ROZDZIAŁ 11

Meredith patrzyła, jak słońce wpadające przez przednią szybę samochodu pobłyskuje na złotej obrączce, którą poprzedniego dnia Matt wsunął jej na palec. Prostej ceremonii zaślubin dokonał miejscowy sędzia. Świadkami byli tylko Julie i Patrick. Jej własny ślub, w porównaniu ze wspaniałymi ceremoniami ślubnymi, na jakich bywała, był krótki i przypominał raczej transakcję handlową. Natomiast „miesiąc miodowy”, który rozpoczął się potem w łóżku Matta, w niczym skromności ślubu nie przypominał. Dom mieli do swojej dyspozycji i Matt zadbał o to, żeby nie zmrużyła oka aż do świtu. Kochał się z nią bez wytchnienia. Podejrzewała, że starał się w ten sposób wynagrodzić jej to, że nie mógł jej zabrać na prawdziwy miodowy miesiąc.

Meredith pomyślała o tym, machinalnie pocierając swoją obrączkę o materiał pożyczonej od Julie letniej sukienki. Matt w łóżku ciągle dawał z siebie wszystko. Dawał i dawał. Jednocześnie wydawało się, że nie chciał i nie potrzebował, żeby ona w zamian robiła coś, co by jemu sprawiło przyjemność. Czasami, kiedy kochał się z nią, marzyła o tym, żeby sprawić mu taką samą, szarpiącą duszę rozkosz, jaką on jej dawał. Wahała się jednak przejąć inicjatywę bez wyraźnej zachęty z jego strony. Niepokoiło ją to, że on więcej daje z siebie, niż otrzymuje w zamian. Kiedy jednak czuła go nad sobą i kiedy zanurzał się głęboko w jej poddającym mu się ciele, zapominała o tym. Zapominała o całym świecie.

Drzemała jeszcze tego poranka, kiedy postawił na jej nocnej szafce tacę ze śniadaniem i usiadł koło niej. Wiedziała, że zapamięta na całe życie jego wspaniały chłopięcy uśmiech, kiedy nachylił się nad nią i szepnął:

– Obudź się, śpiąca królewno, i pocałuj tę żabę.

Spojrzała na niego teraz i nie znalazła nic chłopięcego w jego mocno zarysowanej szczęce, pełnym zdecydowania podbródku. Bywały jednak inne momenty: kiedy spał i jego ciemne włosy były potargane. Wtedy miał twarz raczej ujmującą, a nie twardą. No i te rzęsy! Poprzedniego poranka zauważyła jego grube, podwinięte do góry rzęsy. Spał wtedy, a ona miała ochotę pochylić się i przytulić go, bo wyglądał jak mały chłopiec.

Przyłapał ją na tym, że go obserwuje, i zażartował:

– Zapomniałem się dzisiaj ogolić?

Zaśmiała się. Jego słowa były w tak wielkiej sprzeczności z tokiem jej myśli.

– Prawdę mówiąc, myślałam właśnie o tym, że masz rzęsy, których pozazdrościłaby ci niejedna dziewczyna.

– Lepiej uważaj – ostrzegł, rzucając jej spod oka żartobliwe spojrzenie. – W szóstej klasie stłukłem chłopaka, który powiedział, że mam rzęsy jak dziewczyna.

Uśmiechnęła się, ale lekki nastrój, jaki obydwoje starali się podtrzymywać, rozpływał się w miarę, jak zbliżali się coraz bardziej do jej domu i do konfrontacji z jej ojcem. Za dwa dni Matt musiał wyjechać do Wenezueli. Zostawało im coraz mniej czasu. Matt zgodził się, żeby nie mówili na razie jej ojcu o ciąży, ale w głębi duszy był przeciwny temu pomysłowi.

To nie podobało się też i Meredith, bo potęgowało tylko jej uczucie, że była małoletnią panną młodą, nienawidziła tego. W czasie czekania na wyjazd do Matta miała zamiar nauczyć się gotowania. W ostatnich dniach bardzo nęcił ją pomysł, żeby stać się prawdziwą żoną, mającą męża i własne mieszkanie. Było to bardzo pociągające pomimo trochę zniechęcającego opisu ich ewentualnego mieszkania, jaki przedstawił jej Matt.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała w kilka minut później, kiedy skręcili w drogę dojazdową do domu. – Podobno nie ma to jak w domu.

– Jeśli twój ojciec kocha cię tak bardzo, jak myślisz – zapewnił ją spokojnie Matt, pomagając jej wysiąść z samochodu – to postara się zachować przyzwoicie, jak tylko ochłonie z szoku.

Meredith miała nadzieję, że Matt się nie myli. Jeśli się mylił, oznaczałoby to, że kiedy Matt wyjedzie, będzie musiała mieszkać na farmie. Wolałaby tego uniknąć, wiedząc, co Patrick Farrell o niej myśli.

– No to do dzieła – powiedziała. Zbliżali się do frontowych drzwi. Wzięła głęboki wdech. Spodziewała się, że ojciec będzie na nią czekał, ponieważ rano dzwoniła do domu i zostawiła Albertowi wiadomość dla Philipa, że będzie w domu po południu.

Nie myliła się. Wypadł z salonu w chwili, kiedy otworzyła drzwi. Wyglądał, jakby nie spał przez tydzień.

– Gdzie byłaś do diabła? – zagrzmiał, gotów potrząsnąć nią. Pienił się, nieświadom obecności Matta, który stał o kilka kroków za nią. – Czy chcesz doprowadzić mnie do szaleństwa?

– Wytłumaczę to, tylko uspokój się chociaż na chwilę – powiedziała Meredith, unosząc dłoń w stronę Matta.

Jej ojciec zerknął w lewo i zobaczył, z kim przyszła.

– Sukinsynu!

– Jest nie tak, jak myślisz – wykrzyknęła. – My się pobraliśmy.

– Co zrobiliście?

Na to pytanie, spokojnie i niewzruszenie odpowiedział Matt:

– Pobraliśmy się.

Philipowi Bancroftowi wystarczyły zaledwie dwie sekundy, żeby dotrzeć do jedynego możliwego powodu, dla którego Meredith poślubiłaby kogoś, kogo zupełnie nie znała. Ona była w ciąży.

– Chryste Panie!

Morderczy wyraz jego twarzy i bolesna wściekłość brzmiąca w jego głosie zabolały Meredith bardziej niż cokolwiek innego, co mógłby zrobić albo powiedzieć. W chwili kiedy była przekonana, że gorzej już być nie może, zorientowała się, że to zaledwie początek. Szok i żal zmieniły się teraz u jej ojca w furię. Okręcił się na pięcie i rozkazał, żeby weszli do jego gabinetu. Kiedy znaleźli się w środku, zatrzasnął za nimi drzwi z hukiem, od którego zadrżały mury. Zaczął krążyć po gabinecie jak osaczony zwierz. Meredith ignorował zupełnie, a ilekroć spojrzał na Matta, jego oczy rzucały mordercze błyski i emanowały nienawiścią. Obrzucał Matta obelgami i oskarżał go o wszystko, począwszy od gwałtu, skończywszy na napaści. Wydawało się, że trwa to całe wieki. Jego furia narastała, ponieważ Matt przyjmował tę zjadliwą tyradę całkowicie niewzruszenie i w absolutnej ciszy, sugerującej obojętność.

