ROZDZIAŁ 47

Od tej chwili, kiedy Matt zasugerował, żeby we czwórkę celebrowali jej urodziny, Meredith miała co do tego potężne wątpliwości. Kiedy jednak Parker i Lisa pojawili się, jedno po drugim, ostentacyjnie radośni i w uroczystym nastroju, uśpili jej obawy i zaczęła myśleć, że może mimo wszystko ten wieczór nie okaże się katastrofalny.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Mer – powiedziała Lisa, ściskając ją mocno i wręczając kolorowo opakowaną paczuszkę.

– Wszystkiego najlepszego – wtórował jej Parker i wręczył Meredith małe, dosyć ciężkie, podłużne pudełeczko. – Farrella jeszcze nie ma?

– Nie, jeszcze nie przyszedł, ale mamy wino, a w kuchni są przekąski. Właśnie przygotowywałam tacę z nimi.

– Dokończę i przyniosę ją – zgłosiła się na ochotnika Lisa. – Umieram z głodu. – Zniknęła w kuchni w obłoku przybranego frędzlami, śliwkowego jedwabiu.

Parker wykrzywił się, patrząc na nią i powiedział z pretensją do Meredith:

– Dlaczego ona się tak ubiera? Dlaczego nie może wyglądać jak normalni ludzie?

– Dlatego, że jest osobą wyjątkową – odpowiedziała Meredith ze stanowczym uśmiechem. – A wiesz – dodała, uśmiechając się zagadkowo – większość mężczyzn jest zdania, że Lisa jest oszałamiającą kobietą.

– Ja lubię twój styl ubierania się – powiedział, obrzucając pełnym uznania spojrzeniem jej jaskrawoczerwone aksamitne bolerko ze złotą lamówką. Całość uzupełniał szeroki krawat nadający strojowi aurę zwodniczej niewinności. Bolerko było w tej chwili rozpięte i uwidaczniało czerwoną sukienkę bez ramiączek, mocno dopasowaną w jej szczupłej talii i delikatnie udrapowaną. Parker zignorował jej uwagę na temat Lisy, uśmiechnął się i powiedział: – Otwórz prezent ode mnie, zanim przyjdzie Farrell.

Wewnątrz paczuszki opakowanej w srebrny papier było aksamitne pudełeczko wyłożone jedwabiem, na którym leżała wspaniała bransoletka z szafirów i diamentów. Wyjęła ją delikatnie.

– Jest piękna – szepnęła, czując jednocześnie bolesny ucisk w żołądku. W jej oczach pojawiły się piekące łzy, w efekcie czego połyskujący klejnot zaczął się zamazywać i falować. W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że ani ta bransoletka, ani sam Parker nie będą należeć do niej. Nie w sytuacji, kiedy już go zdradziła i w myślach, i w sercu, gdy ogarnęła ją ta beznadziejna obsesja na punkcie Matta. Uniosła głowę i zmusiła się, żeby mu spojrzeć prosto w oczy. Patrzył na nią wyczekująco. Podała mu bransoletkę. – Przepraszam, Parker – powiedziała przyduszonym głosem – jest wspaniała, ale… ale nie mogę jej przyjąć.

– Dlaczego? – zapytał, ale już znał odpowiedź, wyczuł, że nadchodzi ten moment. – A więc tak się sprawy mają – powiedział ochryple – Farrell wygrał.

– Niezupełnie – odparła cicho – ale bez względu na to, co zaszło między mną a Mattem, i tak nie mogłabym wyjść za ciebie. Nie teraz. Zasługujesz na coś więcej niż na żonę, która nie może zapanować nad swoimi uczuciami do innego mężczyzny.

Po pełnej napięcia ciszy zapytał:

– Czy Farrell wie, że zrywasz nasze zaręczyny?

– Nie – wyjaśniła żarliwie – wolałabym, żeby o tym nie wiedział. Byłby tylko bardziej natarczywy.

Parker po raz kolejny zawahał się, po czym wziął bransoletkę z jej dłoni i założył ją na jej nadgarstek.

– Nie poddaję się jeszcze – powiedział ze smętnym uśmiechem. – Traktuję to jako drobne niepowodzenie. Naprawdę nie cierpię tego drania.

Rozległ się dzwonek domofonu i Parker podniósł wzrok. W drzwiach kuchni zobaczył Lisę stojącą z tacą w dłoniach.

– Jak długo u diabła tam stoisz i podsłuchujesz? – zaatakował ją, kiedy Meredith poszła wpuścić Matta do mieszkania.

– Niezbyt długo – powiedziała i uderzyło go to, że jak na nią, ton jej głosu był niezwykle łagodny. – Masz ochotę na kieliszek wina?

– Nie – powiedział gorzko. – Mam ochotę na całą butelkę.

Zamiast roztrząsać ten problem, napełniła kieliszek i przyniosła mu go. Jej oczy lśniły dziwnie i było w nich wiele łagodności.

