Rozdział 16

Jak większość Włochów, Brunetti wierzył plotkom, że wszystkie rozmowy telefoniczne w kraju są nagrywane, a wiadomości przesyłane faksem – kopiowane. Jako jeden z nielicznych zaś miał podstawy sądzić, że plotki te są zgodne z prawdą. Nawet jednak gdyby nie były, to i tak wszyscy, dzwoniąc do urzędów państwowych, starali się nie powiedzieć niczego, co mogłoby ewentualnie im zaszkodzić. Ludzie rozmawiali szyfrem, w którym „wazon” czy „kwiaty” oznaczały „pieniądze”, a „przyjaciele” za granicą – „inwestycje” lub „konta w banku”. Zgodnie z tym zwyczajem, kiedy Brunetti zadzwonił do przyjaciółki w Banca di Modena i zaproponował spotkanie przy kawie, nie próbował nawet nawiązać do tego, co go naprawdę interesowało.

Ponieważ ów bank znajdował się z drugiej strony Rialto, umówili się na południowy aperitif nieco bliżej, na Campo San Luca. Oznaczało to dla Brunettiego długi spacer, ale tylko w ten sposób, spotykając się na terenie neutralnym, mógł porozmawiać z Francą szczerze. Nikomu się nie tłumacząc, wyszedł z biura i skierował się najpierw ku bacino, a potem w stronę San Marco.

Idąc wzdłuż Riva degli Schiavoni, obejrzał się w lewo, szukając wzrokiem holowników, i zaskoczony zobaczył, że brzeg jest pusty. Po chwili uświadomił sobie, że nie ma ich już od lat, tylko zupełnie wyleciało mu to z głowy. Jak mógł o czymś takim zapomnieć? To trochę tak, jakby zapomnieć własny numer telefonu albo jak wygląda ekspedientka w sklepie na dole, gdzie codziennie kupuje się chleb. Nie wiedział, gdzie je przeniesiono, ani nie mógł sobie przypomnieć, ile lat temu znikły, pozostawiając wzdłuż nabrzeża pustą przestrzeń dla innych łodzi, z turystycznego punktu widzenia niewątpliwie bardziej użytecznych.

Jakie piękne łacińskie nazwy miały te kołyszące się dumnie na wodzie czerwone holowniki, w każdej chwili gotowe z wdzięcznym posapywaniem wspomóc statki płynące po Canale della Giudecca. Promy, które obecnie zawijały do miasta, byłyby i tak dla nich za wielkie: potwory wyższe od bazyliki, wypełnione tysiącami mrówczych postaci stłoczonych przy relingu, wpływały samodzielnie do doku, spuszczając trapy i wysypując na miasto hordy turystów.

Brunetti nie chciał jednak myśleć o tym wszystkim. Minął plac św. Marka i skręcił w prawo, w kierunku centrum, do Campo San Luca. Franca już tam czekała, rozmawiając z jakimś mężczyzną, którego Brunetti nie znał, choć jego twarz wydała mu się znajoma. Kiedy się do nich zbliżał, pożegnali się uściskiem dłoni i mężczyzna ruszył w stronę Campo Manin, Franca zaś wolnym krokiem podeszła do księgarni i zaczęła oglądać wystawę.

– Ciao, Franca – rzekł Brunetti, stając koło niej. Byli przyjaciółmi z liceum, przez pewien czas nawet więcej niż przyjaciółmi, ale potem ona poznała swojego Maria, a Brunetti poszedł na uniwersytet, gdzie poznał Paolę. Franca miała wciąż takie same błyszczące blond włosy, o kilka tonów jaśniejsze od włosów Paoli, a Brunetti, który miał w tych sprawach niezłą orientację, wiedział, że musiała ten odcień utrzymywać z pomocą fryzjera. Ale poza tym wcale się nie zmieniła: pełne kształty, których się wstydziła dwadzieścia lat temu, teraz, kiedy stała się kobietą dojrzałą, dodawały jej wdzięku – tak jak większość krągłych kobiet cerę miała gładką, bez śladu zmarszczek. Orzechowe oczy patrzyły tak samo łagodnie jak kiedyś i na jego widok, tak samo jak kiedyś, zajaśniały ciepłem.