Meredith siedziała obok Matta na kanapie, na której się kochali. Drżała ze zdenerwowania i wstydu. Była tak podenerwowana, że dopiero po kilku minutach zorientowała się, że jej ojciec był tak wściekły nie z powodu jej ciąży, ale z powodu jej małżeństwa z „ambitnym degeneratem z nizin społecznych”. Kiedy w końcu zabrakło mu słów, rzucił się na krzesło stojące za jego biurkiem. Siedział w złowieszczej ciszy, wpatrując się w Matta. Postukiwał o blat biurka nożykiem do otwierania listów.

Gardło bolało Meredith od połykanych łez. Zrozumiała, że Matt się mylił. To nie było coś, do czego jej ojciec przystosuje się albo z czym się pogodzi. Wyrzuci ją ze swojego życia, tak jak to zrobił z jej matką. Pomimo wszystkich nieporozumień, jakie miała z ojcem, była tą perspektywą zdruzgotana. Matt był dla niej właściwie ciągle jeszcze obcym człowiekiem, a poczynając od tego dnia, jej ojciec też stanie się dla niej obcym. Nie miała szansy, żeby tłumaczyć albo bronić Matta, bo ilekroć próbowała przerwać ojcu, on albo ją ignorował, albo rozwścieczało go to jeszcze bardziej.

Wstała i starając się zachować tyle godności, ile tylko mogła, powiedziała:

– Miałam zamiar zostać tu do czasu, aż wyjadę do Ameryki Południowej. Najwyraźniej to nie będzie możliwe. Pójdę na górę i spakuję kilka drobiazgów.

Odwróciła się do Matta, chcąc zaproponować, żeby zaczekał na nią w samochodzie, ale ojciec przerwał jej pełnym napięcia głosem.

– To twój dom, Meredith. Twoje miejsce jest tutaj. Teraz jednak Farrell i ja musimy porozmawiać na osobności.

To wcale jej się nie podobało, ale Matt krótko skinął głową w jej stronę.

Z chwilą kiedy za Meredith zamknęły się drzwi, Matt oczekiwał kolejnej tyrady. Wydawało się jednak, że Bancroft zaczął panować nad sobą. Siedział za biurkiem, twardym wzrokiem obserwując Matta przez kilka długich chwil. Widać było, że jego umysł pracuje. Kalkuluje. Matt podejrzewał, że obmyśla najlepszą metodę przekonania go do tego, co zamierzał powiedzieć. Wściekłością nie osiągnął nic i Matt wiedział, że spróbuje wobec tego innej taktyki. Nie oczekiwał jednak, że Philip Bancroft uderzy w jego najsłabszy, jeśli chodzi o Meredith punkt. W jego poczucie winy. Nie spodziewał się też, że będzie on tak morderczo elokwentny.

– Gratuluję, Farrell – powiedział z sarkazmem, uśmiechając się zjadliwie. – Sprawiłeś, że osiemnastoletnia dziewczyna jest z tobą w ciąży. Dziewczyna stojąca u progu życia, które dałoby jej świetną edukację, podróże i wszystko, co najlepsze. – Ogarnął Matta pogardliwym spojrzeniem i ciągnął dalej: – Wiesz, dlaczego istnieją takie kluby, jak Glenmoor? – Matt milczał, a Philip odpowiadał za niego: – Są po to, żeby chronić nasze rodziny, nasze córki przed takim jak ty, używającym pięknych słówek plugastwem.

Wydawało się, że Bancroft wyczuł, że zranił go tym do krwi i z instynktem wampira szedł dalej tym tropem.

– Meredith ma osiemnaście lat, a ty ukradłeś jej młodość tym, że zaszła z tobą w ciążę i że pobraliście się. Teraz chcesz pociągnąć ją za sobą w dół, chcesz zabrać ją do Ameryki Południowej, żeby harowała jako żona robotnika. Byłem w Ameryce Południowej i znam Bradleya Sommersa. Wiem dokładnie, jakiego rodzaju operację wiertniczą planuje w Wenezueli. Wiem, gdzie to jest i jak to naprawdę wygląda. Będziecie musieli wyrąbywać w dżungli ścieżkę, żeby przedostać się z tego, co tam uchodzi za cywilizację, do miejsca odwiertu. Kiedy spadnie kolejny deszcz, po wyrąbanym szlaku nie zostanie nawet śladu. Wszystko jest dostarczane i wywożone helikopterem, nie ma telefonu, nie ma klimatyzacji, nie ma niczego! I do tego wilgotnego piekła chcesz zabrać moją córkę?

Matt wiedział, podejmując tę pracę, że firmy wiertnicze płacą sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów jako rekompensatę za pewne braki i niewygody, ale był przekonany, że uda mu się zapewnić Meredith dobre warunki. Pomimo nienawiści, jaką czuł do Philipa Bancrofta, przyznawał, że miał on prawo do uzyskania zapewnienia co do przyszłości Meredith. Odezwał, się po raz pierwszy od przyjazdu.

– W odległości osiemdziesięciu kilometrów jest duże osiedle – zaczął pozbawionym emocji, rezolutnym głosem.

– Brednie! Osiemdziesiąt kilometrów to osiem godzin jazdy dżipem, zakładając, że dżungla nie wchłonęła już ścieżki, którą wyrąbałeś w niej ostatnio! Czy to jest osiedle, w którym masz zamiar trzymać moją córkę przez półtora roku? Kiedy masz zamiar być z nią? Rozumiem, że będziesz pracował po dwanaście godzin dziennie.

– Są też domki na terenie odwiertu – zaznaczył Matt, chociaż podejrzewał i powiedział to Meredith, że one mogą nie być odpowiednie dla niej, zgodnie z tym, co mówił Sommers. Wiedział też, że Bancroft miał rację, jeśli chodzi o teren i różnego rodzaju utrudnienia. Ryzykownie stawiał na to, że Meredith uzna, że Wenezuela jest piękna, a krótki czas, jaki tam spędzą, będzie dla niej rodzajem przygody.

– Wspaniałe życie jej oferujesz – odparował Philip z ostrym szyderstwem. – Chałupę na terenie odwiertu albo ruderę w jakiejś zapomnianej przez Boga wiosce w środku głuszy! – Zmienił gwałtownie kierunek natarcia, przygotowując się do następnego ciosu. -. Jesteś gruboskórny, Farrell, to muszę ci przyznać. Bez mrugnięcia okiem zabrałeś wszystko, co miałem. Zastanawiam się, czy ty masz sumienie? Sprzedałeś mojej córce swoje marzenia w zamian za jej całe życie. Tak, draniu, ona też miała marzenia. Chciała studiować. Od czasu dzieciństwa jest zakochana w tym samym chłopcu, w synu bankiera, który mógłby dać jej wszystko. Ona myśli, że ja o tym nie wiem. A czy ty o tym wiesz?

Matt zacisnął szczęki, ale nie powiedział nic.

– Powiedz mi, skąd ona ma ubrania, które ma na sobie? – nie czekając na odpowiedź, wykrzyknął: – Jest z tobą zaledwie kilka dni, a już nawet wygląda inaczej! Wygląda, jakby się ubierała w prowincjonalnym sklepie. A teraz! – głos Philipa zabrzmiał formalnie. – Doszliśmy do najbardziej cię chyba interesującego zagadnienia: pieniędzy. Nie zobaczysz nawet centa z pieniędzy Meredith! Czy to jasne dla ciebie? – wyrzucił z siebie, pochylając się w fotelu do przodu. – Pozbawiłeś ją już jej młodości i marzeń, ale jej pieniądze będą dla ciebie nieosiągalne. Mam nad nimi kontrolę przez następne dwanaście lat. Jeśli jakimś cudem za dwanaście lat ona w dalszym ciągu będzie z tobą, zainwestuję każdy cholerny cent tych pieniędzy, zanim je jej przekażę, żeby nie mogła ich naruszyć przez dwadzieścia pięć lat.

