Następnego ranka Brunetti z dużym ociąganiem zrobił coś, co robił bardzo rzadko, a mianowicie uciekł się w sprawach zawodowych do pomocy swoich dzieci. Rafii tego dnia zaczynał zajęcia dopiero o jedenastej, a przedtem miał się spotkać z Sarą Paganuzzi, więc pojawił się na śniadaniu w doskonałym humorze, co mu się o tej porze dnia zdarzało raczej rzadko. Ponieważ Paola jeszcze spała, a Chiara była w łazience, siedzieli w kuchni tylko we dwóch, jedząc świeże drożdżówki, które Raffi przyniósł z piekarni na dole.
– Raffi – zaczął Brunetti – czy może wiesz, kto tutaj handluje narkotykami?
Raffi zamarł z drożdżówką przy ustach.
– Tutaj? – zapytał.
– W Wenecji.
– Chodzi ci o twarde narkotyki czy o głupstwa w rodzaju marihuany?
Chociaż Brunettiego trochę zaniepokoiło to rozróżnienie i chętnie by się dowiedział, dlaczego syn tak niefrasobliwie zaliczył marihuanę do głupstw, nie drążył jednak sprawy.
– Chodzi mi konkretnie o heroinę – powiedział.
– Czy to ma związek z tym studentem, który przedawkował? – spytał Raffi, a kiedy Brunetti okazał zaskoczenie, syn otworzył „Il Gazzettino” i pokazał mu artykuł. Zdjęcie było wielkości znaczka pocztowego i mogło przedstawiać każdego młodego mężczyznę z ciemnymi włosami, nawet Raffiego.
– Tak – potwierdził.
Rafii przełamał drożdżówkę na pół i umoczył jedną część w kawie.
– Podobno na uniwersytecie są ludzie, od których można kupić heroinę – powiedział po chwili.
– Ludzie?
– Studenci. Tak mi się wydaje. W każdym razie ludzie zapisani na zajęcia.
Podniósł filiżankę i trzymał ją obiema dłońmi na wysokości ust, jak to często robiła jego matka.
– Chcesz, żebym się popytał?
– Nie – odparł natychmiast Brunetti. – Po prostu jestem ciekaw, co się mówi, to wszystko.
Rafii włożył do ust ostatni kawałek drożdżówki i popił go kawą.
– Brat Sary studiuje na wydziale ekonomii. Mogę go o to zagadnąć.
Pokusa była silna, ale Brunetti zbył ją, przybierając znudzony ton:
– Nie, nie ma sensu. Tak tylko pytałem.
Rafii odstawił filiżankę.
– Mnie te rzeczy nie interesują, wiesz chyba, papa – odezwał się nagle grubym głosem. Brunetti pomyślał, że jego syn wkrótce będzie mężczyzną. Albo może już nim jest, skoro czuł potrzebę uspokojenia ojca.
– Cieszę się – rzekł i wyciągnął rękę nad stołem, żeby poklepać syna po ramieniu. – Zrobić jeszcze kawy?
Rafii spojrzał na zegarek.
– Nie, dziękuję, papa, ale muszę już lecieć.
Odsunął krzesło, wstał i wyszedł z kuchni. Po chwili trzasnęły drzwi wyjściowe. Czekając, aż kawa się zaparzy, Brunetti stał i słuchał, jak Rafii zbiega po schodach. Odgłos szybkich kroków zagłuszyło po chwili bulgotanie dochodzące z ekspresu.
O tej porze tramwaje wodne nie były jeszcze zatłoczone, Brunetti zaczekał więc na numer osiemdziesiąt dwa i wysiadł na przystanku San Zaccaria. Kupił gazetę i zabrał ją ze sobą do biura. Nie było w niej wzmianki na temat śmierci Rossiego, a artykuł o Marcu Landim nie zawierał w sumie żadnych informacji poza jego nazwiskiem i wiekiem. Powyżej znajdowało się niemal rutynowe już doniesienie o kolejnym wypadku drogowym spowodowanym przez młodzież. Samochód pełen młodych ludzi roztrzaskał się o platan rosnący przy drodze do Treviso. Jedna osoba zginęła, trzy zostały ciężko ranne.