W chwili, kiedy Matt przekroczył próg, Meredith wydało się, że całe wnętrze zaczęło emanować siłą jego osobowości.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin – powiedział, patrząc na nią z uśmiechem. – Wyglądasz fantastycznie – objął wzrokiem jej postać, począwszy od błyszczących, złotych włosów, aż po czubki czerwonych pantofelków.

Podziękowała mu i próbowała nie dostrzegać, jak dobrze, on sam prezentował się w szarym garniturze z kamizelką, w olśniewająco białej koszuli i klasycznym krawacie w paski. Lisa zrobiła pierwszy krok, żeby rozluźnić atmosferę.

– Cześć Matt – powiedziała rozpromieniona. – Wyglądasz dzisiaj bardziej jak bankier niż Parker.

– Ja nie mam znaczka Phi Beta Kappa – zażartował Matt, niechętnie wyciągając dłoń, żeby przywitać się z Parkerem, który wyciągnął swoją w jego stronę równie niechętnie.

– Lisa nie cierpi bankierów – powiedział Parker po przywitaniu się. Podszedł do butelki z winem. Uniósł swój kieliszek i wychylił go do dna. – Cóż, Farrell – powiedział bezprecedensowo niegrzecznie. – To urodziny Meredith. Lisa i ja pamiętaliśmy o nich. Gdzie twój prezent?

– Nie przyniosłem go tutaj.

– To znaczy, zapomniałeś, tak?

– To znaczy, że go tutaj nie przyniosłem.

– Chodźmy już – powiedziała energicznie Lisa, podzielając także pragnienie Meredith, żeby obydwaj mężczyźni znaleźli się jak najszybciej w miejscu publicznym, najlepiej bardzo głośnym, co uniemożliwiłoby im słowną szermierkę. – Meredith może później otworzyć mój prezent.

Przed budynkiem czekała limuzyna Matta. Lisa wsiadła pierwsza, a Meredith tuż za nią. Celowo zajęła miejsce obok Lisy, eliminując możliwość rozpoczęcia przez obydwu mężczyzn utarczki na temat tego, kto przy kim usiądzie. Jedyną osobą, która nie była spięta, był Joe O'Hara. Powiększył on jednak tylko ich napięcie, mówiąc z uśmiechem:

– Dobry wieczór, pani Farrell.

W samochodzie obok zainstalowanego tam barku w srebrnych pojemnikach z lodem stały dwie butelki Dom Perignon.

– Co powiecie na szampana? Uwielbiam… – zaczęła Lisa, ale w tej samej chwili limuzyna ostro włączyła się do ruchu, wciskając ją w siedzenie. Gwałtownie zaczerpnęła tchu.

– Chryste! – wybuchnął Parker, walcząc o utrzymanie równowagi, tą samą siłą popchnięty do przodu, jako że siedział tyłem do kierowcy. – Ten twój idiotyczny szofer przeciął właśnie cztery pasy ruchu i przejechał na czerwonym świetle!

– Jest absolutnie kompetentny – odparł Matt, podnosząc głos, żeby być słyszanym poprzez dźwięki klaksonów naciskanych przez poirytowanych kierowców innych samochodów. Nikt nie zauważył, że stary chevrolet podąża ich śladem, desperacko zmieniając pasy ruchu, ilekroć oni to robili. Limuzyna zmierzała w stronę autostrady, lawirując wśród samochodów znajdujących się na ich trasie. Matt tymczasem podniósł schłodzoną butelkę szampana i otworzył ją. – Wszystkiego najlepszego w trzydzieste urodziny – powiedział, wręczając Meredith pierwszy kieliszek. – Przepraszam, że opuściłem ostatnich jedenaście.

– Meredith nie znosi dobrze szampana – przerwał mu Parker. Ze znaczącym uśmiechem zwrócił się do Meredith dodając: – Pamiętasz, jak zrobiło ci się niedobrze po szampanie na przyjęciu u Remingtonów?

– Właściwie nie było mi niedobrze, kręciło mi się tylko w głowie – skorygowała Meredith, zaskoczona zarówno jego tonem, jak i tematem rozmowy.

– Bardzo kręciło ci się w głowie – droczył się z nią. – I byłaś trochę nieznośna. Zmusiłaś mnie, żebym stał z tobą na mrozie na balkonie. Pamiętasz, okryłem cię moim płaszczem. Wtedy dołączyli do nas Stan i Milly Mayfield. Nakryliśmy się naszymi płaszczami i zostaliśmy tam. – Zerknął na Matta i powiedział chłodno, z wyższością: – Znasz Mayfieldów?

– Nie – odpowiedział Matt, podając Lisie kieliszek z szampanem.

– Oczywiście, skąd mógłbyś ich znać – powiedział pogardliwie. – Milly i Stan to starzy przyjaciele Meredith i moi. – Powiedział to, chcąc sprawić, żeby Matt poczuł, że nie należy do ich kręgu towarzyskiego, i Meredith natychmiast podchwyciła inny temat. Lisa szybko włączyła się w rozmowę, wciągając w nią i Matta. Parker wypił jeszcze cztery kieliszki szampana i zaprezentował dwie kolejne zabawne historyjki o ludziach, których znali on i Meredith, a których nie znał Matt.