Ponieważ Matt zachowywał kamienny spokój, Bancroft kontynuował:

– Jeśli sądzisz, że będzie mi jej żal i zacznę podsyłać jej pieniądze, żeby ułatwić jej życie, a co za tym idzie i tobie, widząc, w jaki sposób z tobą żyje, to mnie nie znasz zbyt dobrze. Myślisz, Farrell, że jesteś twardy, ale tak naprawdę to ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy być twardym. Nic mnie nie powstrzyma przed uwolnieniem Meredith od ciebie. Jeśli w tym celu będę musiał pozwolić jej chodzić w łachmanach, to trudno, tak będzie. Jest to dla ciebie jasne? – warknął, tracąc na chwilę kontrolę nad sobą wobec braku reakcji ze strony Matta.

– Wspaniale – powiedział Matt przez zaciśnięte usta – a teraz proszę pozwolić, że ja przypomnę panu o czymś – kontynuował z pełnym opanowania wyrazem twarzy przeczącym samobiczowaniu, jakie przeżył w efekcie poczucia winy, które Bancroft tak skutecznie w nim rozbudził. – W grę wchodzi tutaj dziecko. Meredith już jest w ciąży i większość z tego, co pan powiedział, jest nieaktualna.

– Miała rozpocząć studia – kontrował Philip. – Wszyscy o tym wiedzieli. Mogę wysłać ją gdzieś, żeby urodziła dziecko. Poza tym, ciągle jest czas, żeby rozważyć inną ewentualność…

W oczach Matta zabłysła wściekłość.

– Temu dziecku nic się nie stanie! – ostrzegł cichym, pełnym pasji głosem.

– Świetnie. Chcesz, to je bierz.

Była to jedyna możliwość, której nie wzięli pod uwagę. W sytuacji, która się wytworzyła, nie było takiej potrzeby. Matt, z większym przekonaniem niż jego odczucia w tej chwili, powiedział:

– To zupełnie bezprzedmiotowe. Meredith chce zostać ze mną.

– Oczywiście, że chce – odparował Philip. – Seks jest dla niej czymś nowym. – Obrzucił Matta wszechwiedzącym, pogardliwym spojrzeniem i dodał: – Nie jest to jednak coś nowego dla ciebie, prawda? – Przygotowywali się do kolejnych ciosów, jak dwaj przeciwnicy na ringu. Docinki Philipa były bardziej ostre, a Matt bronił się. – Kiedy wyjedziesz, a seks przestanie, być twoim atutem, Meredith zacznie myśleć bardziej trzeźwo – oznajmił z przekonaniem Philip. – Będzie chciała realizować swoje marzenia, nie twoje. Będzie chciała studiować, spotykać się z przyjaciółmi. Tak więc – ciągnął – proszę cię o pewne ustępstwo. Jestem gotów zapłacić za nie bardzo przyzwoicie. Jeśli Meredith przejdzie ciążę tak jak jej matka, to nie będzie ona widoczna co najmniej do szóstego miesiąca. Będzie miała czas, żeby wszystko przemyśleć. Chcę, żebyś namówił ją do utrzymania w tajemnicy tego skandalicznego małżeństwa i ciąży…

Matt, nie chcąc, żeby Philip pomyślał, że uzyskał jego zgodę, przerwał mu i powiedział krótko:

– Ona już zdecydowała, żeby tak zrobić do chwili, kiedy przyjedzie do mnie. – Matt zacisnął szczęki na widok zadowolenia malującego się na twarzy Bancrofta.

– To dobrze, wasz rozwód będzie bezproblemowy, jeśli nikt nie będzie wiedział o tym małżeństwie. Oto, co ci proponuję, Farrell: w zamian za to, że zostawisz moją córkę w spokoju, wyasygnuję pokaźną sumę na sfinansowanie tego twojego idiotycznego planu. Meredith wspomniała, że po powrocie z Ameryki Południowej miałeś zamiar wprowadzić w życie coś takiego.

Matt w lodowatej ciszy obserwował, jak Philip Bancroft wyjmuje z biurka dużą książeczkę czekową. Kierując się zdecydowanie niskimi pobudkami, Matt pozwolił mu wypisać czek. Wiedział, że go nie przyjmie, ale chciał, żeby przeciwnik zadał sobie trud jego wypisania. Było to małe zadośćuczynienie za wewnętrzne niepokoje, jakie przeżył z jego powodu.

Bancroft rzucił pióro na biurko i ruszył przez pokój. Matt wstał powoli.

– W pięć minut po tym, jak opuścisz ten pokój, każę zablokować ten czek w moim banku, ostrzegł. – Kiedy tylko przekonasz Meredith, żebyście położyli kres tej parodii małżeństwa i żebyś ty zabrał dziecko, poinstruuję bank, żeby go odblokowali. Te pieniądze, sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, to twoje wynagrodzenie za niełamanie życia osiemnastoletniej dziewczynie. Weź go – rozkazał, wyciągając rękę z czekiem.

Matt zignorował go.

– Bierz ten czek, bo to jedyne pieniądze, jakie kiedykolwiek ode mnie zobaczysz.

– Nie interesują mnie pańskie cholerne pieniądze!

– Ostrzegam cię, Farrell – twarz znowu pociemniała mu z gniewu – weź ten czek.

Z lodowatym spokojem Matt powiedział:

– Wsadź go sobie…

Pięść Bancrofta wystrzeliła do przodu z zadziwiającą siłą. Matt uchylił się przed ciosem, chwycił w locie ramię Bancrofta, pociągnął go do przodu, obrócił dookoła i szarpnął jego ramię do tyłu, przyciskając je równocześnie do pleców przeciwnika. Warknął, miękko modulując głos:

– Słuchaj mnie uważnie, Bancroft. W ciągu kilku lat zdobędę wystarczającą ilość pieniędzy, żeby cię wykupić, a potem pogrzebać, jeśli ośmielisz się ingerować w moje małżeństwo. Rozumiemy się?

– Puść moje ramię, sukinsynu.

Matt odepchnął go i ruszył w stronę drzwi. Za jego plecami Bancroft w zadziwiającym tempie doszedł do siebie.

– Obiad w niedzielę jest o trzeciej – rzucił. – Wolałbym, żebyś nie niepokoił Meredith tym, co się tu wydarzyło. Jak słusznie zauważyłeś, ona jest w ciąży.

Matt zatrzymał się z ręką już na klamce. Odwrócił się, milcząco akceptując tę propozycję, ale Bancroft jeszcze nie skończył. Dziwne, ale wydawało się, że wyładował swoją wściekłość a teraz, niechętnie, akceptował to, że nie może przerwać tego małżeństwa. Zdawał sobie też sprawę z tego, że dalsze próby przeprowadzenia takiego manewru mogą doprowadzić do oziębienia stosunków między nim a Meredith.

– Nie chcę stracić córki, Farrell - powiedział z kamiennym spokojem. – Jest oczywiste, że my nigdy się nie polubimy, jednak musimy dla jej dobra spróbować przynajmniej tolerować się nawzajem.

Matt obserwował pełną złości, zaciętą twarz starszego mężczyzny, ale nie znajdował w niej śladów nieszczerości. Co więcej, to, co sugerował, było logiczne i miało sens. Takie postawienie sprawy leżało w interesie jego i jego córki. Matt wziął tę ofertę za dobrą monetę i po chwili zastanowienia skinął głową akceptując ją.

– Możemy spróbować.

