Rozdział 13

Wrócili do łodzi. Płynęli teraz z powrotem do komendy, ciesząc się, że wiatr rozproszy nieprzyjemny zapach, którym przesiąkli w mieszkaniu zmarłego. Żaden z nich o tym nie wspomniał, ale Brunetti wiedział, że poczuje się całkiem czysty, dopiero kiedy zdejmie z siebie całe ubranie, które miał dzisiaj na sobie, i postoi dłuższy czas pod prysznicem. Nawet w cieple tego prawie letniego dnia tęsknił za gorącą, parującą wodą i szorstkim ręcznikiem.

Technicy zabrali z mieszkania wszystkie przedmioty mogące stanowić dowody rzeczowe w śledztwie w sprawie śmierci Marca, samobójczej czy nie. Nawet jeśli nie było szans na znalezienie nowych odcisków palców na strzykawce, mieli nadzieję, że znajdą jakieś na plastikowej saszetce, którą Marco zostawił na kuchennym stole.

Kiedy łódź dopłynęła do komendy, pilot zahamował tak gwałtownie, że uderzył burtą o nabrzeże i wszyscy o mało się nie przewrócili. Jeden z techników, żeby nie spaść ze schodów do kabiny, musiał przytrzymać się ramienia Brunettiego. Pilot wyłączył silnik i wyskoczył na brzeg, chwytając koniec cumy, którą próbował przywiązać łódź do pachołka. Brunetti w milczeniu zebrał ludzi i wszyscy zeszli na brzeg, kierując się do komendy.

On sam poszedł prosto do pokoiku signoriny Elettry. Zastał ją przy telefonie. Elettra, jak tylko go ujrzała, uczyniła znak ręką, aby zaczekał. Przez cały czas bał się, czy nie wnosi ze sobą strasznego zapachu, który nawet jeśli wywietrzał już z jego ubrania, wciąż go prześladował. Stanął przy otwartym oknie, obok wazonu pełnego lilii, wydzielających intensywną słodką woń, od której prawie zawsze go mdliło.

Wyczuwając jego niepokój, signorina Elettra odsunęła słuchawkę od ucha i pomachała ręką, żeby pokazać, że już ma dość tej rozmowy, jednak po chwili wymruczała spokojnie do słuchawki si, si, si, w żaden sposób nie zdradzając swego zniecierpliwienia. Po minucie znów odsunęła słuchawkę od ucha, po czyni przysunęła ją z powrotem, powiedziała szybko: „Dobrze już, dobrze, do widzenia”, i rozłączyła się.

– Wszystko po to, żeby mi powiedzieć, dlaczego nie może przyjść dziś wieczorem – wyjaśniła krótko Brunettiemu, co jedynie rozbudziło jego ciekawość. Chętnie by się dowiedział, kto i gdzie miałby przyjść, ale się nie odezwał. – No i co tam zastaliście? – spytała.

– Coś okropnego – odrzekł Brunetti. – Dwudziestolatek. Nikt nie wie, od jak dawna tam leżał.

– W tym upale… – W głosie Elettry zabrzmiała nuta współczucia.

Brunetti przytaknął.

– Narkotyki. Przedawkowanie.

Elettra zamknęła oczy.

– Pytałam paru znajomych i wszyscy mi powiedzieli, że w Wenecji handel narkotykami praktycznie nie istnieje – powiedziała. – A tymczasem się okazuje, że istnieje, istnieje na tyle, że chłopiec mógł od kogoś kupić śmiertelną dawkę…

Jakie to dziwne, pomyślał Brunetti, że ona mówi o Marcu „chłopiec”, mimo że jest tylko o dziesięć lat od niego starsza.

– Będę musiał zadzwonić do jego rodziców – rzekł.

Obydwoje spojrzeli na zegarek. Dopiero dziesięć po pierwszej! Zetknięcie ze śmiercią spowodowało, że stracił poczucie czasu. Miał wrażenie, że spędził w tamtym mieszkaniu prawie cały dzień.

– Dlaczego nie zaczeka pan trochę, komisarzu? – podsunęła Elettra. – Może zastanie pan również w domu jego ojca i będą już po obiedzie. Lepiej, żeby w takiej chwili byli obecni oboje rodzice.

– Nie pomyślałem o tym. Faktycznie, zaczekam – powiedział Brunetti. Zupełnie nie wiedział, jak ma zabić czas.

Signorina Elettra przechyliła się i dotknęła włącznika komputera. Rozległo się ciche pyknięcie i ekran zgasł.

– Może na teraz skończę. Ma pan ochotę na un’ombra przed obiadem? – uśmiechnęła się, sama nie wierząc w swoją śmiałość: oto zaprosiła na drinka mężczyznę żonatego i jeszcze do tego swojego zwierzchnika.