Meredith nie znała ani nigdy nie słyszała o restauracji, którą wybrał Matt, ale polubiła ją, gdy tylko weszli do foyer. Manchester House była urządzona w stylu angielskiego pubu z witrażami w oknach i masywnym drewnianym sufitem. Wzdłuż tyłu całego budynku ciągnęła się sala klubowa. Sale restauracyjne, położone po obydwu stronach foyer, były małe i przytulne, oddzielone od sekcji klubowej drabinkami oplecionymi winoroślami. Sala klubowa, dokąd ich zaprowadzono, aby zaczekali, aż ich stolik będzie gotowy, wypełniona była świątecznie nastrojonymi ludźmi, a między innymi dwudziestoma uczestnikami jakiegoś przyjęcia. Sądząc z wybuchów śmiechu dobiegających od strony tego stolika, jak i od stolików przy barze, niemal wszyscy dawali upust świątecznej radości.

– To na pewno nie jest miejsce, jakie ja bym wybrał, żeby uczcić urodziny Meredith – powiedział Parker, kiedy już usiedli. Obrzucił przy tym Matta pogardliwym spojrzeniem.

Matt, hamując zniecierpliwienie ze względu na Meredith, powiedział bezbarwnie:

– Ja także nie wybrałbym tego, ale jeśli chcemy zjeść w spokoju, to musiało to być miejsce stosunkowo mało oświetlone i z dala od utartych szlaków.

– Tu będzie bardzo miło, Parker – obiecała Meredith i naprawdę jej się tu podobało: angielska atmosfera i przyjemna muzyka grana przez zespół sprawiały sympatyczne wrażenie.

– Zespół jest dobry – zgodziła się Lisa i wychyliła się lekko ze swojego miejsca, żeby przyjrzeć się muzykom. W chwilę potem zaskoczona zobaczyła, jak do sali klubowej wkroczył szofer Matta i zasiadł przy stoliku w dalekim krańcu baru. – Matt – powiedziała śmiejąc się z niedowierzaniem. – Wydaje mi się, że twój szofer właśnie zdecydował, że schroni się przed zimnem i wypije piwo.

Matt, nie patrząc w tamtą stronę, odpowiedział:

– Joe pije colę, a nie piwo, kiedy jest na służbie.

Pojawił się kelner, żeby przyjąć ich zamówienie na drinki. Meredith uznała, że nie ma potrzeby informować Lisy, że Joe był też ochroniarzem Matta, zwłaszcza że sama wolała o tym nie pamiętać.

– Czy to już wszystko? – zapytał kelner, a kiedy przytaknęli, przeszedł na koniec baru. Zaczynał właśnie przekazywać zamówienie barmanowi, kiedy podszedł do niego niski mężczyzna ubrany w wyjątkowo obszerny płaszcz i powiedział:

– Masz ochotę kolego na zarobienie szybkiej stówy? Kelner obrócił się.

– W jaki sposób?

– Pozwól mi tylko postać przez jakiś czas za tą winoroślą.

– Po co?

– Przy jednym ze stolików masz całkiem ważnych gości, a ja mam aparat fotograficzny pod tym płaszczem. – Wyciągnął dłoń, w której miał legitymację prasową dobrze znanego wydawnictwa i pieczołowicie złożony studolarowy banknot.

– Staraj się nie rzucać w oczy – powiedział kelner, dyskretnie chowając pieniądze.

Właściciel restauracji podniósł słuchawkę telefonu na swoim, stanowisku w głównym foyer i wykręcił numer Noela Jaffe, który prowadził w swoim piśmie ranking restauracji.

– Noel – powiedział, odwracając lekko głowę, tak żeby nie usłyszeli go nowi goście wchodzący właśnie przez główne drzwi. – Mówi Alex z Manchester House. Pamiętasz, jak powiedziałem, że kiedyś odwdzięczę ci się za ładny opis mojej restauracji w twojej kolumnie? Zgadnij, kto właśnie siedzi przy jednym ze stolików.

– Żartujesz – zaśmiał się Jaffe, kiedy Alex powiedział mu, kim są jego goście. – Może naprawdę są taką ślicznie szczęśliwą rodzinką jak na tej konferencji prasowej.

– Nie dzisiaj wieczorem – powiedział Alex trochę głośniejszym szeptem. – Narzeczony wygląda jak chmura gradowa i wypił już dużo.

Po krótkiej chwili zastanowienia Jaffe zaśmiał się cicho i powiedział:

– Zaraz będę u ciebie z moim fotografem. Znajdź nam stolik, z którego będziemy mogli obserwować wszystko, nie rzucając się w oczy.