Philip Bancroft patrzył, jak Matt wychodzi z pokoju i zamyka za sobą drzwi, potem powoli podarł czek na drobne kawałeczki. Z kpiącym uśmieszkiem na twarzy powiedział:

– Popełniłeś właśnie dwa poważne błędy, Farrell: odmówiłeś wzięcia tego czeku i nie doceniłeś swojego przeciwnika.

Meredith leżała obok Matta i obserwowała pełen cieni baldachim nad swym łóżkiem. Była zaniepokojona zmianą, jaką wyczuła w nim po rozmowie z jej ojcem. Kiedy zapytała, co zaszło w bibliotece, powiedział jej:

– Próbował namówić mnie, żebym zniknął z twojego życia. Po tym spotkaniu obydwaj mężczyźni odnosili się do siebie poprawnie, Meredith sądziła więc, że zawarli rozejm, i dlatego zapytała żartobliwie Matta:

– Udało mu się to? Odpowiedział, że nie, i uwierzyła mu. Tego wieczoru jednak kochał się z nią z pełną szorstkości determinacją, co było zupełnie niepodobne do niego. Miała wrażenie, jakby chciał naznaczyć ją swoim ciałem… albo żegnał się z nią…

Ukradkiem spoglądała na niego; nie spał. Szczęki miał zaciśnięte, był pogrążony w myślach. Nie umiała powiedzieć, czy był zły, smutny, czy po prostu zamyślony. Znali się dopiero sześć dni i teraz bardziej niż kiedykolwiek uświadomiła sobie, jak wielki był to minus dla ich związku. Nie potrafiła rozszyfrować nastroju Matta.

– O czym myślisz? – zapytał znienacka.

Zaskoczona jego nagłą ochotą do rozmowy, powiedziała:

– Myślałam o tym, że znamy się zaledwie od sześciu dni. Kpiący uśmiech wykrzywił jego przystojną twarz, tak jakby oczekiwał, że powie coś takiego.

– To wspaniały powód, żeby zarzucić myśl o utrzymaniu naszego małżeństwa, prawda?

Kiedy usłyszała te słowa, niepokój, jaki czuła, przeszedł w panikę. Zrozumiała z nagłą jasnością powód tej gwałtownej reakcji. Była w nim zakochana. Beznadziejnie zakochana i boleśnie bezbronna z tego powodu. Starała się nie okazać swoich uczuć. Położyła się na brzuchu i oparła na łokciach. Nie była pewna, czy on stwierdzał fakt, czy próbował wysondować jej myśli. Kierując się pierwszym impulsem, była skłonna przyjąć to jako stwierdzenie faktu i próbować ratować swoją dumę, zgadzając się z nim lub udając obojętność. Jeśliby tak zrobiła, nigdy nie znałaby prawdy, a niepewność doprowadzała ją do szału. Co więcej, wyciąganie pochopnych wniosków nie było zbyt dojrzałe, zwłaszcza teraz, kiedy stawka była tak duża. Zdecydowała, że nie kierując się pierwszym impulsem, dowie się, co miał na myśli. Starając się skrupulatnie unikać jego wzroku, zakreślała koła palcem na swojej poduszce. Zbierając całą odwagę, zapytała:

– Czy pytałeś teraz o moją opinię, czy starałeś się przekazać mi swoje sugestie?

– Pytałem, czy to o tym myślałaś.

Poczuła ulgę i uśmiechnęła się, potrząsając przecząco głową:

– Myślałam o tym, że trudno mi cię dzisiaj zrozumieć dlatego, że znamy się tak krótko. – Kiedy nie zareagował na to, spojrzała na niego i zobaczyła, że w dalszym ciągu jest zamyślony i smętny. – Teraz twoja kolej – powiedziała z nerwowym uśmiechem. – O czym ty myślałeś?

Jego milczenie wywoływało w niej niepokój, ale jego słowa, kiedy zaczął mówić, zmroziły ją.

– Myślałem o tym, że powodem, dla którego pobraliśmy się, jest dziecko. Chciałaś, żeby dziecko urodziło się po naszym ślubie. Nie chciałaś mówić ojcu, że jesteś w ciąży. Teraz dziecko już jest dzieckiem ślubnym, twój ojciec wie o ciąży. Zamiast próbować, żeby z tego małżeństwa coś wyszło, możemy rozpatrzyć inną możliwość, której dotąd nie braliśmy pod uwagę. Mogę zabrać dziecko i sam je wychować.

Zarzucając postanowienie, żeby zachowywać się dojrzale, uchwyciła się nasuwającej się w tym momencie konkluzji.

– To uwolniłoby cię od problemu niechcianej żony, prawda?

– Nie z tego powodu to zasugerowałem.

– Naprawdę? – powiedziała gorzko.

– Nie. – Odwrócił się do niej i dotknął jej ramienia, głaszcząc pieszczotliwie dłonią jej skórę.

Meredith eksplodowała.

– Nie waż się próbować kochać się ze mną znowu – wybuchnęła, cofając gwałtownie ramię. – Może i jestem młoda, ale jednak mam prawo wiedzieć, co się dzieje, a nie tylko być wykorzystywana przez całą noc jak, jak… bezrozumne ciało! Je – Jeśli chcesz się uwolnić z tego małżeństwa, to powiedz to po prostu!

Jego reakcja była niemalże tak gwałtowna jak jej.

– Do diabła, nie chcę się z niczego uwolnić! Czuję się winny. To poczucie winy, a nie tchórzostwo! To przeze mnie jesteś w ciąży i to do mnie przybiegłaś w panice i w efekcie to przeze mnie jesteś teraz mężatką. Jak to twój ojciec elokwentnie ujął – dodał gorzko – ukradłem twoją młodość, twoje marzenia, a w zamian sprzedałem ci swoje. Była przepełniona radością, że to nie żal, ale poczucie winy wprowadziło go w taki nastrój. Odetchnęła z ulgą i chciała coś powiedzieć, ale teraz Matt chciał jej udowodnić, że tak naprawdę to on rzeczywiście był winny zmarnowania jej młodości i że oczekiwania, jakie wiązała z przyszłością, były prawdopodobnie mało realne.

– Powiedziałaś, że nie chciałabyś zostać na farmie, kiedy wyjadę – rzekł. – Czy pomyślałaś, że farma jest o niebo przyjemniejszym miejscem niż to, do którego jedziesz? A może podchodzisz do tego dziecinnie i wyobrażasz sobie, że będziesz żyła w takich samych warunkach jak tutaj i w Wenezueli, i po powrocie stamtąd? Jeśli tak jest, to jesteś bardzo bliska przeżycia szoku. Nawet jeśli wszystko ułoży się tak, jak to sobie zaplanowałem, miną lata, zanim będzie mnie stać na zapewnienie ci takich warunków życia, do jakich przywykłaś. Do diabła, może nigdy nie będzie mnie stać na dom taki jak ten…

– Dom taki jak ten… – przerwała mu Meredith, patrząc na niego z rozbawieniem i przerażeniem jednocześnie.

Przywarła twarzą do poduszki, tłumiąc śmiech. Gdzieś ponad nią rozległ się jego rozzłoszczony, pełen zdziwienia głos:

– To nie jest ani odrobinę śmieszne!

– To jest śmieszne – powiedziała, ciągle śmiejąc się w poduszkę. – Ten dom jest okropny. Nie jest przytulny i ja nigdy go nie lubiłam. – Nie zareagował na to i Meredith opanowała się trochę. Oparła się znowu na łokciach. Odrzuciła włosy na bok i zerknęła rozweselona w jego nieprzeniknioną twarz. – Chcesz, żebym powiedziała ci coś jeszcze? – droczyła się z nim, mając na myśli jego słowa o jej zmarnowanej młodości.

