Rozdział 12

Brunetti zadzwonił do biura numerów i przedstawił się jako oficer policji. Wyjaśnił, że próbuje zidentyfikować pewien numer, ale ponieważ ma tylko siedem cyfr, najwyraźniej brakuje mu numeru kierunkowego. Czy mogliby sprawdzić, w jakich miastach taki numer istnieje? Nie proponując nawet oddzwonienia na komendę w celu weryfikacji tożsamości rozmówcy, urzędniczka poprosiła Brunettiego, żeby zaczekał przy telefonie, a ona sprawdzi dane w komputerze. Brunetti czekał ze słuchawką przy uchu. Przynajmniej nie było żadnej muzyki. Po chwili otrzymał odpowiedź, że w grę wchodzą cztery miasta: Piacenza, Ferrara, Akwileja i Mesyna.

Lecz gdy poprosił o podanie nazwisk abonentów dysponujących tym numerem w poszczególnych miastach, kobieta wycofała się, zasłaniając przepisami, ochroną życia prywatnego i „ogólnie przyjętą polityką”. Oznajmiła, że takich informacji może udzielić tylko na żądanie policji lub innego organu państwowego. Brunetti wyjaśnił, że pełni funkcję komisarza i że jeśli ona sobie tego życzy, może natychmiast oddzwonić do niego na komendę w Wenecji. Urzędniczka poprosiła o numer. Ledwo się powstrzymał od pouczenia jej, że w takiej sytuacji powinna wyszukać numer sama, by mieć pewność, że rzeczywiście połączy się z komendą. Zamiast tego jednak podał żądaną informację, powtórzył swoje nazwisko i się rozłączył. Telefon zadzwonił prawie natychmiast i kobieta podyktowała mu cztery nazwiska i adresy, każde z innego miasta.

Nazwiska nie powiedziały mu niczego. W Piacenzy numer należał do agencji wynajmu samochodów. W Ferrarze przypisane były do niego dwa nazwiska, co wskazywało, że to jakieś biuro albo sklep. W Akwilei i Mesynie numer wyglądał na prywatny. Brunetti zaczął od Piacenzy. Czekał dość długo i kiedy w końcu odebrał jakiś mężczyzna, komisarz przedstawił się i spytał, czy w spisie klientów nie mają przypadkiem wenecjanina Franca Rossiego. A może to nazwisko obiło im się o uszy przy jakiejś innej okazji? Mężczyzna poprosił Brunettiego o chwilę cierpliwości, zasłonił słuchawkę dłonią i odezwał się do kogoś obok. Słuchawkę przejęła kobieta, Brunetti musiał jeszcze raz powtórzyć, o co mu chodzi, i ponownie zaczekać. Tym razem czekał dłużej, ale w końcu kobieta wróciła i przepraszając go, rzekła, że niestety, nie mają w swoim rejestrze takiego nazwiska.

W Ferrarze połączył się z automatyczną sekretarką, informującą, że dodzwonił się do biura Gavini i Cappelli i że może zostawić wiadomość. Rozłączył się.

W Akwilei odebrała jakaś staruszka, która nigdy nie słyszała o żadnym Francu Rossim. Numer z Mesyny był już odłączony.

Czy Rossi miał prawo jazdy? W portfelu go nie było. Nie znaczy to, że nie prowadził. Nawet jeśli wenecjaninowi rzadko zdarza się prowadzić auto, z reguły posiada prawo jazdy. Dla żadnego Włocha brak dróg nie jest wystarczającym powodem, aby wyrzec się tęsknoty za szybkim autem. Brunetti połączył się z odpowiednim biurem, w którym poinformowano go, że wydano siedem praw jazdy na nazwisko Franco Rossi. Niestety, w żadnym z nich data urodzenia nie zgadzała się z datą widniejącą na legitymacji z Ufficio Catasto.

Znów połączył się z Ferrarą, lecz nadal bez skutku. Tymczasem zadzwonił jego telefon.

Commissario?

– Słucham, Vianello.

– Właśnie dostaliśmy telefon z posterunku w Cannaregio.

– Tego koło Tre Archi?

– Tak, szefie.

– Czego chcieli?

– Zadzwonił do nich jakiś człowiek, mówiąc, że z mieszkania piętro wyżej dobywa się dziwny zapach, właściwie smród.

Brunetti milczał. Nie trzeba było zbyt dużej wyobraźni, żeby domyślić się dalszego ciągu – nie dzwoni się na komisariat z powodu pękniętej rury czy zalegających śmieci.