W ostatnich latach tyle razy już czytał podobne doniesienia, że bez zaglądania do tekstu mógłby powiedzieć, co się wydarzyło. Młodzi – w tym przypadku dwóch chłopców i dwie dziewczyny – wyszli z dyskoteki po trzeciej nad ranem i wsiedli do auta należącego do ojca chłopca, który prowadził. Chwilę potem kierowca padł ofiarą tego, co gazety nazywają un colpo di sonno, stracił panowanie nad autem, które zjechało z drogi i uderzyło w drzewo. Jeszcze nie zbadano, co mogło spowodować atak senności, ale przeważnie przyczyną były alkohol i narkotyki. Zazwyczaj jednak można to było ustalić w wyniku sekcji zwłok kierowcy i ewentualnie innych osób, które pociągnął za sobą do grobu. Do tego czasu sprawa znikała z pierwszych stron gazet zapomniana, ustępując miejsca zdjęciom kolejnych ofiar młodzieńczej brawury.
Brunetti odłożył gazetę i udał się do gabinetu Patty. Nie widząc w pobliżu signoriny Elettry, zapukał i wszedł.
Za biurkiem siedział zupełnie inny człowiek, w każdym razie inny niż ten, którego widział tu ostatnim razem. Najwyraźniej wrócił Patta: wysoki, przystojny, w doskonale skrojonym garniturze. Jego karnacja promieniowała zdrowiem, z oczu tchnęły spokój i powaga.
– O co chodzi, commissario? – spytał Patta, spoglądając na niego znad pojedynczej kartki, która leżała przed nim na biurku.
– Chciałbym zamienić z panem słowo, vice-questore – rzekł Brunetti, podchodząc do krzesła ustawionego przed biurkiem Patty i czekając, aż ten zaproponuje mu, żeby usiadł.
Patta odchylił nakrochmalony mankiet i spojrzał na swój złoty zegarek.
– Mam niewiele czasu. O co chodzi?
– O Jesolo, comandante. I o pańskiego syna. Czy podjął już pan jakąś decyzję?
Patta wyprostował się, odwrócił leżącą przed nim kartkę i przykrył ją złożonymi dłońmi.
– Nie jestem pewien, o jaką decyzję panu chodzi, commissario? – spytał, jakby zaskoczony, że Brunetti zadaje mu takie pytanie.
– Chciałem się dowiedzieć, czy pański syn zgadza się podać nazwiska ludzi, którzy dostarczają mu narkotyki. – Ze zwykłą sobie ostrożnością Brunetti nie użył słów „od których pański syn kupuje narkotyki”.
– Gdyby ich znał, jestem pewien, że chętnie powiedziałby wszystko policji. – W głosie Patty Brunetti wyczuł tę samą pełną urazy konsternację, jaką często zauważał u niechętnych do współpracy świadków i podejrzanych, na jego twarzy zaś zobaczył ten sam niewinny, lekko zdziwiony uśmiech. Ton Patty nie zachęcał do sprzeciwu.
– Gdyby ich znał? – powtórzył za nim Brunetti.
– Właśnie. Jak pan wie, on nie ma pojęcia, jak te narkotyki dostały się w jego posiadanie ani też kto mógł mu je podrzucić. – Głos Patty był spokojny, a spojrzenie nieruchome.
Ach, więc to tak, pomyślał Brunetti.
– A co z odciskami palców, comandante? – spytał.
Patta uśmiechnął się szeroko i najwyraźniej szczerze.
– Wiem, jakie wrażenie musiało to wywołać podczas jego pierwszego przesłuchania. Ale syn mi powiedział – i powiedział to też policji – że znalazł tę saszetkę, kiedy wrócił z dyskoteki i włożył rękę do kieszeni, żeby wyjąć papierosy. Nie miał pojęcia, co to może być, więc tak jak zrobiłby każdy na jego miejscu, otworzył saszetkę, żeby zobaczyć, co w niej jest, i wtedy prawdopodobnie dotknął paru zawiniątek.
– Paru? – spytał Brunetti bez sceptycyzmu, co kosztowało go sporo wysiłku.
– Paru – powtórzył Patta tonem, który ucinał dalszą dyskusję.
– Czy widział pan już dzisiejsze gazety? – spytał Brunetti, sam się sobie dziwiąc, że o to pyta. Jego zwierzchnik również był zaskoczony.
– Nie – odrzekł Patta, po czym niepotrzebnie, zdaniem Brunettiego, dodał: – Nie miałem czasu na przeglądanie gazet.