Był zdecydowany, żeby uzmysłowić jej, ile musiałaby poświęcić dla niego. Opanował chęć zanurzenia dłoni w jej rozsypanych na plecach błyszczących włosach, ale nie udało mu się pozbyć uśmiechu brzmiącego w jego głosie.

– Co to takiego? – szepnął miękko.

Ramiona Meredith zaczęły drżeć od nowej fali powstrzymywanej wesołości.

– Mojej młodości też nigdy nie lubiłam!

Jego reakcja na to obwieszczenie była już taka, jakiej oczekiwała. Pocałował ją mocno, tak że straciła oddech i przestała myśleć. Ciągle jeszcze dochodziła do siebie po tych wrażeniach, kiedy powiedział szorstko:

– Meredith, obiecaj mi jedną rzecz. Jeśli zmienisz zdanie mi jakikolwiek temat, kiedy mnie nie będzie, obiecaj, że naszemu dziecku nic się nie stanie. Żadnej aborcji. Zorganizuję to lak, żebym to ja je wychował.

– Nie zmienię…

– Obiecaj mi, że nie usuniesz ciąży!

Wiedziała, że próby perswazji byłyby bezskuteczne. Skinęła potakująco głową i spojrzała mu głęboko w oczy. Zobaczyła w nich groźbę.

– Obiecuję – powiedziała, uśmiechając się miękko. Nagroda za tę obietnicę była kolejna godzina miłości, ale tym razem Matt był człowiekiem, jakiego znała.

Meredith stała przed domem i po raz trzeci tego poranka całowała Matta na pożegnanie. Ten dzień nie rozpoczął się dobrze. Ojciec zapytał przy śniadaniu, czy ktoś obcy wie o ich małżeństwie. To przypomniało jej, że w ubiegłym tygodniu dzwoniła do Jonathana Sommersa, kiedy nikt nie odbierał telefonu w Edmunton.

Żeby wytłumaczyć swoje zainteresowanie Mattem, powiedziała, że po podwiezieniu go do domu z Glenmoor znalazła w samochodzie jego kartę kredytową i nie wie, gdzie ją odesłać. Jonathan powiedział jej, że Matt jest ciągle jeszcze w Edmunton. Jak zauważył ojciec Meredith, ogłoszenie ich małżeństwa w zaledwie dwa dni po tym telefonie byłoby po prostu śmieszne. Sugerował, żeby Meredith pojechała do Wenezueli, stwarzając wrażenie, że wzięli ślub właśnie tam. Meredith wiedziała, że miał rację, ale mijanie się z prawdą nie było jej mocną stroną. Była zła na siebie, że w sposób niezamierzony wykreowała potrzebę stosowania jeszcze większej ilości takich półprawd.

Teraz bardzo przeżywała wyjazd Matta.

– Zadzwonię do ciebie z lotniska – obiecał. – Zaraz po dotarciu na miejsce zorientuję się w sytuacji i zadzwonię do ciebie. To nie będzie zwykłe połączenie telefoniczne. Będziemy mieli komunikację radiową z bazą, gdzie mają telefon. Połączenie będzie na pewno kiepskie, a dostęp do telefonu będę miał tylko w razie nagłej potrzeby. Przekonam ich, że zawiadomienie cię, że dojechałem bezpiecznie, należy uznać za właśnie taką nagłą potrzebę – dodał. – Nie sądzę jednak, żeby udało mi się przeforsować coś takiego ponownie.

– Napisz do mnie – powiedziała, próbując się uśmiechnąć.

– Napiszę. Poczta będzie działała prawdopodobnie fatalnie, więc się nie zdziw, jeśli będą mijały dni bez listów ode mnie, a potem dostaniesz ich kilka jednocześnie.

Stała w alei, patrząc, jak odjeżdża, po czym powoli ruszyła! z powrotem do domu. Starała się skoncentrować na myśli o tym, że jeżeli szczęście im dopisze, za kilka tygodni będą razem. Ojciec stał w hallu, patrząc na nią z politowaniem.

– Farrell to mężczyzna, który potrzebuje ciągle nowych kobiet, nowych miejsc, nowych wrażeń. Złamie ci serce, jeśli będziesz za bardzo liczyć na niego.

– Przestań – przerwała mu ostrzegawczo. Nie chciała, żeby to, co powiedział, zaniepokoiło ją. – Mylisz się, zobaczysz.

Mart dotrzymał obietnicy i zadzwonił do niej z lotniska. Następne dwa dni Meredith spędziła na czekaniu na jego telefon z Wenezueli. Zadzwonił trzeciego dnia, ale Meredith nie było w domu. Zdenerwowana siedziała w poczekalni u swojego lekarza. Bała się, że może poronić.

– W czasie pierwszych trzech miesięcy ciąży plamienie nie jest wcale tak rzadkim objawem – mówił doktor Arledge; kiedy już ubrana siedziała w jego gabinecie. – To nie musi być nic groźnego. Jednak większość poronień występuje właśnie w czasie tych pierwszych trzech miesięcy. – Powiedział to w taki sposób, jakby oczekiwał, że słysząc to odetchnie z ulgą. Doktor Axledge był przyjacielem jej ojca. Meredith znała go od lat i była przekonana, że tak samo jak jej ojciec sądził, że wyszła za mąż tylko dlatego, że była w ciąży. – Na dzień dzisiejszy – dodał – nie ma powodów, żeby podejrzewać, że grozi ci poronienie.

Zmarszczył brwi, kiedy zapytała go, czy może wyjechać do Wenezueli.

– Nie polecałbym tego, o ile nie jesteś absolutnie pewna poziomu dostępnej tam pomocy medycznej.

Meredith spędziła ponad miesiąc, łudząc się, że jeśli jest w ciąży, to poroni. Teraz czuła niesamowitą ulgę, że nie straci dziecka Matta. Ich dziecka.

Przez całą drogę do domu uśmiechała się, myśląc o tym.

– Dzwonił Farrell – powiedział jej ojciec pełnym pogardy głosem, jakiego zawsze używał mówiąc o Matcie. – Powiedział, że wieczorem znowu spróbuje zadzwonić.

Siedziała przy telefonie, kiedy zadzwonił. Matt nie przesadzał, mówiąc o złej jakości połączeń z nim.

– „Przyzwoite” zdaniem Sommersa warunki to żart w jego wykonaniu – powiedział jej. – Absolutnie nie możesz przyjechać tutaj już teraz. Mieszkamy w większości w barakach. Pocieszające jest to, że jeden z domków zwolni się za kilka miesięcy.

– Mówi się trudno – powiedziała, starając się nadać tonowi swojego głosu pogodne brzmienie. Nie chciała mówić mu, dlaczego była u lekarza.

– Wygląda na to, że nie jesteś bardzo rozczarowana.

– Jestem rozczarowana – zaprzeczyła. – Lekarz powiedział, że poronienia zdarzają się najczęściej w pierwszych trzech miesiącach. Może to lepiej, że chociażby z tego powodu zostanę przez ten czas tutaj.

– Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego zaczęłaś bać się poronienia? – zapytał w przerwie pomiędzy kolejnymi piwkami i zgrzytami na łączach.

Zapewniła go, że czuje się dobrze. Była zawiedziona, kiedy powiedział jej przed wyjazdem, że po pierwszym telefonie do niej może już nie móc się dodzwonić. Teraz jednak, kiedy trudno jej było wychwycić jego głos pomiędzy wszystkimi tymi szumami i innymi odgłosami, nie żałowała tego tak bardzo. W tej sytuacji, zdecydowała, pisanie listów będzie niemal równie dobre.