– Nie ma Sprawy. Pamiętaj tylko: kiedy będziesz o tym pisał, nazwa mojej restauracji ma być napisana poprawnie i nie zapomnij o adresie.

Alex odłożył słuchawkę. Był tak zadowolony z darmowej reklamy, jaką zapewnili mu ci bogaci sławni mieszkańcy Chicago jedzący w jego restauracji, że zadzwonił jeszcze do kilku stacji radiowych i telewizyjnych też.

W chwili, kiedy kelner przyniósł drugą, a dla Parkera trzecią porcję drinków, Meredith zdawała sobie sprawę z tego, że ten ostatni pije zbyt dużo i zbyt szybko. To, samo w sobie, nie byłoby tak alarmujące, gdyby Parker jednocześnie nie uparł się, żeby zasilać konwersację ciągłym strumieniem opowiastek o rzeczach, które on i Meredith robili razem. Większość z tych opowiastek zaczynał słowami:

– Pamiętasz, kiedy…

Meredith nie zawsze pamiętała, a co więcej stawała się coraz bardziej świadoma, że Matt zaczynał być zły.

Ale Matt nie zaczynał być zły, on już był wściekły. Przez trzy kwadranse zmuszony był wysłuchiwać Reynoldsa relacjonującego historyjki o sobie i Meredith, po to, żeby wytknąć Mattowi, że bez względu na to, jak wiele ma pieniędzy, zawsze, nieodwołalnie będzie stać dużo niżej na szczeblach drabiny towarzyskiej niż on i Meredith. Jedna z tych historyjek opowiadała o tym, jak to Meredith złamała rakietę tenisową w czasie rozgrywek deblowych, w których grała z nim w klubie, kiedy była nastolatką… inna z kolei dotyczyła jakichś cholernych tańców, organizowanych przez ekskluzywną szkołę, w czasie których upuściła naszyjnik… jeszcze inna o meczu polo, na który zabrał ją niedawno.

Kiedy zaczął mówić o akcji charytatywnej, przy której pracowali razem, Meredith wstała szybko.

– Idę poprawić makijaż – powiedziała, przerywając Parkerowi.

– Pójdę z tobą – oświadczyła Lisa.

Jak tylko znalazły się w toalecie, Meredith podeszła do umywalki. Ręce oparła o blat z kafelków. Stała w pozie wyrażającej całkowitą klęskę.

– Nie wiem, czy długo to jeszcze wytrzymam. Nie wyobrażałam sobie, że ten wieczór może być aż tak okropny.

– Może powinnam udać, że źle się czuję, żeby odwieźli nas do domu? – zaproponowała Lisa, uśmiechając się. Nachyliła się do przodu, żeby poprawić szminkę na ustach. – Pamiętasz, zrobiłaś coś takiego dla mnie, kiedy w czasach Bensonhurst byłyśmy na podwójnej randce?

– Dzisiaj Parkera nie wzruszyłoby, gdybyśmy obydwie zemdlały u jego stóp – powiedziała z irytacją Meredith. – Robi wszystko, co tylko możliwe, żeby sprowokować Matta do kłótni.

Kredka do ust znieruchomiała w dłoni Lisy. Zerknęła na Meredith z ukosa.

– Matt podjudza go do tego!

– Nie odzywa się ani słowem!

– No właśnie. W ten sposób go podjudza. Matt rozparł się na krześle i obserwuje Parkera, jakby ten był klaunem dającym przedstawienie. Parker nie jest przyzwyczajony do porażek, a właśnie cię stracił. Matt siedzi tam i prowokuje go swoim milczeniem, bo wie, że wygra.

– Własnym uszom nie wierzę! – wybuchnęła Meredith przyciszonym, pełnym złości głosem. – Przez całe lata krytykowałaś Parkera, kiedy był w porządku. Teraz zachowuje się fatalnie, jest pijany, a ty go bronisz! Co więcej, Matt niczego nie wygrał. I nie podjudza go. Może stara się okazać, że jest znudzony i rozbawiony gierkami Parkera, ale tak nie jest. Wierz mi, Matt jest zły, naprawdę zły, bo Parker robi z niego… towarzyskiego wyrzutka.

– To ty to tak widzisz – powiedziała Lisa z takim zacietrzewieniem, że Meredith aż odsunęła się zdziwiona. To uczucie przerodziło się w poczucie winy, kiedy Lisa dodała: – Nie wiem, jak mogłaś nawet brać pod uwagę małżeństwo z człowiekiem, dla którego nie masz odrobiny sympatii!

Kelner właśnie powiedział Mattowi, że ich stolik jest już gotowy. Kątem oka Matt zauważył, że Lisa i Meredith wychodzą z toalety i torują sobie drogę przez zatłoczoną salę.

Parker przestał mówić o rzeczach, które on i Meredith robili razem, i zaczął atakować Matta pytaniami o jego pochodzenie i pogardliwymi uśmieszkami, będącymi reakcją na odpowiedzi Matta.

