez Carrara, ponieważ szybko wstała i wskazała pokój zabiegowy.

– Jest tam. Przyjmuje go dottore Carraro – oznajmiła.

Brunetti wszedł bez pukania. Ubrany w biały kitel Carraro pochylał się nad wysokim mężczyzną leżącym na plecach na kozetce. Jego koszula i sweter wisiały na oparciu krzesła. Carraro osłuchiwał mu serce. W przeciwieństwie do lekarza, mężczyzna natychmiast zauważył wchodzącego Brunettiego. Na widok komisarza serce musiało zabić mu szybciej, bo lekarz się odwrócił, by sprawdzić, co wywołało tę reakcję.

Zobaczył Brunettiego, ale nie powiedział ani słowa.

Mężczyzna leżał nieruchomo, ale komisarz dostrzegł, że jego mięśnie zesztywniały, a na twarz wypłynął rumieniec. Dostrzegł również rozogniony owalny ślad na zewnętrznej stronie prawego przedramienia; brzegi rany wyglądały tak, jakby ktoś rozsunął zamek błyskawiczny.

Brunetti milczał. Mężczyzna na kozetce zamknął oczy i wyciągnął ręce wzdłuż boków. Komisarz zauważył, że Carraro ma na dłoniach przezroczyste gumowe rękawiczki. Lekarz podszedł do biurka, odłożył stetoskop i bez słowa opuścił pokój. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby spał. Brunetti poczuł, że jego serce się uspokaja. Ostrożnie podszedł bliżej, zachowując bezpieczny dystans. Teraz dopiero zobaczył, że leżący na kozetce człowiek musiał być bardzo silny. Wyrobione mięśnie klatki piersiowej i ramion były rezultatem wielu lat ciężkiej pracy. Miał ogromne dłonie, zakończone zaskakująco szerokimi i płaskimi palcami. W tej statycznej pozycji jego twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Nawet kiedy zobaczył Brunettiego i być może się domyślił, kim on jest, niewiele zdradził ze swych emocji. Miał bardzo małe uszy i osobliwie cylindryczną głowę, nieproporcjonalnie małą w stosunku do potężnego ciała.

Signore – odezwał się w końcu Brunetti.

Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na niego. Miały brązowy kolor i Brunettiemu przyszły na myśl niedźwiedzie ślepia, może dlatego, że mężczyzna był duży.

– Mówiła mi, żebym nie szedł – powiedział mężczyzna. – Mówiła, że to pułapka. – Zamrugał oczami, przymknął je na chwilę, a potem znów otworzył. – Ale ja się bałem. Wszyscy o tym mówili i się bałem.

Znowu na dłużej zamknął oczy. Wydawało się, że podczas tych chwil przenosi się w jakieś odległe miejsce, jak nurek zapadający się w morską głębinę, szczęśliwy, że przebywa w piękniejszym świecie, w którym chciałby pozostać jak najdłużej.

Powieki się uniosły.

– Ale miała rację. Ona ma zawsze rację. – Mężczyzna usiadł na kozetce. – Niech się pan nie boi – powiedział do Brunettiego. – Nic panu nie zrobię. Chcę tylko, żeby doktor dał mi to lekarstwo, i potem pójdę z panem. Ale najpierw muszę dostać to lekarstwo.

Brunetti skinął głową ze zrozumieniem.

– Pójdę po niego – rzekł i skierował się do pokoju pielęgniarek. Carraro był sam i rozmawiał przez telefon.

– No i co? – spytał, odkładając słuchawkę. Znów wydawał się zagniewany, ale Brunetti podejrzewał, że złość ta nie ma nic wspólnego ze złamaniem przysięgi Hipokratesa.

– Niech mu pan zrobi zastrzyk przeciwtężcowy i zabiorę go na komendę.

– Najpierw zostawia mnie pan samego z mordercą, a teraz się pan spodziewa, że tam wrócę, żeby mu robić jakiś zastrzyk? Chyba pan oszalał! – Carraro założył ręce na piersi na znak odmowy.

– Nie sądzę, żeby istniało jakieś ryzyko, dottore. Tak czy inaczej, powinien dostać zastrzyk przeciwtężcowy. Rana po ugryzieniu wygląda na zainfekowaną.

– O, więc jest pan również lekarzem?

Dottore – rzekł Brunetti, spoglądając na czubki swych butów i biorąc głęboki oddech. – Żądam, żeby pan włożył z powrotem rękawiczki, poszedł do pokoju obok i zrobił pacjentowi zastrzyk przeciwtężcowy.

– A jeśli powiem nie? – spytał Carraro wojowniczo. Z jego ust doleciał zapach mięty i alkoholu, mieszanki, którą serwują sobie na śniadanie prawdziwi pijacy.

– Wtedy, dottore – rzekł Brunetti martwym głosem, wyciągając rękę – zaciągnę tam pana siłą i powiem temu mężczyźnie, że odmawia pan zrobienia zastrzyku, który może uratować mu życie. A potem zostawię was samych.

Brunetti widział, że lekarz mu wierzy. Carraro opuścił bezradnie ręce, mamrocząc coś pod nosem. Komisarz udawał, że nie słyszy.

Obaj weszli do pokoju zabiegowego. Mężczyzna siedział teraz na brzegu kozetki, zwiesiwszy nogi, i zapinał koszulę na potężnym torsie.