– Bardzo chętnie, signorina, sprawi mi to wielką przyjemność – odrzekł Brunetti, poruszony jej serdecznością.


Do rodziców Marca zadzwonił tuż po drugiej. Telefon odebrała kobieta, która nie okazała żadnej ciekawości, kiedy Brunetti powiedział, że chciałby rozmawiać z signorem Landim.

– Zaraz poproszę męża – rzekła tylko.

– Landi – odezwał się w słuchawce głęboki głos.

– Signor Landi – powiedział Brunetti – mówi komisarz Guido Brunetti z weneckiej komendy.

– Czy chodzi o Marca? – przerwał mu Landi, nagle spięty.

– Tak, signor Landi, chodzi o Marca.

– Czy jest bardzo źle? – głos ścichł.

– Obawiam się, że nie może być gorzej, signor Landi.

Zapadła cisza. Brunetti ujrzał oczyma wyobraźni, jak ojciec Marca, stojąc przy telefonie z gazetą w ręce, ogląda się w stronę kuchni, gdzie żona sprząta po ostatnim spokojnym posiłku w ich życiu.

– Nie żyje? – Landi mówił tak cicho, że Brunetti ledwo go słyszał.

– Bardzo mi przykro. Tak. Nie żyje.

Po kolejnej, tym razem dłuższej ciszy Landi spytał:

– Kiedy to się stało?

– Znaleźliśmy go dzisiaj.

– Kto go znalazł?

– Policja. Sąsiad zadzwonił na policję. – Brunetti nie chciał mówić o tym, jak długo Marco tam leżał, zanim go znaleziono. – Powiedział, że ostatnio jakoś nie widział Marca i żebyśmy może sprawdzili, co się u niego dzieje. I tak zrobiliśmy.

– Narkotyki?

Nie przeprowadzono jeszcze sekcji ani nie zbadano dowodów rzeczowych, nie było wiec oficjalnego orzeczenia podającego bezpośrednią przyczynę śmierci chłopca; mimo że w tej sytuacji wyrażanie prywatnej opinii było rzeczą pochopną, nieodpowiedzialną, a w przypadku policjanta również naganną, Brunetti odrzekł:

– Tak.


Mężczyzna po drugiej stronie linii rozpłakał się. Brunetti słyszał szloch i odgłos gwałtownego łapania powietrza. Minęła minuta. Odsuwając słuchawkę od ucha, komisarz przeniósł wzrok na wiszącą na ścianie tablicę z nazwiskami policjantów, którzy zginęli podczas pierwszej wojny światowej. Zaczął je odczytywać, jedno po drugim, zatrzymując się przy datach urodzin i śmierci. Jeden z chłopców zginął, mając zaledwie dwadzieścia lat, tak samo jak Marco.

Ze słuchawki dobiegł go jakiś niewyraźny dźwięk, wysoki głos mówiący coś z przejęciem, trwożliwie, lecz zaraz potem głos ucichł, jakby Landi zakrył słuchawkę dłonią. Minęła kolejna minuta. Potem znów odezwał się Landi. Brunetti przysunął słuchawkę do ucha, ale usłyszał tylko: „Zadzwonię do pana za chwilę”, po czym połączenie zostało przerwane.

Usiadł i zaczął się zastanawiać. Jeśli Guerriero miał rację i Marco zmarł dlatego, że odzwyczaiwszy się od narkotyków, nie zniósł uderzeniowej dawki heroiny, to jedynym przestępstwem, z jakim mieli do czynienia, była nielegalna sprzedaż zakazanej substancji. Sprzedaż heroiny nałogowcowi uważana jest za zwykłe wykroczenie i żaden sędzia nie potraktuje tego inaczej. Gdyby natomiast do heroiny, która go zabiła, dodano jakiś składnik, niebezpieczny, a nawet śmiertelny, to jak ustalić, kto i kiedy to zrobił?

Niezależnie, jak na to patrzeć, szansę na znalezienie winnego i doprowadzenie do tego, żeby poniósł zasłużoną karę, były niewielkie. A mimo to młody student architektury, który rysował cudaczne króliki i sprytnie ukrywał je na każdym projekcie, wskutek tego przestępstwa stracił życie.

Brunetti wstał od biurka i podszedł do okna. Campo San Lorenzo było zalane słońcem. Wszyscy mieszkańcy pobliskiego domu starców zażywali sjesty, pozostawiając campo kotom i nielicznym o tej porze przechodniom. Brunetti oparł się o parapet i zaczął przypatrywać się placykowi, jakby wyczekując znaku od losu.

Landi zadzwonił pół godziny później, by powiedzieć, że wraz z żoną będą w Wenecji o siódmej wieczór, i spytał, jak trafić do komendy. Ponieważ przyjeżdżali pociągiem, Brunetti zaproponował, że po nich wyjdzie i zawiezie ich do szpitala.