– To był student – powiedział Vianello, ucinając dalsze spekulacje.

– Co się stało?

– Mówią, że wygląda to na przedawkowanie.

– Jak dawno temu zadzwonili?

– Jakieś dziesięć minut temu.

– Już idę.


Kiedy wraz z Vianellem opuścili komendę, Brunettiego zaskoczył upał. Dziwne, ale choć zawsze wiedział, jaki jest dzień tygodnia, często nie uświadamiał sobie pory roku. Czując wokół ciepło, rozejrzał się i dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież jest już wiosna. Wiosna! Koniec z wilgocią i zimnem.

Dziś łódź prowadził inny pilot, Pertile. Antipatico, pomyślał o nim Brunetti, wskakując na pokład z Vianellem i dwoma pracownikami laboratorium, z których jeden odwiązał cumę. Łódź popłynęła w kierunku bacino, po czym gwałtownie skręciła w Canale Arsenale. Pertile włączył syrenę, rozpędził się i mknąc przez martwe wody kanału, przeleciał niebezpiecznie blisko dziobu tramwaju wodnego numer pięćdziesiąt dwa, ruszającego właśnie z przystanku Tana.

– Pertile, to nie żaden alarm przeciwlotniczy! – zdenerwował się Brunetti.

Pilot odwrócił się i spoglądając na mężczyzn na pokładzie, zdjął dłoń z kierownicy. Wycie syreny ustało. Brunetti miał wrażenie, że łódź płynie teraz jeszcze prędzej, ale powstrzymał się od dalszych uwag. Za Arsenale Pertile skręcił ostro w lewo, minął przystanki Ospedale Civile, Fondamenta Nuove, La Madonna dell’Orto i San Alvise i wpłynął w Canale di Cannaregio. Po chwili zobaczyli policjanta, który stał na brzegu i machał do nich ręką.

Vianello rzucił mu cumę, którą policjant przywiązał do żelaznej obręczy. Zauważywszy Brunettiego, zasalutował i wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wyjść z łodzi.

– Gdzie to jest? – spytał Brunetti, jak tylko stanął na lądzie.

– W tej calle, panie komisarzu. – Policjant wskazał ręką wąską uliczkę, biegnącą w głąb Cannaregio.

Vianello poprosił Pertilego, żeby na nich zaczekał. Brunetti z młodym policjantem poszli przodem, za nimi gęsiego podążyli pozostali mężczyźni.

Nie musieli iść daleko; bez trudu znaleźli dom, o który chodziło. Jakieś dwadzieścia metrów dalej, pod bramą, w której stał umundurowany policjant z założonymi na piersi rękami, zebrała się już mała grupka ludzi.

Gdy się zbliżali, z grupki wystąpił mężczyzna i gapiąc się na nich, stanął w wyczekującej pozie, z rękami na biodrach. Był wysoki i chudy, i miał największy pijacki nos, jaki Brunetti kiedykolwiek widział: rozpłomieniony, obrzmiały, krostowaty, na czubku prawie siny. Od razu pomyślał o tym holenderskim średniowiecznym obrazie – zaraz, jak to on się nazywał, Chrystus niosący krzyż? – na którym roiło się od wykrzywionych twarzy, wróżących tym, co znaleźli się w ich pobliżu, tylko cierpienie i zło.

– Czy to on go znalazł? – spytał cicho młodego policjanta.

– Tak, panie komisarzu. On mieszka na parterze.

Podeszli do mężczyzny, który wetknąwszy ręce w kieszenie, zaczął kiwać się w tył i w przód, jakby zniecierpliwiony, że policja odrywa go od pilnej pracy.

– Dzień dobry panu. Czy to pan nas zawiadomił? – spytał Brunetti, stając tuż przed nim.

– Tak, ja. Dziwi mnie zresztą, że przyjechaliście tak prędko – odezwał się mężczyzna głosem pełnym pretensji i wrogości. Jego oddech czuć było alkoholem i kawą.

– To pan zajmuje mieszkanie piętro niżej? – spytał Brunetti spokojnie.

– Tak, mieszkam tu od siedmiu lat i jeśli ten dupek właściciel myśli, że mnie stąd wyrzuci, dając mi nakaz eksmisji, to mu powiem, gdzie go sobie może wsadzić!

Mężczyzna mówił z akcentem z Giudekki i jak wielu pochodzących z tej wyspy wyrażał się dosadnie.