– Zeszłej nocy pod Treviso rozbiły się autem cztery młode osoby. Wracali z dyskoteki, samochód zjechał z drogi i wpadł na drzewo. Jeden z chłopców, student uniwersytetu, zginął na miejscu, a pozostałe osoby są poważnie ranne. – Brunetti zamilkł, robiąc dyplomatyczną przerwę.
– Nie, nie czytałem tego – rzekł Patta. On również zrobił przerwę, ale była to przerwa, jaką robi dowódca artylerii, podejmując decyzję o sile kolejnej salwy. – Dlaczego pan o tym mówi?
– Jeden z pasażerów nie żyje, comandante. Gazety pisały, że w momencie uderzenia w drzewo auto jechało z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę.
– To bardzo przykre, commissario – stwierdził Patta obojętnie, jakby wypowiadał uwagę o wymieraniu zaobrączkowanych kowalików, po czym przewrócił leżącą na biurku kartkę i zaczął ją studiować. Potem spojrzał na Brunettiego. – Jeśli to zdarzyło się w Treviso, mam wrażenie, że ta sprawa nie ma z nami nic wspólnego – powiedział, wracając do lektury. Kiedy po chwili znów podniósł wzrok, wydawał się zaskoczony, że Brunetti jeszcze tu jest. – Czy to wszystko, commissario? – spytał.
– To wszystko, comandante.
Brunetti opuścił gabinet szefa. Serce biło mu tak mocno, że musiał oprzeć się o ścianę, aby ochłonąć. Jak to dobrze, że nie ma signoriny Elettry, pomyślał. Postał tak chwilę, czekając, aż jego oddech się uspokoi, po czym wrócił do swego pokoju.
Wiedział, co w tej sytuacji powinien zrobić – rutynowe zajęcia spowodują, że wściekłość na Pattę minie. Zaczął więc przekładać papiery na biurku, aż natrafił na numer, który znalazł w portfelu Rossiego. Zadzwonił do Ferrary. Tym razem ktoś odebrał już po trzecim sygnale.
– Gavini i Cappelli – odezwał się kobiecy głos.
– Dzień dobry, signora. Mówi komisarz Guido Brunetti z policji weneckiej.
– Chwileczkę – rzekła kobieta, jakby spodziewała się jego telefonu. – Łączę.
Po chwili słuchawkę podniósł jakiś mężczyzna.
– Gavini. Bardzo się cieszę, że ktoś w końcu odpowiedział na nasz telefon. Mam nadzieję, że dowiem się czegoś od pana.
Głos był głęboki i melodyjny i przebijała w nim niecierpliwość, żeby usłyszeć wyjaśnienia, jakiekolwiek by one były. Zaskoczony Brunetti nie wiedział, jak zareagować.
– Obawiam się, że jest pan w korzystniejszym położeniu niż ja, signor Gavini – powiedział w końcu. – Gdyż ja nic nie wiem o pańskim telefonie.
W słuchawce zapadła cisza.
– Mimo to bardzo bym chciał się dowiedzieć, jakich informacji oczekuje pan od weneckiej policji.
– Informacji o Sandrze – powiedział Gavini. – Zadzwoniłem zaraz po jego śmierci. Wiem od jego żony, że znalazł w Wenecji świadka gotowego zeznawać. Naprawdę nie wie pan, o co chodzi?
– Nie wiem, signore. A z kim pan rozmawiał?
– Z jednym z policjantów. Nie zapamiętałem nazwiska.
– A byłby pan łaskaw powtórzyć, co mu pan powiedział? – spytał Brunetti, przysuwając do siebie kartkę.
– Mówiłem panu, zadzwoniłem zaraz po śmierci Sandra. Wie pan coś o tej sprawie?
– Nie, nic nie wiem.
– Sandro Cappelli – rzekł Gavini.
Brunetti miał wrażenie, że słyszał już to nazwisko, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna. Budziło w nim złe skojarzenia, tego był pewien.
– To był mój wspólnik – dodał Gavini.
– W jakiej branży, signor Gavini?
– W kancelarii adwokackiej. Jesteśmy prawnikami. Czy pan doprawdy nic nie wie? – Po raz pierwszy w głosie Gaviniego zabrzmiała nuta rozpaczy, pojawiająca się nieuchronnie w głosie każdego petenta, który bezskutecznie próbuje przebić się przez mur biurokratycznego zobojętnienia.