Carraro w milczeniu podszedł do oszklonej szafki z lekarstwami w kącie pokoju, otworzył ją i wziął strzykawkę. Przez chwilę hałaśliwie przestawiał pudełka z lekarstwami, aż w końcu znalazł to, którego szukał. Wyjął małą szklaną fiolkę z gumową zatyczką i podszedł do biurka. Ostrożnie wciągnął nową parę gumowych rękawiczek, przebił igłą gumowy korek i napełnił strzykawkę. Podszedł do mężczyzny, który tymczasem podwinął rękaw koszuli prawie do ramienia. Wyciągnął rękę przed siebie, odwrócił głowę i zacisnął mocno powieki, jak dziecko, które boi się zastrzyku. Carraro wyszarpnął igłę, szorstkim gestem zgiął rękę pacjenta, żeby zatrzymać krwawienie, i odszedł.

– Dziękuję, panie doktorze – powiedział mężczyzna. – Czy to jest to lekarstwo?

Carraro milczał, więc Brunetti odpowiedział za niego:

– Tak, to jest to lekarstwo. Teraz już nie musi się pan martwić.

– Nawet za bardzo nie bolało. – Mężczyzna spojrzał na Brunettiego. – Czy już musimy iść?

Brunetti skinął głową. Mężczyzna opuścił ramię i spojrzał na ślad po ukłuciu, który zaczął krwawić.

– Myślę, że pański pacjent potrzebuje opatrunku, dottore – odezwał się Brunetti. Carraro nie zareagował. Ściągnął rękawiczki i rzucił je w stronę stołu, nie przejmując się tym, że upadły obok na podłogę. Brunetti podszedł do szafki i z górnej półki wziął opakowanie plastrów. Kiedy zerwał papier i miał już przyłożyć plaster do krwawiącej ranki, mężczyzna podniósł rękę i go powstrzymał.

– Może nie jestem jeszcze wyleczony, signore, więc lepiej żebym zrobił to sam.

Wziął plaster od Brunettiego i niezdarnie go przylepił, a potem opuścił rękaw koszuli. Wstał, sięgnął po sweter i ruszył do drzwi. W progu przystanął i spojrzał w dół na Brunettiego, którego znacznie przewyższał wzrostem.

– To byłoby okropne, proszę pana, gdybym miał tę chorobę – powiedział. – Okropne dla mojej rodziny. – Skinął głową, jakby godząc się z tą bolesną prawdą, i cofnął się, żeby przepuścić Brunettiego. Usłyszeli, jak Carraro zatrzasnął z hukiem szafkę z lekarstwami, ale państwo wyposaża szpitale w solidne meble, więc szyba się nie stłukła.

W głównym korytarzu stało dwóch wezwanych przez Brunettiego umundurowanych policjantów, a przy brzegu czekała łódź z milkliwym Bonsuanem za sterem. Wyszli bocznym wyjściem. Mężczyzna, jak tylko zobaczył policyjne mundury, zwiesił głowę i przygarbił się. Szedł ciężko i niezgrabnie, krokiem zupełnie pozbawionym rytmu, tak chwiejnym, jakby miał trudności z koordynacją ruchów. Kiedy w asyście dwóch policjantów wszedł na pokład, zwrócił się do Brunettiego:

– Czy mogę usiąść na dole, signore?

Komisarz wskazał mu stopnie i mężczyzna zszedł do kabiny. Usiadł na jednej z wyściełanych ław stojących po dwóch stronach pomieszczenia i schylił głowę, wbijając wzrok w podłogę.

Kiedy wpłynęli do przystani przed komendą, policjanci wyskoczyli, żeby zacumować łódź, a Brunetti podszedł do schodów i zawołał:

– Jesteśmy na miejscu!

Mężczyzna spojrzał w górę i wstał.

Podczas drogi Brunetti rozważał myśl, żeby zabrać go do siebie na przesłuchanie, ale potem zmienił zamiar, uznawszy, że lepiej będzie się nadawał do tego celu zwykły pokój przesłuchań, brzydkie pomieszczenie bez okien, z porysowanymi ścianami i jarzeniowym światłem.

Wciąż w asyście dwóch funkcjonariuszy weszli na pierwsze piętro, ruszyli w głąb korytarza i zatrzymali się przed trzecimi drzwiami po prawej stronie. Brunetti otworzył drzwi i przepuścił mężczyznę przodem. Ten stanął w progu, oglądając się bezradnie na komisarza, który wskazał mu jedno z krzeseł przy zniszczonym, odrapanym stole.

Mężczyzna usiadł. Brunetti zamknął drzwi i zajął miejsce naprzeciw niego.

– Nazywam się Guido Brunetti, jestem komisarzem policji – zaczął. – W tym pokoju jest mikrofon i nasza rozmowa jest nagrywana.

Podał datę i godzinę, po czym zwrócił się do mężczyzny:

– Przyprowadziłem pana tutaj, żeby przesłuchać pana na okoliczność śmierci trzech osób: Franca Rossiego, Gina Zecchina i młodej kobiety, której nazwiska jeszcze nie znamy. Ciała Zecchina oraz młodej kobiety znaleziono na strychu domu nieopodal Angelo Raffaele, a Franco Rossi zginął na skutek upadku z rusztowania tego budynku. Zanim przejdziemy do dalszej części, muszę spytać pana o nazwisko i poprosić o dowód tożsamości.

Mężczyzna milczał.

– Czy może mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa, signore? – powtórzył Brunetti.

Tamten popatrzył na niego i spytał z bezgranicznym smutkiem:

– Czy muszę?

– Obawiam się, że tak – odrzekł Brunetti z rezygnacją.

Mężczyzna opuścił głowę i utkwił wzrok w blacie stołu.

– Ona będzie taka wściekła – wyszeptał. Podniósł oczy na Brunettiego i powiedział cicho: – Nazywam się Giovanni Dolfin.

Загрузка...