– Do szpitala? – spytał Landi z nadzieją w głosie.

– Przykro mi, signor Landi. Do kostnicy.

– Ach – powiedział Landi i rozłączył się.

Później Brunetti zatelefonował do jednego z przyjaciół, który prowadził hotel na Campo Santa Marina, i zarezerwował u niego dwuosobowy pokój na jedną noc. Ludzie wyjeżdżający z domu nagle, na wieść o nieszczęściu, zapominają o jedzeniu i spaniu, i wszystkich innych szczegółach życia codziennego.

Na dworzec pojechał z Vianellem, myślał bowiem, że państwu Landim będzie łatwiej go rozpoznać, jeśli pojawi się w asyście policjanta w mundurze, a poza tym przewidywał, że w tej delikatnej sytuacji obecność Vianella będzie zbawienna dla obydwu stron.

Pociąg przybył punktualnie i od razu wypatrzył rodziców na peronie. Matka była wysoką, skromnie wyglądającą kobietą w szarej sukience, która wygniotła się w podróży, i z małym niemodnym koczkiem z tyłu głowy. Mąż trzymał ją pod ramię i łatwo było się zorientować, że nie jest to gest kurtuazji czy przyzwyczajenia, gdyż kobieta posuwała się do przodu niepewnie, jak pijana lub chora. Landi był niski i muskularny, a jego wyprostowana, silna sylwetka świadczyła o życiu spędzonym na ciężkiej pracy. W innych okolicznościach kontrast między małżonkami pewnie rozśmieszyłby Brunettiego, teraz jednak było to wykluczone. Landi miał ogorzałą twarz, skóra prześwitująca między kosmykami jasnych włosów również była ciemna. Wyglądał jak człowiek, który cały czas przebywa na dworze, i Brunetti przypomniał sobie, jak matka wspominała w liście coś o wiosennym sadzeniu.

Zauważyli mundur Vianella i podeszli do nich. Brunetti przedstawił się, po czym wyjaśnił, że czeka na nich łódź. Tylko Landi się przywitał i jedynie on był w stanie rozmawiać. Jego żona skinęła głową w ich kierunku, wycierając załzawione oczy.

Wszystko odbyło się bardzo sprawnie. Brunetti zaproponował, żeby tylko signor Landi poszedł zidentyfikować ciało, ale obydwoje chcieli zobaczyć syna. Brunetti i Vianello czekali przed drzwiami. Kiedy parę minut później państwo Landi wyszli, płakali już obydwoje. Procedura identyfikacji ciała jest bardzo przykra dla bliskich – żeby formalności stało się zadość, osoba identyfikująca musi w obecności urzędnika potwierdzić ten fakt ustnie lub na piśmie.

Kiedy państwo Landi trochę się uspokoili, Brunetti powiedział im o pokoju, który dla nich zarezerwował w hotelu. Landi odwrócił się do żony, ale ona pokręciła przecząco głową.

– Nie, wrócimy do domu, proszę pana. Tak będzie lepiej. Mamy pociąg o ósmej trzydzieści. Sprawdziliśmy przed przyjazdem.

Brunetti popierał ich decyzję. Na następny dzień zaplanowano sekcję – po co rodzice mieli o tym wiedzieć. Wyprowadził ich wyjściem przez izbę przyjęć i poszli w kierunku nabrzeża. Bonsuan zobaczył ich z daleka i szybko zdjął cumy. Vianello sprowadził signorę Landi do kabiny. Brunetti pomógł Landiemu wejść na pokład. Widząc, że mężczyzna chce pójść za żoną, powstrzymał go delikatnym gestem.

Bonsuan, który w poprzednim życiu był zapewne żeglarzem, łagodnie odbił od brzegu. Płynęli w zupełnej ciszy. Landi spoglądał na wodę. Nie chciał patrzeć na miasto, które zabrało mu syna.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć coś o Marcu? – poprosił Brunetti.

– Co pana interesuje? – spytał Landi.

– Wiedział pan o narkotykach?

– Tak.

– Przestał brać?

– Tak myślałem – rzekł Landi, obserwując ślad, który zostawiała na wodzie płynąca łódź. – Odwiedził nas pod koniec zeszłego roku. Powiedział, że z tym skończył i że chce spędzić trochę czasu w domu. Był w doskonałej formie i tej zimy wykonaliśmy razem sporo ciężkich prac – położyliśmy na stodole nowy dach. Gdyby brał narkotyki, nie wytrzymałby tego fizycznie.

– Czy kiedykolwiek rozmawialiście o tym?

– O narkotykach?

– Tak.

– Tylko raz. Wiedział, że nie mogę tego słuchać.

– Czy mówił panu, dlaczego to robi albo jak je zdobywa?

Landi spojrzał na Brunettiego. Jego twarz, choć zniszczona przez słońce i wiatr, prawie nie miała zmarszczek.