Gdy Gavini powiedział, że chodzi o kancelarię adwokacką, pamięć Brunettiego jakby odżyła. Przypomniał sobie zabójstwo Cappellego, mniej więcej miesiąc temu.
– Tak, pamiętam to nazwisko. Zastrzelono go, prawda?
– Stał przy oknie w swoim gabinecie, za nim siedział klient, była jedenasta rano. Ktoś strzelił przez szybę z dubeltówki. – Rozwścieczony Gavini wyrzucał z siebie szczegóły śmierci wspólnika w rytmie staccato.
Brunetti czytał w gazetach o tej zbrodni, ale nie znał faktów.
– Czy jest jakiś podejrzany? – spytał.
– Skądże! – warknął Gavini, nawet nie starając się ukryć złości. – Ale wszyscy wiemy, kto to zrobił. – Brunetti czekał, aż Gavini ujawni sprawcę. – Lichwiarze. Sandro walczył z nimi od lat. Prowadził cztery sprawy przeciw nim, kiedy to się stało.
– Czy są na to jakieś dowody, signor Gavini? – W Brunettim odezwał się policjant.
– Oczywiście, że nie – rzekł prawnik podniesionym głosem. – Nasłali kogoś, jakiegoś płatnego mordercę. To było zabójstwo na zlecenie: strzał padł z dachu budynku po drugiej stronie ulicy. Nawet miejscowa policja przyznała, że to było płatne zabójstwo. Kto inny miałby powód go zamordować?
Brunetti miał zbyt mało informacji, aby odpowiadać nawet na retoryczne pytania dotyczące śmierci Cappellego, więc powiedział:
– Proszę wybaczyć, że tak mało wiem o śmierci pańskiego wspólnika, signor Gavini, przepraszam również za moich współpracowników. Zasadniczo dzwonię do pana w zupełnie innej sprawie, ale po tym, co mi pan powiedział, zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście jest to inna sprawa.
– Co pan ma na myśli? – spytał Gavini. W jego głosie, mimo obcesowości, można było wyczuć pewne zaciekawienie.
– Dzwonię do pana w sprawie śmierci kogoś tu, w Wenecji, śmierci być może przypadkowej, a być może nie.
Gavini milczał, więc komisarz ciągnął dalej:
– Pewien mężczyzna zabił się, spadając z rusztowania. Był pracownikiem Ufficio Catasto. W jego portfelu znalazłem numer telefonu, ale bez numeru kierunkowego miejscowości. To mógł być także pański numer.
– Jak się nazywał ten człowiek? – spytał Gavini.
– Franco Rossi. – Brunetti zamilkł, dając mężczyźnie czas do namysłu, i dopiero po chwili spytał: – Czy to nazwisko coś panu mówi?
– Nie.
– A czy może pan w jakiś sposób ustalić, czy znał go pański wspólnik?
Gavini długo nie odpowiadał.
– Ma pan jego numer telefonu? Mógłbym przejrzeć billingi – zaproponował.
– Chwileczkę. – Brunetti nachylił się i z dolnej szuflady biurka wyjął książkę telefoniczną. Abonenci o nazwisku Rossi zajmowali siedem kolumn i około dwunastu miało na imię Franco. Odnalazł właściwego po adresie i podyktował Gaviniemu numer telefonu, po czym poprosił go, żeby chwilkę zaczekał, i przerzucił strony, otwierając książkę na spisie urzędów weneckich. Znalazł numer Ufficio Catasto. Jeśli Rossi był na tyle nierozważny, żeby dzwonić na policję ze swojego telefonino, mógł również dzwonić do adwokata z aparatu w swoim biurze.
– Sprawdzenie billingów zajmie mi trochę czasu – powiedział Gavini. – Poza tym czeka na mnie klient. Zadzwonię do pana, jak tylko wyjdzie.
– Może niech pan poprosi sekretarkę.
– Nie, zdecydowanie wolę zrobić to sam – stwierdził Gavini wyjątkowo oficjalnym, oschłym tonem.
Brunetti powiedział, że będzie czekał na jego telefon, podał swój numer bezpośredni i rozłączyli się.