– Jak długo mieszkał tu zmarły?

– W każdym razie już tu nie mieszka – rzekł mężczyzna i zaniósł się śmiechem, który przeszedł w kaszel.

– Jak długo tu mieszkał? – powtórzył Brunetti.

Lokator z parteru wyprostował się i przyjrzał dokładniej Brunettiemu. Komisarz z kolei przypatrywał się białym plackom łuszczącej się skóry na jego czerwonej twarzy i oczom zdradzającym żółtaczkę.

– Parę miesięcy. Musi pan spytać właściciela. Ja tyle co widziałem go parę razy na schodach – odrzekł mężczyzna.

– Czy ktoś go odwiedzał?

– Nie mam pojęcia. Nie wtykam nosa w cudze sprawy, zwłaszcza studentów. Pieprzone mądrale, myślą, że wszystkie rozumy zjedli. – W głosie mężczyzny brzmiała zawziętość.

– On był przemądrzały? – spytał Brunetti.

Mężczyzna zamilkł. Nie był przyzwyczajony do uzasadniania swoich opinii. Po dłuższej chwili odrzekł:

– Nie, nie wiem. Mówiłem już, że widziałem go tylko kilka razy.

– Proszę podać swoje nazwisko sierżantowi – rzekł Brunetti, wskazując ręką młodego policjanta i kierując się ku domowi. Stojący przy drzwiach oficer zasalutował.

– Miał na imię Marco – dobiegł Brunettiego głos lokatora z parteru.

Brunetti poprosił Vianella, żeby spróbował dowiedzieć się czegoś od innych sąsiadów. Kiedy Vianello odszedł, policjant przy drzwiach odsunął się, wskazując komisarzowi drogę na pierwsze piętro.

Brunetti popatrzył na wąskie, ciemne schody. Mimo że dyżurujący policjant zapalił światło, ledwie było cokolwiek widać. Słaba żarówka jakby nie chciała oświetlać ogólnego zaniedbania i brudu. Odpadające od ścian kawałki tynku i farby zgarnięto nogą pod ścianę wraz z rozmaitymi innymi śmieciami. Wszędzie walały się niedopałki.

Brunetti wbiegł po schodach. Już na półpiętrze poczuł ten straszny odór. Lepka, gęsta, przenikająca wszystko woń rozkładu i zgnilizny, nasilająca się z każdym stopniem. Zbliżając się do celu, Brunetti przeżył straszliwe chwile, wyobrażając sobie oblepiającą go lawinę cząsteczek, przywierających do ubrania, wpadających do nosa i gardła i brutalnie przypominających o ludzkiej śmiertelności.

Przy drzwiach mieszkania stał jeszcze jeden młody policjant. W słabym świetle wyglądał bardzo blado. Brunetti żałował, że drzwi są zamknięte, ponieważ to oznaczało, że jak się je otworzy, smród będzie jeszcze większy. Policjant zasalutował i szybko odsunął się o kilka kroków.

– Możecie zejść na dół – powiedział Brunetti, zdając sobie sprawę, że młody człowiek stoi tu co najmniej od godziny. – Wyjdźcie się przewietrzyć.

– Dziękuję, panie komisarzu – policjant zasalutował po raz wtóry, szybkim krokiem wyminął Brunettiego i zbiegł ze schodów.

Słysząc na schodach zbliżającą się ekipę kryminalistyczną obładowaną sprzętem, Brunetti wstrzymał oddech i sięgnął do klamki. Już ją naciskał, kiedy usłyszał, jak jeden z techników woła:

Commissario, niech pan najpierw włoży to! Odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna rozdziera plastikowe opakowanie z maskami chirurgicznymi. Tym razem żaden z nich nie przejął się ostrym zapachem chemikaliów, którymi były przesiąknięte.

Brunetti otworzył drzwi. Mimo że wszystkie okna w mieszkaniu były otwarte, zapewne przez policję, straszliwy odór zaatakował ich nosy i usta, przebijając się przez woń środków odkażających.

Komisarz na moment zesztywniał, przemógł się jednak i przekroczył próg. Było to zwykłe studenckie mieszkanie. Brunettiemu przypomniała się własna młodość. Zniszczona kanapa przykryta jakąś kolorową indyjską płachtą założoną za oparcie i starannie podwiniętą pod siedzenia tak, żeby udawać tapicerkę, długi stół pod ścianą, zawalony książkami i zeszytami, kawałek spleśniałej pomarańczy, ubrania rzucone byłe jak na jednym krześle, na drugim – znów książki.