W dwa tygodnie po wyjeździe Matta Lisa wróciła z Europy. Zaczynał się już rok akademicki. Jej reakcja na opowieść u poznaniu Matta i o ich ślubie, kiedy już się zorientowała, że Meredith nie żałowała niczego, co się stało, była niemalże komiczna.

– Niemożliwe! – powtarzała w kółko, patrząc na siedzącą na jej łóżku Meredith. – Coś tu nie gra! – droczyła się. – To ja byłam tą niepoprawną, szukającą przygód, a ty byłaś nieskazitelną i najbardziej ostrożną wychowanką Bensonhurst. Jeśli już ktokolwiek miałby się zakochać w chłopaku od pierwszego wejrzenia, zajść w ciążę i wyjść za mąż, to powinnam to być ja!

Meredith zaśmiała się w odpowiedzi. Wesołość Lisy udzieliła się i jej.

– Myślę, że już najwyższy czas, żebym to ja zrobiła coś jako pierwsza.

Lisa spoważniała trochę.

Powiedz, Mer, czy on jest wspaniały? Myślę o tym, że jeśli on nie jest naprawdę, ale tak naprawdę wspaniały, to nie jest dość dobry dla ciebie.

To było nowe i skomplikowane zadanie: mówić o Matcie i swoich uczuciach do niego. Meredith wiedziała, jak dziwnie to zabrzmi, jeśli powie, że go kocha, mimo że spędzili ze sobą zaledwie sześć dni. Zamiast tego skinęła głową i powiedziała z emfazą:

– On jest niesamowicie wspaniały.

Kiedy jednak już raz zaczęła, okazało się, że jest jej trudno, przestać mówić o nim. Moszcząc się wygodnie, podciągnęła nogi pod siebie i spróbowała wytłumaczyć Lisie swoje uczucia.

– Czy zdarzyło ci się poznać kogoś i w ciągu kilku minut nabrać przekonania, że to jest najbardziej wyjątkowa osoba, jaką kiedykolwiek poznałaś w swoim życiu?

– Z grubsza rzecz biorąc, czuję coś takiego zwykle, jak zaczynam się z kimś spotykać… żartuję tylko! – zaśmiała się, kiedy Meredith rzuciła w nią poduszką.

– Matt jest wyjątkowy i jestem o tym przekonana. Uważam, że jest inteligentny, ale tak naprawdę inteligentny. Ma w sobie niezwykłą siłę, czasami jest trochę dyktatorski, ale gdzieś w głębi jest w nim coś jeszcze innego: dobroć, łagodność i…

– Czy może mamy zupełnie przypadkiem zdjęcie tego wzoru cnót? – przerwała jej Lisa zafascynowana równie mocno jaśniejącą twarzą Meredith, jak i tym, co jej przyjaciółka mówiła.

Meredith natychmiast zaprezentowała fotografię.

– Znalazłam je w rodzinnym albumie, który pokazała mi jego siostra. Powiedziała, że mogę je zatrzymać. Było zrobione przed rokiem i chociaż to tylko amatorskie, niezbyt dobre zdjęcie, przypomina mi coś więcej niż tylko jego twarz. Widać tu jego osobowość. – Podała zdjęcie Lisie. Matt miał zmrużone w słońcu oczy; ręce w kieszeniach dżinsów i uśmiechał się do Julie, która to zdjęcie robiła.

– O mój Boże! – powiedziała Lisa, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. – I jak tu nie mówić o zwierzęcym magnetyzmie! Męskiej charyzmie i sex appealu…

Meredith zabrała jej zdjęcie, śmiejąc się.

– Spokojnie, nie podniecaj się, to mój mąż. Lisa wpatrywała się w nią.

– Zawsze lubiłaś śliczniutkich blondynów w amerykańskim stylu.

– Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Marta, nie uważałam go za specjalnie przystojnego. Jednak od tamtej pory mój gust się wyraźnie poprawił.

Przybierając poważniejszy ton, Lisa zapytała:

– Myślisz, Mer, że go kochasz?

– Kocham być z nim.

– Czy to nie to samo?

Meredith uśmiechnęła się z rezygnacją.

– To samo, ale myślę, że to brzmi mniej głupio niż mówieniu „kocham go” o kimś, kogo zna się zaledwie kilka dni.

Lisa, usatysfakcjonowana, poderwała się.

– Chodźmy gdzieś i uczcijmy to obiadem! Ty stawiasz.

– Zgoda – zaśmiała się Meredith, podchodząc do szafy, żeby się przebrać.

Poczta wenezuelska działała o wiele gorzej, niż Matt przypuszczał. W ciągu następnych dwóch miesięcy Meredith pisała do Matta trzy lub cztery razy w tygodniu, a w zamian dostała tylko pięć listów. Jej ojciec regularnie podkreślał ten fakt, lecz z większym zatroskaniem niż satysfakcją. Meredith niezmiennie przypominała mu, że te listy, które dostała, były bardzo długie, na dziesięć lub dwanaście stron. Co więcej, Matt ciężko pracował fizycznie po dwanaście godzin dziennie i nie można było oczekiwać, że będzie pisał tak często, jak ona. Nie omieszkała powiedzieć ojcu tego wszystkiego. Nie wspomniała jednak o tym, że dwa ostatnie listy były o wiele mniej ciepłe i intymne niż poprzednie. Na początku Matt pisał o tym, że tęskni za nią, o ich wspólnych planach, a ostatnio pisał więcej o pracy przy odwiercie i przyrodzie wenezuelskiej. Te opisy poruszały jej wyobraźnię. Wmawiała sobie, że pisze o tym nie dlatego, że przestaje się nią interesować, ale po to, żeby podtrzymać jej ciekawość kraju, do którego niedługo pojedzie.

Starała się robić różne rzeczy, żeby dni szybciej mijały. Czytała książki o ciąży, o pielęgnacji niemowląt. Kupowała dziecięce ubranka, planowała i marzyła.

Dziecko, które najpierw wydawało się czymś zupełnie nierealnym, objawiało teraz swoje istnienie pojawiającymi się od czasu do czasu nudnościami i ogarniającym ją niespodziewanie zmęczeniem. Te dolegliwości powinny były pojawić się dużo wcześniej, a teraz towarzyszyły im gwałtowne bóle głowy z powodu których musiała leżeć w łóżku w zaciemnionym pokoju. Mimo wszystko przyjmowała je z pogodą ducha i absolutnym przekonaniem, że były to wyjątkowe doznania. W miarę jak upływały dni, nabrała zwyczaju przemawiania do dziecka tak jakby dzięki położeniu dłoni na jej ciągle jeszcze płaskim brzuchu mogło ono ją usłyszeć. – Mam nadzieję, że dobrze się tam bawisz – żartowała sobie, leżąc któregoś dnia w łóżku, kiedy ból głowy właśnie mijał – ponieważ jestem, młoda damo rozłożona przez ciebie na łopatki! – Dla zachowania równowagi, wymieniała czasem „młodą damę” na „młodzieńca”, jako że nie faworyzowała żadnej płci. Pod koniec października talia Meredith pogrubiała. Była w czwartym miesiącu ciąży i zaczynała dopatrywać się prawdy w regularnych komentarzach ojca, że Matt chce się wykręcić z tego małżeństwa.

Bardzo dobrze, że nie powiedziałaś o małżeństwie nikomu poza Lisą – zauważył na kilka dni przed Halloween. – Ciągle jeszcze masz do wyboru różne możliwości, nie zapominaj; o tym – dodał z rzadką u niego łagodnością. – Kiedy ciąża stanie się widoczna, powiemy wszystkim, że wyjechałaś na studia na zimowy semestr.