Numer nieczynny od miesięcy, staruszka, która nie znała nikogo o nazwisku Rossi, potem agencja wynajmu samochodów, gdzie nie zarejestrowano takiego klienta, za to teraz adwokat, którego wspólnik zmarł śmiercią równie gwałtowną jak Rossi. Brunetti wiedział, że stracił sporo czasu, prowadząc śledztwo po omacku, ale chyba wreszcie trafił na jakiś trop.
Tak jak plagi nawiedzały kiedyś lud Egiptu, przysparzając mu cierpień, tak obecnie prawdziwą plagą Włoch stali się lichwiarze. Banki udzielają kredytów bardzo niechętnie, na ogół tylko wówczas, jeśli dostarczy się takich poręczeń finansowych, że gdyby kredytobiorca mógł je dostarczyć, nie musiałby wcale pożyczać. Krótkoterminowe kredyty, które mogłyby poratować przedsiębiorców cierpiących na brak gotówki pod koniec miesiąca albo kupców, których klienci zwlekają z zapłatą za towar, właściwie nie istnieją. Sytuację jeszcze komplikuje typowa dla mieszkańców kraju niechęć do regulowania rachunków w terminie.
Tu wkraczają na scenę, jak każdy wie, lecz niewielu ośmiela się powiedzieć to głośno, lichwiarze, gli strozzini, owe mroczne postacie, które chętne są pożyczyć pieniądze na krótki termin, nie wymagając żadnych szczególnych gwarancji, gdyż pobierane przez nich odsetki z nadwyżką kompensują ewentualne ryzyko. Zresztą ryzyko w ich przypadku jest pojęciem czysto teoretycznym, ponieważ gli strozzini stosują różnorakie metody zastraszania klientów -jeśli w ogóle można tak nazwać tych biednych ludzi – którzy ociągają się z oddaniem pieniędzy. Ludzie, jak wiadomo, mają dzieci, a dzieci mogą zniknąć; ludzie mają córki, które mogą zostać zgwałcone; ludzie mogą też stracić życie. Co jakiś czas prasa donosi o różnych niewyjaśnionych wypadkach, często nieprzyjemnych lub brutalnych, co do których podejrzewano, że mogły nastąpić w rezultacie niespłacenia długów. Ludzie zamieszani w takie incydenty rzadko są ścigani sądownie lub objęci policyjnym dochodzeniem. Otacza ich bezpieczny mur milczenia. Brunetti nie mógł przypomnieć sobie ani jednej sprawy, gdzie lichwiarstwo, mimo że w Kodeksie karnym traktowane jako przestępstwo, zostałoby udowodnione, a sprawca postawiony przed sądem i ukarany.
Brunetti siedział przy biurku i natężając wyobraźnię, zastanawiał się, co by to oznaczało, gdyby Franco Rossi w chwili śmierci miał przy sobie numer telefonu kancelarii Sandra Cappellego. Próbował przypomnieć sobie jego wizytę i wrażenie, jakie wtedy zrobił na nim ten człowiek. Z pewnością Rossi bardzo poważnie traktował swoją pracę. Trochę mu brakowało poczucia humoru i wykazywał się zbytnią jak na swój młody wiek sumiennością, ale mimo to dał się lubić i starał się być pomocny.
Na takich rozmyślaniach spędził Brunetti czas, oczekując na telefon od Gaviniego.
Kiedy rozległ się dzwonek, komisarz szybko chwycił słuchawkę.
– Brunetti!
– Commissario – rzekł Gavini. – Sprawdziłem rejestr klientów i billingi telefoniczne. Nie mieliśmy żadnego klienta o nazwisku Rossi, ale Sandro w ciągu ostatniego miesiąca przed swoją śmiercią dzwonił do Rossiego aż trzy razy.
– Dokąd? Do domu czy do biura?
– A jaka to różnica?
– Wszystko jest ważne.
– Do biura – powiedział Gavini.
– Jak długo trwały te rozmowy?
Gavini musiał mieć billingi przed sobą, ponieważ odrzekł bez wahania:
– Dwanaście minut, potem sześć, potem osiem.
Brunetti milczał.
– A co z Rossim? Sprawdził pan, czy on dzwonił do Sandra? – spytał Gavini.
– Jeszcze nie sprawdziłem – przyznał Brunetti, nieco speszony. – Będę wiedział jutro.
Nagle przypomniał sobie, że nie rozmawia z kolegą po fachu, tylko ze zwykłym adwokatem, co znaczyło, że nie musi się przed nim tłumaczyć ani tym bardziej dzielić informacjami.