Młody człowiek leżał na wznak na podłodze kuchni, z lewą ręką nad głową. Zabójcza igła wciąż jeszcze sterczała z żyły, tuż nad łokciem. Prawa ręka dotykała głowy, zgięta w charakterystycznym, znajomym Brunettiemu geście – jego syn robił tak za każdym razem, kiedy zauważył, że się pomylił czy wygłupił. Jak można było się spodziewać, na stole leżały łyżeczka, świeca i maleńka plastikowa saszetka, zawierająca to coś, co go zabiło. Brunetti odwrócił oczy. Otwarte okno wychodziło wprost na okno innego domu, o zamkniętych szczelnie okiennicach. Do kuchni wszedł jeden z techników.

– Może go zakryć, panie komisarzu? – spytał, spoglądając na chłopca.

– Nie. Lepiej nic nie dotykać, dopóki nie przyjdzie lekarz. Na kogo czekamy?

– Na Guerriera, panie komisarzu.

– Nie na Rizzardiego?

– Nie, dziś ma dyżur Guerriero.

Brunetti skinął głową i wrócił do salonu. Gumka zaczęła go uwierać, wiec zdjął maskę i schował ją do kieszeni. Przez krótki moment smród wokół jakby się nasilił. Do kuchni wszedł drugi technik, wnosząc aparat i statyw. Komisarz usłyszał, że naradzają się, jak sfotografować leżące na ziemi ciało, jak uwiecznić maleńki fragment historii, którym stała się śmierć Marca, studenta uniwersytetu, leżącego z igłą wbitą w ramię, który miał wzbogacić policyjne archiwa Wenecji, perły Adriatyku. Powoli podszedł do stołu i przyjrzał się rozrzuconym książkom i kartkom. Taki sam bałagan zostawiał kiedyś on sam, taki sam bałagan zostawia teraz jego syn, wychodząc co rano do szkoły.

Na wewnętrznej stronie okładki podręcznika do historii architektury komisarz zauważył podpis: Marco Landi. Powoli zaczął przeglądać książki i papiery leżące na stole, zatrzymując się co chwila nad jakimś ciekawszym akapitem czy zdaniem. Marco, jak się okazało, przygotowywał referat na temat ogrodów należących do czterech osiemnastowiecznych willi, położonych miedzy Wenecją a Padwą. Brunetti znalazł książki i fotokopie artykułów o architekturze pejzażu, a nawet kilka szkiców, których autorem był prawdopodobnie zmarły chłopiec. Jeden z dużych rysunków przedstawiał ogród tradycyjny. Wszystko w tym ogrodzie, łącznie z najmniejszą roślinką, zostało narysowane niezwykle starannie. Na wielkim słonecznym zegarze na lewo od fontanny można było nawet odczytać godzinę: czwarta piętnaście. W prawym dolnym rogu rysunku zza grubego oleandra wyglądała para zadowolonych, najedzonych królików, wpatrując się z ciekawością w widza. Brunetti wziął drugi rysunek, dotyczący innego projektu, gdyż przedstawiał nowoczesny dom, częściowo zawieszony nad jakimś wąwozem czy urwiskiem. Brunetti przyjrzał się i temu rysunkowi. Tym razem króliki kpiąco popatrywały zza współczesnej rzeźby na trawniku przed domem. Zaczął przeglądać resztę rysunków Marca. Na każdym były króliki. Czasem było je trudno znaleźć, tak zmyślnie zdawały się ukryte: raz siedziały w jednym z okien bardzo dużego budynku, raz wyglądały zza szyby auta zaparkowanego przed domem. Brunettiego zaciekawiło, jak profesorzy Marca traktowali te króliki pojawiające się w każdej pracy, bawiło ich to czy drażniło? A w ogóle dlaczego chłopak wszędzie je rysował? I dlaczego dwa?

Na lewo od stosu szkiców leżał napisany ręcznie list. Nie było na nim adresu nadawcy, a znaczek pochodził z regionu Trydentu. Stempel pocztowy był rozmazany i nie można było odczytać nazwy miejscowości. Brunetti spojrzał na dół strony i zobaczył podpis: Mamma.