– Przestań tak mówić do diabła! – wybuchnęła i poszła do swojego pokoju. Postanowiła, że wytknie Mattowi to, że do niej nie pisze, przestając pisać do niego. Zaczynała się czuć jak porzucona idiotka: pisała do niego przez cały ten czas, a on nie raczył jej przysłać nawet widokówki.

Lisa zadzwoniła wieczorem tego dnia. Od razu wyczuła napięcie w głosie Meredith i wywnioskowała, jaki był jego powód.

– Nie miałaś dzisiaj listu od Matta? – zgadywała. – A twój ojciec gra na swoją ulubioną nutę, zgadza się?

– Zgadza się – odpowiedziała Meredith. – Minęły już dwa tygodnie, odkąd dostałam list numer pięć.

– Wyjdźmy gdzieś – zaproponowała Lisa. – Wystroimy się, to ci zawsze poprawiało humor, i pójdziemy gdzieś, gdzie jest miło.

– Co sądzisz o obiedzie w Glenmoor? – zapytała Meredith, wprowadzając w życie plan, który krążył jej po głowie już od tygodnia. – Być może – przyznała trochę smętnie – będzie tam Jon Sommers. Zwykle jest. Mogłabyś go wypytać o poszukiwania ropy, a może powie coś o Matcie.

– No dobrze – powiedziała Lisa, ale Meredith wiedziała, że Matt traci w oczach Lisy z każdym kolejnym dniem bez listu od niego.

Jonathan był w klubie. Rozmawiał, popijając coś razem z kilkoma innymi mężczyznami. Wejście Meredith i Lisy wywołało niemałe poruszenie i subtelne sprowokowanie zaproszenia do męskiego grona było dziecinnie proste. Przez ponad godzinę Meredith siedziała zaledwie o kilka metrów od miejsca, w którym stała z Mattem przy barze przed czterema miesiącami. Obserwowała, jak Lisa dawała godne Oskara przedstawienia, wmawiając Jonathanowi, że myśli o zmianie kierunku studiów na geologię i specjalizowaniu się w poszukiwaniach ropy naftowej. W efekcie Meredith dowiedziała się więcej o wierceniach, niżby chciała, i kompletnie niczego o Matcie.

Dwa tygodnie później lekarz Meredith, rozmawiając z nią, już się nie uśmiechał i nie był wcale pewny siebie. Znowu krwawiła. Tym razem poważnie. Opuściła gabinet z zaleceniem, żeby ograniczyła wszelką aktywność. Teraz bardziej niż kiedykolwiek chciała, żeby Matt był z nią. Po powrocie do domu zadzwoniła do Julie tylko po to, żeby porozmawiać z kimś bliskim Mattowi. Dzwoniła już przedtem do jego siostry z tego samego powodu i za każdym razem dowiadywała się, że Julie i jej ojciec mieli w tym tygodniu listy od Matta.

Nie mogła zasnąć tego wieczoru. Rozmyślała o tym, żeby dziecku nic się nie stało i żeby Matt do niej napisał. Minął już miesiąc od czasu, kiedy dostała od niego ostatni list. Pisał w nim, że był bardzo zapracowany, a wieczorami zmęczony. Mogła to zrozumieć, ale nie rozumiała, dlaczego miał czas, żeby pisać do swojej rodziny, a nie miał czasu na listy do niej. W obronnym geście położyła dłoń na swoim brzuchu.

– Twój tata – szepnęła do dziecka – dostanie ode mnie bardzo zdecydowany list w tej sprawie.

Wyglądało na to, że groźba podziałała, bo Matt jechał osiem godzin, żeby dotrzeć do telefonu i zadzwonić do niej. Była tak zadowolona, że go słyszy, że zbyt mocno ściskała słuchawkę. Jego głos jednak brzmiał trochę gwałtownie i raczej chłodno.

– Domek w pobliżu odwiertu nie zwolnił się jeszcze – powiedział. – Znalazłem inne miejsce, w małej wiosce, ale mógłbym tam dojeżdżać tylko w czasie weekendów.

Meredith nie mogła jechać. Nie teraz, kiedy powinna ograniczyć chodzenie do minimum i kiedy doktor chce ją widzieć co tydzień. Nie mogła pojechać, a nie chciała wystraszyć Matta mówiąc, że lekarz boi się, że może stracić dziecko. Z drugiej jednak strony była tak zła na niego za to, że nie pisał, i tak bała się o dziecko, że zdecydowała się jednak postraszyć go trochę.

– Nie mogę przyjechać – powiedziała. – Lekarz chce, żebym została w domu i nie chodziła za dużo.

– To dziwne – rzucił. – Sommers był tu w ubiegłym tygodniu i powiedział mi, że byłyście z Lisą w Glenmoor i czarowałyście wszystkich mężczyzn.

– To było, zanim doktor kazał mi zostać w domu.

– Rozumiem.

– Czego się spodziewałeś – odparowała Meredith z niespotykanym u niej sarkazmem – że będę siedzieć tu z założonymi rękami i wypatrywać twoich rzadkich listów.

– Mogłabyś tego spróbować – warknął. – A tak przy okazji, to ty też nie masz specjalnego daru pisania.

Wzięła to za krytykę jej stylu pisania i była tak wściekła, że o mało nie odłożyła słuchawki.

– Rozumiem, że nie masz nic więcej do powiedzenia.

– Raczej nie.

Po odłożeniu słuchawki Matt oparł ciężko dłoń na ścianie nad telefonem. Zamknął oczy i próbował wymazać z pamięci tę rozmowę i ból, jaki czuł, zdając sobie sprawę z tego, co im się właśnie przydarzało. Nie było go trzy miesiące, a Meredith już nie chciała przyjechać do Ameryki Południowej. Nie pisała do niego od tygodni; już podejmowała swoje dawne życie towarzyskie i jeszcze kłaniała, że musi leżeć w łóżku. Powiedział sobie z goryczą, że ona ma dopiero osiemnaście lat. Dlaczego miałaby nie chcieć normalnego życia towarzyskiego?

– Cholera! – szepnął w bezsilnej wściekłości, ale po chwili ochłonął i wyprostował się z nowym postanowieniem. Za kilka miesięcy sprawy na odwiercie będą bardziej klarowne i zażąda czterodniowego urlopu. Będzie mógł polecieć do domu i zobaczyć się z nią. Meredith chciała z nim być. Nie chciała rozwodu; w głębi serca wiedział, że tak było w dalszym ciągu, bez względu na to, jak mało listów napisała i co robiła. Poleci tam i namówi ją, żeby razem wrócili do Wenezueli.

Meredith po odłożeniu słuchawki rzuciła się na łóżko i płakała. Z całą pewnością nie starał się specjalnie, żeby to, co mówił jej o domu, który znalazł, brzmiało zachęcająco. Odnosiła wrażenie, jakby mu właściwie nie zależało na tym, czy ona przyjedzie, czy nie. Kiedy w końcu przestała płakać, otarła łzy i napisała do niego długi list usprawiedliwiając się za swój brak „daru pisania”. Przepraszała za to, że straciła panowanie nad sobą i z uszczerbkiem dla swojej dumy przyznała, jak wiele znaczą dla niej jego listy. Dokładnie tłumaczyła, co powiedział jej lekarz.