– Ciao, Guido! – odrzekła, nadstawiając policzki do dwóch szybkich pocałunków.

– Zapraszam cię na drinka – powiedział Brunetti, starym zwyczajem biorąc ją pod rękę i prowadząc w stronę baru.

Zamówili uno spritz i przyglądali się, jak barman miesza wino z wodą mineralną, dodaje kroplę campari, zaczepia o brzeg kieliszka plasterek cytryny, po czym pewnym gestem popycha obydwie szklaneczki w ich kierunku.

Cin cin! – powiedzieli równocześnie i wypili pierwszy łyk.

Barman postawił przed nimi talerzyk chipsów, ale nie zwrócili na nie uwagi. Z powodu tłoku przy barze stopniowo przesuwali się w głąb sali, aż znaleźli się przy oknie, przez które obserwowali teraz ruchliwą ulicę.

Franca wiedziała, że jest to spotkanie służbowe. Gdyby Brunetti chciał się dowiedzieć, co u niej słychać, wypytałby o wszystko przez telefon, a nie umawiał się z nią w tym zatłoczonym, gwarnym miejscu.

– O co chodzi, Guido? – spytała z uśmiechem, żeby nie psuć od razu miłego nastroju.

– O lichwiarzy – odpowiedział.

Rozejrzała się szybko dokoła.

– Komu są potrzebne te wiadomości?

– Mnie, oczywiście.

– Wiem, że tobie, Guido. Ale czy potrzebujesz ich jako policjant, czy tak po przyjacielsku?

– Czemu o to pytasz?

– Ponieważ jeśli to jest ta pierwsza ewentualność, nie mam ci nic do powiedzenia.

– A jeśli druga?

– To mam.

– Jaka to różnica? – spytał, przysuwając się do baru, żeby wziąć parę chipsów. Nie żeby miał na nie wielką ochotę, ale chciał jej dać trochę czasu do namysłu.

– Taka, że w pierwszym przypadku być może będę musiała powtórzyć wszystko, co ci powiem, przed sądem albo ty może będziesz musiał podać źródło informacji. Jeśli natomiast jest to zwyczajna rozmowa między przyjaciółmi, mogę powiedzieć ci wszystko, co wiem, i zaraz potem zapomnieć, że ci o tym powiedziałam, na wypadek, gdyby ktoś mnie kiedyś o to pytał.

Mówiąc to, Franca w ogóle się nie uśmiechała, co było o tyle dziwne, że z natury tryskała radością jak fontanna wodą.

– Czy oni są aż tak niebezpieczni? – spytał Brunetti, odbierając od niej pustą szklankę i stawiając obok swojej na kontuarze.

– Wyjdźmy – powiedziała Franca. Kiedy znaleźli się na campo, podeszła do marmurowego masztu i stanęła po jego lewej stronie, dokładnie naprzeciw witryny księgarni. W ten sposób, przypadkowo czy nie, znalazła się w odległości paru metrów od dwóch podpierających się laskami, nachylonych ku sobie staruszek.

Brunetti stanął obok niej. Światło padające znad budynków spowodowało, że sylwetki ich odbiły się w oknie wystawowym księgarni. Nieostry obraz odbity w szybie przeniósł ich na chwilę w przeszłość, do tych lat, kiedy jako para nastolatków umawiali się tu często na kawę z przyjaciółmi.

Wtedy wyrwało mu się pytanie:

– Czy naprawdę aż tak się boisz?

– Mam piętnastoletniego syna – wyjaśniła Franca rzeczowym tonem, tak jakby mówiła o pogodzie czy o tym, że jej syn uwielbia piłkę nożną. – A ty, Guido, dlaczego chciałeś spotkać się ze mną właśnie tutaj?