– Powiedz mi, Farrell – powiedział złośliwym tonem, który sprawił, że kilka osób przy sąsiednich stolikach odwróciło się w ich stronę – gdzie kończyłeś studia, zapomniałem!

– W stanie Indiana – wycedził Matt, obserwując Lisę i Meredith.

– Ja skończyłem Princeton.

– I co z tego?

– Tak tylko, byłem ciekaw. A co ze sportem? Uprawiałeś coś?

– Nie – powiedział Matt przez zaciśnięte zęby. Odsunął swoje krzesełko i wstał, przygotowując się do przejścia do ich stolika, jak tylko panie do nich dołączą.

– Co robiłeś w wolnych chwilach? – nalegał Parker, odsuwając też swoje krzesło i wstając niepewnie.

– Pracowałem.

– Gdzie?

– W stalowni i w warsztacie samochodowym.

– Ja grałem trochę w polo, trochę boksowałem i – dodał, obrzucając Matta od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem – to ze mną Meredith przeżyła swój pierwszy pocałunek.

– A ze mną straciła dziewictwo – warknął w odpowiedzi Matt wyprowadzony z równowagi. Patrzył jednak ciągle w stronę Meredith i Lisy, które były już o kilka metrów od nich.

– Ty skurwysynu! – zasyczał Parker, odchylając do tyłu ramię i wymierzając Mattowi cios.

Matt ledwo zobaczył go na czas, żeby zrobić unik. Reagując instynktownie, wyrzucił lewą rękę w górę, a prawą oddał uderzenie. Wybuchło pandemonium: kobiety zaczęły krzyczeć, mężczyźni zerwali się ze swoich miejsc, Parker upadł na podłogę, a oślepiające błyski eksplodowały gdzieś z boku. Lisa okrzyknęła Matta draniem, ten spojrzał na nią i mała pięść wylądowała w jego oku. W tej samej chwili Meredith pochyliła się, żeby pomóc Parkerowi wstać z podłogi. Matt instynktownie zamierzył się, żeby odparować cios, zorientował się, że to Lisa go uderzyła, i powstrzymał ten ruch. Jego łokieć jednak zderzył się z czymś twardym za jego plecami i rozległ się krzyk Meredith. Joe przedzierał się poprzez rozpierzchających się gości restauracyjnych, a Matt chwycił nadgarstek Lisy, żeby powstrzymać ją przed wymierzeniem kolejnego uderzenia. W tym wszystkim pojawili się fotoreporterzy, przepychając się, żeby zrobić jak najwięcej zdjęć. Wolną ręką Matt odciągnął Meredith od leżącego twarzą do podłogi Parkera i popchnął ją w objęcia Joego.

– Wyprowadź ją stąd! – krzyknął, próbując własnym ciałem osłonić ją przed obiektywami aparatów. – Zabierz ją do domu!

Nagle Meredith poczuła, że jest na wpół unoszona w powietrze i transportowana poprzez krzyczący tłum w stronę sprężynowych drzwi prowadzących do kuchni.

– Jest tylne wyjście – wysapał Joe, ciągnąc ją w ślad za sobą, mijając po drodze zaskoczonych kucharzy doglądających parujących garnków i gapiących się kelnerów z tacami pełnymi dań. Natarł ramieniem na drzwi tylnego wyjścia, które otworzyły się i z hukiem wylądowały na ściance murowanego budynku. Znaleźli się w lodowatym, mroźnym powietrzu i ruszyli na tyły parkingu, ignorując pracownika restauracji podstawiającego samochody. Joe szarpnięciem otworzył drzwi limuzyny i wsadził Meredith na podłogę przy tylnym siedzeniu, – Nie ruszaj się stąd! – krzyknął, już zatrzaskując jej drzwi i biegnąc do drzwi kierowcy.

Jak we śnie Meredith patrzyła na nikły wzór ciemnoniebieskiego dywanu znajdującego się o pół centymetra od jej szeroko otwartych oczu. Nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę! Nie miała zamiaru leżeć na podłodze i podciągnęła się do góry, starając się wypełznąć na siedzenie. W tej chwili silnik samochodu ożył. Cadillac wystartował z parkingu z wizgiem opon, pokonując zakręt bokiem, na dwóch kołach, zrzucając Meredith z powrotem na podłogę. Światła uliczne przelatywały w okienkach niczym jasna wstęga. Samochód pędził i w końcu dotarło do niej, że nie zawracają do restauracji, żeby zabrać Lisę.

Ostrożnie wspięła się na siedzenie umiejscowione tyłem do kierunku jazdy, żeby zmusić maniakalnego szofera Matta do zwolnienia i zawrócenia.