– Któż by zrozumiał, dlaczego oni robią sobie taką krzywdę? – Pokiwał głową, nie odrywając wzroku od wody.

Brunetti stłumił w sobie odruch, by przeprosić go za swoje pytania.

– Czy wiedział pan coś o jego życiu tutaj, w Wenecji? Co konkretnie robił?

– Zawsze chciał być architektem – rzekł Landi. – Już kiedy był małym chłopcem, interesowało go jedynie to, jak się buduje domy. Dla mnie to wszystko czarna magia. Znam się tylko na gospodarstwie.

Kiedy łódź wypływała na wody laguny, uderzyła w nią fala, ale Landi nawet się nie zachwiał.

– W ziemi nie ma teraz żadnej przyszłości – rzekł, wzdychając. – I też nie da rady z niej wyżyć. Wiadomo, ale co robić? – Cały czas patrzył w wodę. – Marco przyjechał tutaj na studia. Dwa lata temu. I kiedy wrócił do domu pod koniec pierwszego roku, wiedzieliśmy od razu, że coś jest nie tak, nie wiedzieliśmy tylko, co.

Spojrzał na Brunettiego.

– Jesteśmy prostymi ludźmi. Nie wiemy nic o tych rzeczach, o tych narkotykach.

Odwrócił się, popatrzył na budynki ciągnące się wzdłuż laguny i znów spuścił wzrok na wodę.

Wiatr się wzmógł i Brunetti, żeby słyszeć, co mówi Landi, musiał się ku niemu nachylić.

– Przyjechał znów w zeszłym roku, na Boże Narodzenie. Był jakiś niespokojny. Więc zacząłem z nim rozmawiać i wtedy mi powiedział. Powiedział, że to rzucił i nigdy nie chce do tego wracać, bo wie, że to może go zabić.

Brunetti przesunął się bliżej Landiego, który zaciskał spracowane ręce na relingu łodzi.

– Nie mówił, dlaczego to robił ani jak, ale wiem, że nie skłamał, kiedy powiedział, że chce to rzucić. Jego matka nic o tym nie wie.

Zapadło milczenie.

– Co było dalej? – spytał Brunetti po chwili.

– Został u nas do końca zimy i wspólnie pracowaliśmy przy remoncie stodoły. Dlatego wiem, że był zdrowy. Potem, jakieś dwa miesiące temu, powiedział, że chciałby kontynuować naukę, że już nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Uwierzyłem mu. Więc wrócił tutaj, do Wenecji, i wydawało się, że jest dobrze. A potem pan zadzwonił…

Łódź zostawiła za sobą Canale di Cannaregio i wpłynęła do Canal Grande.

– Czy miał jakichś przyjaciół? – spytał Brunetti. – A może dziewczynę?

Pytanie wyraźnie wprawiło Landiego w zakłopotanie.

– Miał dziewczynę tam, w domu… Ale tutaj też chyba kogoś miał. Tej zimy, którą spędził z nami, dzwonił do Wenecji trzy czy cztery razy i parę razy ktoś dzwonił do niego. Ale nie rozmawialiśmy o tym.

Z silnikiem pracującym na wstecznych obrotach łódź przybiła do przystanku przy dworcu. Bonsuan wyszedł z kabiny. W milczeniu zarzucił cumę na pachołek i przyciągnął łódź, ustawiając ją równolegle do nabrzeża. Landi pomógł żonie wyjść z kabiny i zejść na ląd.

Brunetti poprosił Landiego o bilety i wręczył je Vianellowi, który poszedł je skasować i znaleźć właściwy peron. Kiedy znaleźli się u szczytu schodów prowadzących na dworzec, Vianello już był z powrotem. Pociąg do Werony stał przy peronie piątym. W milczeniu szli wzdłuż wagonów, zaglądając do okien, aż wreszcie znaleźli wolny przedział. Przy drzwiach na końcu wagonu Vianello podał ramię signorze Landi, która z wysiłkiem wspięła się na stopień. Za nią podążył Landi, ale jeszcze odwrócił się i wyciągnął rękę, żegnając się najpierw z Vianellem, potem z Brunettim. Po chwili obydwoje z żoną znikli w korytarzu.

Brunetti i Vianello stali na peronie, czekając na odjazd pociągu. Konduktor dał sygnał gwizdkiem, zamachał zieloną chorągiewką i wskoczył na stopnie wagonu. Drzwi zamknęły się automatycznie. Pociąg powoli ruszył. Za chwilę wjedzie na most i zniknie gdzieś poza granicami Wenecji. Kiedy mijał ich wagon z przedziałem Landich, Brunetti dostrzegł przez okno, że starsi państwo siedzą obok siebie i Landi obejmuje żonę ramieniem. Żadne z nich nie spojrzało na stojących na peronie policjantów.

Загрузка...