Uśmiechnął się.

– Wiem, że jesteś bardzo zajęta, wiem, gdzie mieszkasz, więc pomyślałem, że to odpowiednie miejsce, bo nie będziesz miała daleko.

– Czy to był jedyny powód? – Franca oderwała wzrok od niewyraźnego odbicia Brunettiego w szybie i spojrzała na niego.

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Więc naprawdę nic o nich nie wiesz? – spytała.

– Nic. Wiem, że istnieją, i wiem, że działają tutaj, w mieście. Bo gdzie mieliby egzystować? Ale nigdy nie złożono na nich oficjalnej skargi.

– No, a poza tym przeważnie zajmuje się nimi urząd podatkowy, prawda?

Brunetti wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, czym zajmowali się funkcjonariusze Guardia di Finanza. Często widywał ich szare mundury ozdobione jaskrawoczerwonymi płomykami mającymi symbolizować sprawiedliwość, nie zauważył jednak, by robili cokolwiek pożytecznego prócz zachęcania osaczonych obywateli do wynajdywania coraz to nowych sposobów ucieczki przed podatkami.

Kiwnął twierdząco głową, nie chcąc otwarcie przyznawać się do ignorancji.

Franca odwróciła się i powiodła wzrokiem po małym placyku. Przez chwilę rozglądała się w milczeniu, aż w końcu wskazała podbródkiem na bar szybkiej obsługi po przeciwnej stronie.

– Co tam widzisz? – zapytała.

Popatrzył na wielką szklaną fasadę. Przy wejściu kręciło się mnóstwo młodzieży, a wszystkie stoliki, dobrze widoczne przez ogromne okna, były zajęte.

– Widzę całkowity upadek sztuki kulinarnej – powiedział, śmiejąc się.

– A na zewnątrz? – spytała poważnie.

Brunetti spojrzał ponownie w stronę baru, zawiedziony, że Franki nie rozśmieszył jego żart. Zobaczył dwóch ciemno ubranych mężczyzn z aktówkami, zagłębionych w rozmowie. Na lewo od nich młoda kobieta, gorączkowo przerzucając strony notesu, próbowała jednocześnie wystukać numer na telefonino. Niedaleko niej stał nędznie odziany, wysoki i chudy starzec, który mówił coś do równie starej kobiety, całej w czerni. Kobieta, przygarbiona wiekiem, drobnymi dłońmi ściskała rączkę wielkiej ciemnej torby. Zapadnięte policzki, długi ostry nos i pochylona sylwetka upodobniały ją do czarownicy.

– Widzę sporo ludzi robiących to, co zwykle ludzie robią na Campo San Luca.

– To znaczy? – Franca popatrzyła na niego przenikliwie.

– Spotykają się, rozmawiają, idą na drinka, a potem wracają do domu na obiad. Dokładnie tak jak my.

– A tych dwoje? – Franca wskazała brodą na chudzielca i staruszkę.

– Ona pewnie wraca do domu na obiad po długiej mszy w którymś z tych małych kościółków.

– A on?

Brunetti znów popatrzył w ich kierunku. Wciąż rozmawiali.

– Wygląda na to, że ona stara się ocalić jego duszę, a on się przed tym broni.

– On nie ma duszy – powiedziała Franca, zaskakując go swoją oceną, gdyż zazwyczaj nie mówiła o nikim złego słowa. – Ona też jej nie ma – dodała zimno, wpatrując się w witrynę księgarni. – To jest Angelina Volpato i jej mąż Massimo – mówiła dalej, odwrócona do Brunettiego plecami. – Dwoje największych lichwiarzy w mieście. Nikt nie wie, kiedy zaczęli swoją działalność, ale od dziesięciu lat są właściwie monopolistami.