– Przepraszam… Joe – zawołała, ale on albo był zbyt zajęty przekraczaniem dozwolonej prędkości i łamaniem przepisów ruchu drogowego, żeby ją usłyszeć, albo jej głos tonął w ryku klaksonów zirytowanych kierowców, którym zajeżdżali drogę. Z pełnym złości westchnieniem Meredith uklękła na siedzeniu, oparła piersi o jego tył i wychyliła głowę przez okienko łączące tył samochodu z siedzeniem kierowcy. – Joe – powiedziała drżącym ze strachu głosem, kiedy zobaczyła, jak przechylają się na prawo i mijają pół – ciężarówkę w odległości zaledwie centymetrów. – Proszę! Boję się!

– Niech się pani nie boi, pani Farrell – powiedział, zerkając we wsteczne lusterko – nikt nas nie zatrzyma, a nawet gdyby nas zatrzymali, nic nam nie zrobią, bo mam gnata.

– Gnata? – powtórzyła, nie rozumiejąc. – Jakiego gnata?

– Spluwę.

– Co takiego?

– Spluwę – powtórzył, śmiejąc się półgębkiem i potrząsając głową z niedowierzaniem. Chcąc wyjaśnić sprawę ostatecznie, odchylił połę czarnej marynarki.

Meredith szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrywała się w rękojeść broni wystającej groźnie z naramiennego futerału.

– O mój Boże – westchnęła i odwracając się niepewnie, ześlizgnęła się w dół na siedzenie.

W obecnym stanie umysłu nie przejmowała się za bardzo tym, czy Matt i Parker spędzą noc w więzieniu, aresztowani za zakłócenie spokoju, ale martwiła się o Lisę. Meredith widziała, jak Parker pierwszy zamierzył się na Matta; nie miała wątpliwości, kto rozpoczął tę wymianę ciosów. Widziała też, że uderzenie Parkera chybiło celu. Nie miała zamiaru przebaczyć Mattowi, który był trzeźwy, przekształcenia jednego pijackiego uderzenia w barową bójkę! Lisa, jak sobie Meredith przypominała, uwalniała zaczepioną torebkę właśnie w tym czasie, kiedy Parker uderzał Matta, podniosła wzrok, kiedy ktoś krzyknął, i zobaczyła tylko Matta ścinającego Parkera z nóg. To właśnie dlatego rzuciła się w wir walki, kierując się niezrozumiałą chęcią obrony Parkera, którego, jak się wydawało, nigdy nie lubiła. Te wydarzenia przesunęły się przed oczami Meredith jeszcze raz i gdyby nie była tak zbulwersowana ich okolicznościami, śmiałaby się na wspomnienie widoku Lisy zamierzającej się, żeby uderzyć Matta prosto w oko. Dorastanie z braćmi na pewno pomaga w chwilach takich jak ta, pomyślała smętnie. Nie miała pojęcia, czy cios Lisy osiągnął cel, bo sama wtedy nachylała się, żeby pomóc wstać Parkerowi, a kiedy spojrzała w górę, łokieć Matta wylądował w jej oku. W tej chwili dotarło do niej; że coś dziwnego dzieje się ze skórą wokół jej prawego oka. Dotknęła jej opuszkami palców. Była obolała.

Kilka minut później aż podskoczyła, kiedy zadzwonił telefon. Ten zupełnie zwyczajny dźwięk brzmiał absolutnie nie na miejscu w pędzącym cadillacu prowadzonym przez człowieka, który najprawdopodobniej był gangsterem.

– To do pani – zawołał radośnie Joe. – Matt. Wydostali się z restauracji. Wszystko w porządku. Chce z panią rozmawiać.

Wiadomość, że Matt dzwonił do niej teraz, po tym, na co ją naraził, wywołała w niej spontaniczny wybuch. Wyszarpnęła słuchawkę z wbudowanego z boku uchwytu.

– Joe mówi, że czujesz się dobrze – zaczął Matt z opanowaniem. – Mam twój płaszcz i… – Nie słyszała już reszty jego słów. Bardzo powoli, z wyrachowaniem i z wielką satysfakcją, odłożyła po prostu słuchawkę.

W dziesięć minut później, kiedy w bocznym okienku uciekał już krawężnik okalający chodnik przed frontem domu Meredith, szofer Matta nacisnął w końcu hamulce z delikatnością pilota odrzutowca na samym krańcu krótkiego pasa startowego. Samochód zatrzymał się ze zgrzytem. Nie zdoławszy zabić jej na autostradzie, wysiadł z jeszcze ciągle kołyszącego się samochodu, otworzył z ostentacją jej drzwiczki i obwieścił z pełnym satysfakcji uśmiechem:

– Jesteśmy na miejscu, cali i zdrowi. Meredith zacisnęła pięści.

Trzydzieści łat cywilizowanego postępowania i dobre wychowanie nie poszły na marne. Zmusiła się, żeby rozluźnić palce, wysiadła z samochodu na drżących niczym galareta nogach i z zachowaniem form, aczkolwiek nieszczerze, życzyła mu dobrej nocy. Weszła do budynku eskortowana przez Joego, który nalegał, że musi to zrobić, a wszyscy w lobby: odźwierny, strażnik i kilku lokatorów wracających do domów, odwrócili się i patrzyli na nią zdziwieni.