Niechętnie zajrzał do listu. Zwykłe rodzinne nowiny. Papa jest zajęty wiosennym sadzeniem, Marii, która chyba, pomyślał Brunetti, musiała być młodszą siostrą Marca, bardzo dobrze idzie w szkole. Briciola znów puścił się za listonoszem; co do niej samej, ona czuje się dobrze i ma nadzieję, że Marco też. Życzy mu powodzenia w nauce i żeby nie miał żadnych zmartwień.

Nie, signora, Marco nie będzie miał już zmartwień, ale pani do końca życia będzie cierpieć z powodu śmierci syna i okropnego uczucia, że czegoś pani nie dopatrzyła. I niezależnie od tego, jak głęboko będzie pani przekonana, że to nie pani wina, nigdy nie opuści pani pewność, że jest dokładnie odwrotnie.

Odłożył list i szybko przejrzał pozostałe papiery na stole. Były jeszcze inne listy od matki, ale Brunetti już do nich nie zaglądał. W końcu w górnej szufladzie sosnowej komody stojącej po lewej stronie stołu znalazł notes, w którym był adres i telefon rodziców Marca. Wsunął go do kieszeni.

Odwrócił się, słysząc hałas przy drzwiach, i zobaczył Gianpaola Guerriera, asystenta Rizzardiego. Brunettiemu wydawało się, że ambicje życiowe Guerriera można łatwo wyczytać z jego twarzy i szybkich ruchów, choć to wrażenie mogło brać się stąd, że wiedział, iż młody lekarz jest ambitny. Brunetti nie uważał ambicji za zaletę. Chciał polubić Guerriera, ponieważ odnosił się on z szacunkiem do zmarłych, z którymi miał do czynienia, lecz jego powaga i brak poczucia humoru sprawiały, że trudno było żywić do niego coś więcej niż respekt. Guerriero, podobnie jak jego zwierzchnik, ubierał się bardzo starannie. Dziś miał na sobie doskonale skrojony szary wełniany garnitur. Towarzyszyło mu dwóch biało odzianych pomocników z kostnicy, dźwigających nosze. Brunetti wskazał im głową kuchnię.

– Niczego nie dotykajcie! – krzyknął za nimi Guerriero, zupełnie niepotrzebnie. Podał rękę Brunettiemu.

– Powiedziano mi, że to przedawkowanie – oznajmił.

– Tak wygląda – odrzekł komisarz.

Z kuchni nie dochodził żaden dźwięk. Guerriero uśmiechnął się przepraszająco do komisarza i poszedł obejrzeć zwłoki. Brunetti nie mógł nie zauważyć, że na jego torbie widniało logo Prady. Potem podszedł do stołu i jeszcze raz przyjrzał się rysunkom. Miał ochotę się uśmiechnąć, kiedy znów zobaczył króliki, ale jakoś nie mógł.

Guerriero wrócił dosłownie po paru minutach. Przystanął w drzwiach, żeby zdjąć maskę chirurgiczną.

– Heroina – powiedział. – Myślę, że śmierć nastąpiła natychmiast, widział pan – nie zdążył nawet wyciągnąć igły.

– Ale jak to się mogło stać, zważywszy, że był nałogowcem?

Guerriero zastanowił się.

– W wypadku heroiny śmierć mogła spowodować domieszka jakiegoś innego świństwa. Albo zbyt silna reakcja organizmu, jeśli chłopak na jakiś czas odstawił narkotyk. Bo gdyby brał go regularnie, taka dawka nie zrobiłaby mu krzywdy. To znaczy jeśli to, co sobie wstrzyknął, było wyjątkowo czyste.

– A jakie jest pana zdanie? – spytał Brunetti. Kiedy zauważył, że Guerriero zamierza zbyć go jakąś formułą, podniósł rękę i dodał: – Nieoficjalnie, ma się rozumieć.

Guerriero długo się zastanawiał. Brunetti domyślał się, że młody lekarz rozważa ryzyko wyrażenia opinii całkowicie prywatnej.

– Myślę, że to może być ta druga ewentualność – powiedział wreszcie.

Brunetti czekał na dalszy ciąg.

– Nie obejrzałem jeszcze całego ciała – dodał po chwili Guerriero. – Tylko ręce. Nie ma na nich żadnych świeżych śladów, natomiast jest bardzo dużo starych. Gdyby ostatnio brał heroinę, kłułby się w ręce. Nałogowcy używają przeważnie tych samych miejsc. Myślę, że od paru ostatnich miesięcy niczego nie brał.

– Ale do tego wrócił?

– No tak, tak to wygląda. Powiem panu więcej, jak go dokładniej obejrzę.