Brunetti poczuł tuż obok czyjąś obecność – jakaś kobieta stanęła blisko nich i zaczęła oglądać książki. Franca zamilkła i odezwała się dopiero, kiedy kobieta odeszła.

– Można ich tu zastać codziennie przed południem, wszyscy o tym wiedzą, więc jeśli ktoś ma do nich interes, podchodzi, zagaja rozmowę i Angelina zaprasza go do domu. Ta baba to prawdziwy wampir. – Franca przerwała, najwyraźniej bardzo przejęta. – Z domu dzwoni do notariusza i przygotowują umowę. W zamian za gotówkę ludzie oddają im domy, interesy, meble.

– O jak duże pieniądze chodzi?

– Wszystko zależy od tego, ile kto potrzebuje i na jak długo. Jeśli to tylko parę milionów, to przyjmą pod zastaw meble. Ale jeśli to jakaś znaczna suma, pięćdziesiąt milionów albo więcej, wtedy ona dolicza procent. Podobno jest analfabetką, tak jak jej mąż, ale procent potrafi wyliczyć w sekundę.

Franca zamyśliła się na chwilę.

– Jeśli to jest bardzo duża suma – podjęła – dłużnicy zgadzają się przepisać na nią na przykład dom. Wystarczy, że nie zwrócą tej sumy w całości w terminie, a dom przechodzi w jej ręce.

– W jaki sposób?

– Jej adwokat zaskarża ich do sądu, a ona ma przecież akt zrzeczenia się domu na jej rzecz, podpisany w obecności notariusza.

Kiedy Franca mówiła, wciąż wpatrzona w książki na wystawie, Brunetti pogrzebał w swojej pamięci, a także zrobił szybki rachunek sumienia. Niestety, musiał przed sobą przyznać, że nic z tego nie było dla niego nowością. Nie znał co prawda szczegółów, ale wiedział doskonale, że tak się właśnie rzeczy mają. Tyle że sprawy te należały do kompetencji Guardia di Finanza, a przynajmniej tak było do dziś, bo dziś ślepy przypadek sprawił, że zwrócił uwagę na Angelinę Volpato i jej męża, którzy wciąż jeszcze stali i rozmawiali w ten pogodny wiosenny dzień w Wenecji.

– Ile oni biorą?

– Zależy, jak bardzo zdesperowani są ludzie.

– Skąd oni mogą wiedzieć, jak bardzo zdesperowani są ludzie?

Franca oderwała wzrok od rysunku, na którym para świnek ciągnęła wóz strażacki, i spojrzała na niego.

– Przecież wiesz, że tutaj wszyscy o wszystkim wiedzą – rzuciła. – Wystarczy, że poprosisz o pożyczkę, a pod koniec dnia wiedzą o tym wszyscy w banku, następnego ranka rodziny urzędników, a po południu całe miasto.

Tak faktycznie jest, pomyślał Brunetti. Prawdopodobnie dlatego, że mieszkańcy Wenecji, w sumie niewielkiego miasta, byli – z powodu więzów krwi czy przyjaźni – jakby jedną rodziną, żaden sekret nie mógł się w tym dusznym światku zbyt długo utrzymać. Nawet dla niego było oczywiste, że jeśli ktoś potrzebuje pieniędzy, wkrótce będzie o tym wiadomo publicznie.

– No a jaki procent oni biorą? – zapytał.

Franca chciała od razu odpowiedzieć, ale się zawahała.

– Słyszałam, że biorą dwadzieścia procent miesięcznie – rzekła po namyśle. – Ale słyszałam też, że pięćdziesiąt.

W Brunettim natychmiast odezwał się wenecjanin.

– To jest sześćset procent rocznie! – wykrzyknął, nie kryjąc oburzenia.

– Dużo więcej, jeśli to jest procent składany – poprawiła go Franca, dowodząc, że jej weneckie korzenie sięgają dużo głębiej.