– Dobry wieczór, panno Bancroft – wybełkotał strażnik, patrząc na nią z otwartymi ustami.

Meredith podejrzewała, że to jej wygląd musiał robić tak piorunujące wrażenie. Uniosła dumnie podbródek.

– Dobry wieczór, Terry – odpowiedziała z wdzięcznym uśmiechem, uwalniając jednocześnie ramię z protekcjonalnego uścisku Joego.

Jednak w kilka minut później, kiedy otwierała drzwi do mieszkania, zamarła, widząc swoje odbicie w lustrze w hallu. Szeroko otworzyła oczy, z ust wyrwał jej się przyduszony, pełen przerażenia śmiech. Włosy odstawały jej nienaturalnie po jednej stronie głowy, a druga strona wyglądała jak po uczesaniu mikserem kuchennym. Jej bolerko, wcześniej nieskazitelne, teraz zwisało zawadiacko z jednego ramienia, a szeroki krawat przerzucony był przez drugie ramię.

– No pięknie – poinformowała z sarkazmem swoje odbicie i zamknęła za sobą drzwi.

– Naprawdę powinienem już iść do domu – powiedział Parker, ostrożnie masując swoją obolałą szczękę. – Dochodzi północ.

– Twoje mieszkanie będzie oblegane przez dziennikarzy – powiedziała zdecydowanie Lisa. – Równie dobrze możesz zostać dzisiaj tutaj.

– Co z Meredith? – powiedział w kilka minut później, kiedy wróciła z kuchni z kolejną filiżanką herbaty dla niego.

Lisa poczuła śmieszne ukłucie w sercu, widząc jego troskę o kobietę, która nie była w nim zakochana i która, co więcej, była ostatnią kobietą na świecie, w której on powinien się był zakochać.

– Parker – powiedziała miękko. – To już skończone. Uniósł głowę i spojrzał na nią w przyćmionym świetle lampy. Uświadomił sobie, że mówi o jego związku z Meredith.

– Wiem – powiedział ponuro.

– To jeszcze nie koniec świata – ciągnęła Lisa, siadając obok niego. Parker zauważył nie po raz pierwszy, jak światło lampy wydobywa z jej włosów rubinowe refleksy. – Ten układ był wygodny i dla ciebie, i dla Meredith, ale wiesz, co się dzieje z czymś takim po kilku latach?

– Nie wiem, a co?

– Degeneruje to do nudy.

Nie odpowiedział. Wypił herbatę i odstawił filiżankę, po czym zaczął się rozglądać po jej salonie. Czuł dziwną niechęć do patrzenia na nią. Pokój był eklektyczną kombinacją absolutnej nowoczesności i czarujących tradycjonalnych elementów z wkomponowanymi niezwykłymi dziełami sztuki. Był taki jak ona: odważny, oszałamiający, niepokojący. Aztecka maska stała na modernistycznym, wyłożonym lustrami cokole obok krzesła obitego jasnobrzoskwiniową skórą, sąsiadującego z kolei z koszem pełnym bluszczu. Lustro nad kominkiem było w stylu amerykańskiego modernizmu, a na gzymsie stały figurki z porcelany z Chelsea. Parker wstał, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Czuł się nieswojo, nękany przez powracające w myślach, uporczywe pytania. Podszedł do kominka, żeby obejrzeć porcelanowe figurki.

– Są śliczne – powiedział szczerze. – Siedemnasty wiek, prawda?

– Tak – potwierdziła cicho Lisa.

Wrócił i zatrzymał się przed nią. Patrzył na nią. Starał się unikać wzrokiem wycięcia jej jasnowiśniowej sukni, po czym zadał pytanie, które najbardziej go męczyło.

– Dlaczego uderzyłaś Farrella?

Otworzyła usta, po czym wstała, gwałtownie unosząc filiżankę.

– Nie wiem – skłamała. Była zła, ponieważ jego bliskość w tym mieszkaniu, intymność jego obecności tutaj, za czym tęskniła, sprawiała, że jej głos drżał.

– Nie cierpisz mnie, a potem stajesz w mojej obronie niczym anioł stróż – nalegał. – Dlaczego?

Przełknęła nerwowo. Zastanawiała się, czy zbyć to pytanie żartem, że potrzebował obrońcy, czy postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć mu prawdę, zanim znowu złapie go jakaś inna kobieta. Był zdziwiony i chciał wyjaśnień, ale instynktownie wyczuwała, że nie chciał ani nie oczekiwał otwartej deklaracji miłości.

– Dlaczego myślisz, że cię nie cierpię?

– Żartujesz sobie – powiedział z sarkazmem. – Nigdy nie przeoczyłaś okazji, żeby w sposób bardzo elokwentny i jasny zaprezentować, co myślisz o mnie i o moim zawodzie.

– Ach to. To było tylko… droczenie się z tobą. – Umknęła wzrokiem jego świdrującym, niebieskim oczom i skierowała się w stronę kuchni, skonsternowana, kiedy zobaczyła, że bierze tacę i idzie za nią.