– Jak nazywa się sędzia śledczy prowadzący tę sprawę? – spytał.
– Po co panu ta informacja?
– Chciałbym z nim porozmawiać – rzekł Brunetti.
Po tym stwierdzeniu zaległa dłuższa cisza.
– Czy zna pan jego nazwisko? – nie ustępował komisarz.
– Righetto, Angelo Righetto – rzucił Gavini sucho.
Lepiej nie pytać o nic więcej, pomyślał Brunetti. Podziękował Gaviniemu, nie obiecując, że zadzwoni, by mu powiedzieć o ewentualnych rozmowach telefonicznych Rossiego, i się rozłączył. Zastanawiał się, dlaczego Gavini przybrał taki lodowaty ton, podając mu nazwisko sędziego śledczego.
Zaraz potem połączył się z signoriną Elettrą i poprosił ją o wykaz wszystkich numerów telefonów, pod które dzwoniono z mieszkania Rossiego w ciągu ostatnich trzech miesięcy, oraz o sprawdzenie numerów, z którymi Rossi łączył się z biura. Elettra spytała tylko, czy ten drugi wykaz ma również obejmować trzy miesiące. Zanim odłożył słuchawkę, poprosił ją jeszcze, żeby jak najszybciej połączyła go z sędzią Angelem Righettem z Ferrary.
Mając chwilę czasu, wziął kartkę i zaczął robić listę nazwisk ludzi, którzy, jak przypuszczał, mogą mu udzielić informacji o lichwiarzach weneckich. Nie wiedział zbyt wiele o ludziach, którzy się tym parają, poza tym, że faktycznie istnieją, gnieżdżąc się w społeczeństwie jak robactwo w zepsutym mięsie. Niczym pewne gatunki bakterii rozkwitają w środowisku pozbawionym światła i powietrza. Potajemnie, w atmosferze przerażenia, jakie budzą w dłużnikach niewypowiedziane, choć wyraźne groźby, co ich czeka, jeśli spóźnią się z zapłatą, prosperują i obrastają w bogactwo. Brunettiego zastanowiło, dlaczego nie może przypomnieć sobie żadnego nazwiska, żadnej historii na ten temat, a jednocześnie uświadomił sobie, patrząc na czystą kartkę, że nie ma również pojęcia, kogo mógłby poprosić o wskazanie choćby jednej osoby zajmującej się lichwą.
Po chwili jednak przypomniał sobie nazwisko pewnej kobiety. Wyciągnął książkę telefoniczną, żeby znaleźć numer do banku, w którym pracowała. Kiedy przewracał kartki, zadzwonił telefon.
– Dottore – powiedziała signorina Elettra – mam na linii magistrato Righetta.
– Proszę mnie połączyć. – Brunetti odłożył pióro i odsunął na bok pustą kartkę.
– Righetto – usłyszał w słuchawce głęboki głos.
– Magistrato, tu mówi komisarz Guido Brunetti z Wenecji. Dzwonię do pana, bo chciałbym się czegoś dowiedzieć na temat morderstwa Alessadra Cappellego.
– Dlaczego pana to interesuje? – spytał Righetto bez śladu zaciekawienia. Mówił z akcentem, który przypominał Brunettiemu akcent z południowego Tyrolu; w każdym razie z pewnością był z Północy.
– Prowadzę tu sprawę, która mogłaby łączyć się z tamtą, i chciałbym wiedzieć, co pan ewentualnie odkrył w sprawie Cappellego – wyjaśnił Brunetti.
– Byłbym zdziwiony, gdyby jakaś inna śmierć była z tą w jakiś sposób powiązana – rzekł Righetto i zamilkł. – Najwyraźniej mamy tu do czynienia z pomyłką – oświadczył po chwili. – To znaczy oczywiście popełniono morderstwo, ale to nie Cappellego chciano zabić. Zresztą nie jesteśmy nawet pewni, czy próbowano zabić człowieka, czy tylko nastraszyć.
Wyczuwając, że powinien wreszcie jakoś zareagować na te rewelacje, Brunetti spytał:
– A co się właściwie stało?
– Celem morderców nie był wcale Cappelli, ale jego wspólnik, Gavini – wyjaśnił sędzia. – Tak w każdym razie wykazało nasze dochodzenie.