– Dziękuję, dottore. Zabieracie go?

– Tak, kazałem włożyć ciało do torby. Skoro okna są otwarte, wkrótce przestanie tak cuchnąć.

– Słusznie. Bardzo dziękuję.

Guerriero skinął głową.

– Kiedy zrobi pan sekcję? – spytał Brunetti.

– Najprawdopodobniej jutro rano – odrzekł Guerriero. – Teraz w szpitalu sprawy idą dość wolno. Dziwne, jak niewielu ludzi umiera na wiosnę. Portfel i rzeczy, które miał w kieszeni, zostawiłem na stole kuchennym – dodał, chowając maskę chirurgiczną do swojej torby.

– Jeszcze raz dziękuję. Niech pan do mnie zadzwoni, jak pan coś znajdzie, dobrze?

– Jasne – powiedział Guerriero, żegnając się, i wyszedł.

Chwilę potem z kuchni wyłonili się dwaj sanitariusze, dźwigając nosze ze zwłokami w plastikowym pokrowcu. Brunetti wolał nie myśleć, jak sobie dadzą radę na wąskich i krętych schodach. Mężczyźni skinęli głowami w jego kierunku i przeszli obok, nie zatrzymując się.

Kiedy odgłosy ich kroków ucichły, Brunetti wrócił do kuchni.

Wyższy z techników – chyba Santini – podniósł głowę.

– Tu nic nie ma, panie komisarzu – oznajmił.

– Sprawdził pan jego papiery? – spytał Brunetti, wskazując stół, gdzie leżał portfel, jakieś zmięte papierki i stos monet.

– Nie, myśleliśmy, że pan będzie chciał sam to zrobić – odpowiedział kolega Santiniego.

– Ile tu jeszcze jest pokoi? – spytał Brunetti.

– Tylko łazienka. – Santini wskazał ręką za siebie. – Musiał spać na kanapie w tamtym pokoju.

– Znaleźliście coś w łazience?

Santini milczał.

– Nie ma tam żadnych igieł ani strzykawek, panie komisarzu – odpowiedział na pytanie drugi technik. – Tylko to, co zwykle stoi w łazience, aspiryna, krem do golenia, paczka plastikowych nożyków. Żadnych przyborów narkomana.

– A co pan o tym wszystkim sądzi? – spytał go Brunetti.

– Myślę, że dzieciak był czysty – odrzekł technik bez najmniejszego wahania.

Brunetti popatrzył na Santiniego, który od razu poparł słowa kolegi.

– Widujemy mnóstwo narkomanów, większość z nich jest w okropnym stanie. Całe ciało mają pokłute, nie tylko ręce. – Mówiąc to, pomachał energicznie dłonią, jakby odsuwając od siebie obraz pokłutych ciał leżących pośród tego, co zadało im śmierć. – Ten chłopak nie miał żadnych świeżych śladów.

Zapadło milczenie.

– Czy ma pan jeszcze jakieś życzenie, panie komisarzu? – spytał w końcu Santini.

– Nie, raczej nie – odrzekł Brunetti. Zauważył, że obydwaj technicy zdjęli maski. Zapach nawet tutaj, w miejscu, gdzie tak długo leżało ciało, był teraz dużo słabszy.

– Idźcie już, wstąpcie gdzieś na kawę. Ja jeszcze trochę się rozejrzę – powiedział, wskazując ręką portfel i walające się papiery. – Spotkamy się na dole.

Technicy szybko wyszli. Brunetti wziął do ręki portfel i zdmuchnął z niego kurz. Było w nim pięćdziesiąt siedem tysięcy lirów. Na stole leżało jeszcze dwa tysiące siedemset lirów w monetach, które ktoś wyłożył, opróżniając kieszenie Marca. W portfelu znajdowała się Carta d’identita z datą urodzenia ofiary. Brunetti szybkim ruchem zebrał rozrzucony bilon i banknoty i wsunął je do kieszeni. Na stoliku obok drzwi zauważył pęk kluczy. Sprawdziwszy, czy wszystkie okiennice mają zamki, pozamykał okna, przekręcił klucz w drzwiach i zszedł na dół.

Na dworze zobaczył, że Vianello stoi obok jakiegoś starszego człowieka i lekko pochylony słucha, co mężczyzna ma do powiedzenia. Na widok komisarza sierżant poklepał staruszka po plecach i odwrócił się od niego.

– Nikt nic nie widział – oznajmił. – Nikt nic nie wie.

Загрузка...