– Dlaczego? – nalegał, mając na myśli znowu jej atak na Farrella.

– Dlaczego droczyłam się z tobą?

– Nie, nie o to mi chodzi, ale możesz zacząć od tego. Wzruszyła ramionami, robiąc cały obrządek z odstawiania akcesoriów do podawania herbaty i wycierania zlewozmywaka. Jej umysł w tym czasie pracował gorączkowo. Parker był bankierem. Dla niego wszystko musiało się zgadzać, a jej działania i wyjaśnienia nie spełniały tego warunku. Mogła próbować blefować, co jak sobie niejasno zdawała sprawę, nie mogło się udać, nie z nim, albo mogła podjąć największe ryzyko w swoim życiu i powiedzieć mu prawdę. Postanowiła zaryzykować, już dawno temu oddala mu swoje serce, nie mogła już stracić nic więcej poza własną dumą.

– Możesz sobie przypomnieć czasy, kiedy byłeś dzieckiem, powiedzmy dziewięcio -, dziecięcioletnim? – zaczęła z wahaniem, ścierając nieistniejące okruszki z blatu.

– Tak, oczywiście – odparł oschłe.

– Zdarzyło się wtedy, że lubiłeś jakąś dziewczynkę i próbowałeś zwrócić na siebie jej uwagę?

– Tak.

Przełknęła głośno i brnęła dalej, bo na odwrót było już za późno.

– Nie wiem, jak chłopcy z twojej szkoły to robili, ale z mojej zwykle rzucali w delikwentkę patykiem albo droczyli się z nią okrutnie. Robili tak – kończyła niezręcznie – ponieważ nie znali żadnego innego sposobu, żeby zwrócić jej uwagę.

Obydwiema dłońmi chwyciła brzeg blatu i czekała na reakcję Parkera. Poczuła ucisk w żołądku, kiedy milczał. Wzięła głęboki, rwący oddech i wpatrując się nieruchomo przed siebie powiedziała:

– Wyobrażasz sobie, jak się czuję w stosunku do Meredith? To, kim jestem, co mam, zawdzięczam jej. Jest najmilszą i najszlachetniejszą osobą, jaką znam. Kocham ją bardziej niż moje rodzone siostry. Możesz sobie wyobrazić, jakie to… jakie to potworne uczucie, być zakochaną w mężczyźnie… i patrzeć, jak on oświadcza się przyjaciółce, która jest ci najbliższa?

Wtedy odezwał się. Mówił łagodnym, pełnym niedowierzania głosem:

– Najwyraźniej gdzieś po drodze zemdlałem, kompletnie pijany i mam halucynacje – obwieścił. – Rano, kiedy dojdę do siebie, jakiś psychoanalityk będzie chciał znać szczegóły tego snu. Tak dla porządku, żebym mógł mu udzielić informacji: próbujesz mi powiedzieć, że jesteś we mnie zakochana?

Ramiona Lisy drżały od śmiechu przez łzy.

– Głupio z twojej strony, że nie zauważyłeś tego. Położył dłonie na jej ramionach.

– Liso, na miłość boską… nie wiem, co powiedzieć. Jest mi przy…

– Nie mów nic! – wykrzyknęła. – A przede wszystkim tego, że jest ci przykro!

– Co mam w takim razie powiedzieć?

Odchyliła głowę do tyłu. Z oczu spływały jej łzy. W geście rozpaczy skierowała w stronę sufitu pełne frustracji słowa:

– Jak to się stało, że zakochałam się w mężczyźnie tak pozbawionym wyobraźni? – Nacisk na jej ramionach wzrastał i z ociąganiem pozwoliła, żeby odwrócił ją do siebie. – Parker, czy w noc taką jak ta, kiedy dwoje ludzi tak bardzo potrzebuje pocieszenia i przypadkiem są oni mężczyzną i kobietą, odpowiedź na to pytanie nie wydaje ci się oczywista?

Serce jej zamarło, kiedy nie reagował, po czym zaczęło szaleńczo walić, gdy dotknął jej podbródka i uniósł go.

– Wszystko przemawia za tym, że jest to bardzo zły pomysł – odparł, patrząc w dół na jej wilgotne rzęsy, zaskoczony i poruszony tym, co powiedziała i co oferowała.

– Życie jest jedną wielką grą – odpowiedziała i Parker zdał sobie sprawę z tego, że ona jednocześnie śmieje się i płacze. Wtedy zapomniał zupełnie o myśleniu. Ramiona Lisy oplotły jego kark i stał się obiektem najczulszego, najbardziej ognistego pocałunku… pocałunku, który spowodował, że jego ramiona objęły ją i przytuliły mocniej. Zachowanie Lisy dorównało jego entuzjazmowi i delikatnie posunęła sprawę o krok dalej, niemal płosząc go. Po chwili jednak już się nie wycofywał…

Загрузка...