– Jak to możliwe? – spytał Brunetti, teraz już naprawdę zaciekawiony.
– Od początku zakrawało na absurd, żeby ktoś chciał zabić Cappellego – zaczął Righetto, sugerując, że fakt, iż adwokat był zdeklarowanym wrogiem lichwiarzy, nie ma tutaj żadnego znaczenia. – Zbadaliśmy jego przeszłość, przejrzeliśmy sprawy, nad którymi pracował, ale nic nie wskazuje na to, żeby popadł w konflikt z kimś, kto mógłby się posunąć do takiego czynu.
Brunetti westchnął ze zrozumieniem.
– Z drugiej zaś strony mamy jego wspólnika – ciągnął Righetto.
– Gaviniego – podpowiedział bez potrzeby Brunetti.
– Właśnie, Gaviniego. – Righetto zaśmiał się pogardliwie. – Gavini jest tu bardzo znaną postacią. To niepoprawny uwodziciel. Niestety, ma zwyczaj romansowania z mężatkami.
– Ach! – Tym razem westchnienie Brunettiego wyrażało w umiarkowanym stopniu męską wyrozumiałość. – Więc o to chodziło? – spytał, usatysfakcjonowany tym wyjaśnieniem.
– Najprawdopodobniej. W ciągu ostatnich kilku lat miał romanse z czterema kobietami, z których każda była zamężna.
– Biedaczek – skwitował Brunetti i zamilkł. Uświadomiwszy sobie komiczny wydźwięk tego, co powiedział, dodał ze śmiechem: – Może powinien był poprzestać na jednej.
– Tak, ale czy to mężczyzna o tym decyduje? – rzucił sędzia, a Brunetti wynagrodził go natychmiast wybuchem szczerego śmiechu.
– Czy orientuje się pan, o którą z nich mogło chodzić? – spytał Brunetti, zastanawiając się, jak Righetto z tego wybrnie, i od jego odpowiedzi uzależniając dalszy kierunek dochodzenia.
Righetto zamilkł, jakby się zastanawiał.
– Nie. Przesłuchaliśmy i zamieszane w to kobiety, i ich mężów, ale wszyscy mają alibi.
– Czy gazety przypadkiem nie pisały, że to było dzieło zawodowców? – spytał Brunetti z pewnym zakłopotaniem.
– Skoro jest pan policjantem, powinien pan wiedzieć, że nie należy wierzyć temu, co wypisują gazety – odrzekł Righetto chłodno.
– Oczywiście. – Brunetti roześmiał się, tym razem z wdzięcznością za wymierzenie mu zasłużonego prztyczka w nos przez bardziej doświadczonego i mądrzejszego kolegę. – Myśli pan, że była jeszcze jakaś inna dama?
– W tym kierunku idzie obecnie nasze śledztwo – oznajmił Righetto.
– To się stało w ich kancelarii, prawda?
– Tak – odrzekł Righetto, zachęcony uwagą Brunettiego o dodatkowej damie. – Obydwaj mężczyźni byli bardzo podobni do siebie: niscy i ciemnowłosi. W dniu, kiedy to się wydarzyło, padał deszcz. Zabójca znajdował się na dachu budynku po drugiej stronie ulicy. To oczywiste, że wziął Cappellego za Gaviniego.
– A te pogłoski, według których Cappelli został zabity z powodu śledztwa w środowisku lichwiarzy? – spytał Brunetti sceptycznym tonem, żeby dla Righetta było jasne, że on nie wierzy w te bzdury, ale wolałby wiedzieć, jak jest naprawdę, w razie gdyby spytał go o to ktoś inny, bardziej naiwny, a więc bezkrytycznie wierzący gazetom.
– Już na wstępie zbadaliśmy taką możliwość, ale to nic nie dało.
– Cherchez la femme! – rzekł Brunetti, umyślnie kalecząc francuszczyznę, i znów się roześmiał.
Righetto zrewanżował się tym samym. Wyglądał na rozbawionego, kiedy niby obojętnie zapytał:
– Mówił pan o jakiejś śmierci. To morderstwo?
– Eee, nie, po tym wszystkim, co mi pan powiedział, magistralo, jestem pewien, że nie ma to z pańską sprawą nic wspólnego – odrzekł Brunetti, usiłując sprawić wrażenie naiwnego głupka. – Jestem tego pewien. To zwykły wypadek.