Komisarz znów przyjrzał się parze po drugiej stronie placu. Ich rozmowa dobiegła końca. Czarno odziana kobieta poszła w kierunku Rialto, mężczyzna zaś zmierzał w ich stronę.

Brunetti zobaczył jego wypukłe czoło, chropawą obwisłą skórę, pofałdowaną jak po jakiejś nieleczonej chorobie, pełne usta i ciężkie powieki. Niczym wielkie ptaszysko starzec człapał ciężko, stawiając płasko stopy, jakby naumyślnie chciał zniszczyć i tak wysłużone fleki. Jego twarz nosiła piętno wieku i choroby, lecz ten dziwny krok, zwłaszcza kiedy Brunetti zobaczył go od tyłu, skręcającego w calle, która prowadziła do ratusza, przywodził raczej na myśl młodzieńczą niż starczą niezdarność.

Kiedy kobieta znikła już z pola widzenia, Brunetti spojrzał znowu tam, gdzie przedtem stała ta dziwna para, ale wciąż miał wrażenie, że widzi jakieś zwierzę podobne do szczura, stojące na dwóch łapach.

– Skąd właściwie o tym wszystkim wiesz? – spytał France.

– Przecież pracuję w banku, pamiętasz? – odrzekła.

– Chcesz powiedzieć, że tych dwoje jest ostatnią deską ratunku dla ludzi, którym nie uda się niczego wydostać od ciebie?

Franca kiwnęła głową twierdząco.

– Ale jak ci ludzie dowiadują się o ich istnieniu?

Popatrzyła na niego, jakby się zastanawiając, na ile może mu zaufać, i rzekła:

– Słyszałam, że czasami poleca ich bank.

– Co?

– Że kiedy ludzie próbują pożyczyć pieniądze w banku i spotykają się z odmową, może się zdarzyć, że któryś z urzędników im poradzi, żeby się zwrócili do Volpatów. Czy do jakiegoś innego lichwiarza, który płaci im za to procent.

– Ile? – spytał Brunetti przerażony.

Franca wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. To zależy.

– Od czego?

– Od wysokości pożyczonej sumy. Albo od rodzaju umowy między bankiem a lichwiarzem. Ktoś, kto naprawdę potrzebuje pieniędzy, jakoś je zdobędzie – dodała, zanim Brunetti zdążył zebrać myśli. – Jeśli nie pożyczą mu przyjaciele ani rodzina, jeśli odmówi mu bank, to pójdzie do ludzi takich jak Volpatowie.

Brunetti postanowił zapytać wprost.

– Czy to ma związek z mafią?

– A co nie ma? – odpowiedziała pytaniem, ale widząc jego irytację, dodała: – Przepraszam cię, żartowałam. Tego dokładnie nie wiem. Ale zastanów się, to przecież doskonały sposób prania pieniędzy.

Brunetti przytaknął. Tylko pod ochroną mafii taki dochodowy interes może bezkarnie funkcjonować pod nosem władz.

– Zepsułam ci obiad, prawda? – spytała, uśmiechając się i wreszcie upodabniając do osoby, którą pamiętał.

– Nie, wcale nie.

– Czemu to cię tak interesuje?

– To może mieć związek z inną sprawą.

– Przeważnie tak jest – stwierdziła, nie pytając już o nic więcej. Zawsze podziwiał jej dyskrecję. – No to już pójdę – powiedziała, całując go w oba policzki.

– Dzięki, Franca – Brunetti przyciągnął ją do siebie, ciesząc się bliskością silnego ciała, w którym tkwił jeszcze silniejszy duch. – Spotkanie z tobą zawsze sprawia mi dużą radość.

Gdy tylko poklepała go po ramieniu i odwróciła się, zdał sobie sprawę, że nie zapytał jej o żadnych innych lichwiarzy, ale teraz nie mógł przecież przywołać jej z powrotem. Pora iść do domu, pomyślał.

Загрузка...