Po skończeniu zaniosła list na dół i zostawiła do wysłania Albertowi. Zarzuciła już wyczekiwanie przy skrzynce pocztowej na listy, które nie nadchodziły. Kiedy kładła list, do hallu wszedł Albert, który pracował jako kamerdyner, szofer i zarazem człowiek do wszystkiego. W ręku trzymał ściereczkę do wycierania kurzu. Pani Ellis miała pierwsze od trzech lat wakacje i wzięła trzy miesiące urlopu. Albert, niechętnie, ale przejął też niektóre z jej obowiązków.

– Czy mógłbyś wysłać mi ten list, Albercie? – zapytała.

– Oczywiście – odpowiedział, a kiedy wyszła, zaniósł list do gabinetu pana Bancrofta, otworzył kluczykiem antyczny sekretarzyk i dorzucił go do sporej sterty innych, których połowa nadeszła z Wenezueli.

Meredith poszła na górę do sypialni i była w połowie drogi do krzesełka stojącego przy jej biurku, kiedy rozpoczął się krwotok.

Dwa dni spędziła w szpitalu „Na Cedrowych Wzgórzach”. Leżała w skrzydle Bancroftów, nazwanym tak dla uhonorowania pokaźnych datków jej rodziny dla tego szpitala. Modliła się, żeby krwawienie nie rozpoczęło się znowu i żeby jakimś cudem Matt zdecydował się przyjechać do domu. Chciała tego dziecka i chciała swojego męża, a miała koszmarne wrażenie, że traci ich obydwoje.

Dr Arledge wypisał ją ze szpitala pod warunkiem, że przez cały okres ciąży pozostanie w łóżku. Zaraz po powrocie do domu napisała do Matta list. Informowała go w nim, że zachodzi poważna obawa, że może nie donosić ciąży. List ten był obliczony na to, żeby wystraszyć go na tyle, żeby zaczął się o nią martwić. Była gotowa zrobić wszystko, żeby tylko myślał o niej.

Wydawało się, że leżenie w łóżku zażegnywało problem grożącego jej poronienia. Swoją aktywność ograniczała do czytania, oglądania telewizji i martwienia się. Miała więc wystarczająco dużo czasu, żeby zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło. Najwyraźniej Matt uważał, że w łóżku była interesującą partnerką, a teraz, kiedy byli daleko od siebie, nietrudno już mu było o niej zapomnieć. Zaczęła myśleć o najlepszym sposobie samodzielnego wychowania dziecka.

Tym problemem martwiła się niepotrzebnie. Pod koniec piątego miesiąca ciąży, w środku nocy rozpoczął się krwotok. Tym razem żadne znane osiągnięcia medycyny nie zdołały uratować dziecka. Była to dziewczynka, którą Meredith nazwała, na cześć matki Matta, Elizabeth. O mały włos nie straciliby też Meredith, która przez trzy dni była w stanie krytycznym.

Przez cały następny tydzień leżała w łóżku podłączona do kroplówek, nasłuchująca z korytarza odgłosu długich, szybkich kroków Matta. Jej ojciec próbował dodzwonić się do niego, a kiedy mu się to nie udało, wysłał telegram.

Matt ani nie przyjechał, ani nie zadzwonił.

W czasie drugiego tygodnia jej pobytu w szpitalu odpowiedział jednak na jej telegram. Jego treść była krótka, zwięzła i zbijająca z nóg:

Rozwód to świetny pomysł. Załatw formalności.

Tych sześć słów rozbiło ją kompletnie. Nie chciała uwierzyć, że Matt był zdolny do wysłania takiego telegramu, nie w chwili, kiedy ona leżała w szpitalu.

– Lisa – szlochała histerycznie Meredith – żeby zrobić coś takiego, on musiałby mnie nienawidzić, a ja nie zrobiłam niczego, żeby na taką nienawiść zasłużyć. To nie on wysłał ten telegram, on nie zrobiłby tego. On nie mógłby tego zrobić. – Namówiła Lisę, żeby ta używając sobie tylko znanych sposobów sprawdziła w Western Union, kto wysłał ten telegram. Western Union, aczkolwiek niechętnie, potwierdziła, że telegram został wysłany przez Matthew Farrella z Wenezueli i zapłacony jego kartą kredytową.

Zimnego, grudniowego poranka Meredith znalazła się przed budynkiem szpitala. Szła pomiędzy Lisą a swoim ojcem. Spojrzała w górę na jasne, błękitne niebo. Wyglądało dziwnie obco. Cały świat wydawał jej się obcy.

Ulegając namowom ojca, zapisała się na zimowy semestr do Northwestern i zamieszkała razem z Lisą w akademiku. Zrobiła to tylko dlatego, że oni tego od niej oczekiwali. Z czasem jednak przypomniała sobie, dlaczego kiedyś to miało dla niej takie znaczenie. Zaczęła sobie też przypominać inne rzeczy: jak się uśmiechać, a potem śmiać. Lekarz ostrzegł ją, że kolejna ciąża niosłaby ze sobą jeszcze większe ryzyko dla dziecka i dla niej samej. Bardzo bolała ją myśl o tym, że nigdy nie będzie mogła mieć dziecka, jednak z tym też musiała sobie jakoś poradzić.

Dostała od życia kilka poważnych ciosów, ale przetrwała je i radząc sobie z nimi, odnalazła jednocześnie w sobie wewnętrzną siłę, której istnienia nawet nie podejrzewała.

Jej ojciec wynajął prawnika, który przeprowadził rozwód. Matt więcej się nie odezwał, ale w końcu osiągnęła stan ducha, w którym mogła myśleć o nim bez bólu i niechęci. Najwyraźniej poślubił ją tylko dlatego, że była w ciąży, i dlatego, że był łasy na pieniądze. Kiedy zorientował się, że ojciec całkowicie je kontroluje, okazało się, że nie mogła mu się na nic przydać. Powody, dla których ona go poślubiła, też nie były pozbawione pobudek egoistycznych: zaszła w ciążę i bała się w samotności stawić czoło jej konsekwencjom. Nawet jeśli sądziła, że go kocha, to on nigdy nie wprowadzał jej w błąd swoimi deklaracjami miłości. To ona sama wmawiała sobie, że on ją kocha. Pobrali się z zupełnie złych powodów i ich małżeństwo było od początku skazane na niepowodzenie.

W czasie pierwszego roku nauki widywała w Glenmoor Jonathana Sommersa. Powiedział jej, że Matt tak przypadł do gustu jego ojcu, że utworzył razem z nim spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wyłożył nawet dodatkowy kapitał do ewentualnego obrotu.

Obracanie tym kapitałem opłaciło się. W czasie następnych jedenastu lat o wiele więcej kierowanych przez Matta transakcji przyniosło nadspodziewane efekty. W magazynach i gazetach często pojawiały się artykuły o nim i jego zdjęcia. Meredith widziała je, ale to, co robił, nie znaczyło już dla niej nic, była zajęta swoją własną karierą. Jego poczynania były jednak istotne dla dziennikarzy. W miarę jak mijały lata, narastało niemal obsesyjne zainteresowanie prasy spektakularnymi sukcesami kierowanego przez niego zespołu i pojawiającymi się w jego życiu kobietami, wśród których nie brakowało i kilku gwiazd filmowych. Dla przeciętnego człowieka Matt niewątpliwie reprezentował żywy przykład realizacji „amerykańskiego marzenia”. Był biednym chłopcem, który zrobił karierę. Dla Meredith był on jednak tylko obcym człowiekiem, z którym kiedyś była blisko. Nigdy nie używała jego nazwiska i tylko Lisa i jej ojciec wiedzieli, że kiedyś była jego żoną. Jego szeroko omawiane na łamach prasy romanse nigdy więc nie wyrządziły żadnej szkody jej reputacji.

Загрузка...