ROZDZIAŁ 20

Pan Farrell powiedział, że mam przynieść mu te kontrakty natychmiast, kiedy nadejdą, poinformował Peter pannę Stern późnym popołudniem następnego dnia, używając wyraźnie agresywnego tonu głosu.

– W takim razie – powiedziała, unosząc do góry cienkie, siwe brwi, sugerowałabym, żeby pan zrobił dokładnie to, o co pan Farrell prosił.

Peter obrócił się na pięcie, poirytowany, że przegrał kolejną potyczkę słowną z sekretarką, i zapukał w różane drzwi gabinetu Matta Farrella. Był pochłonięty desperacką chęcią wyperswadowania Mattowi pochopnego działania przy zakupie ziemi w Houston i nie zauważył Toma Andersona stojącego w przeciwległym krańcu dużego gabinetu. Tom wpatrywał się w zawieszony przed chwilą na ścianie obraz.

– Panie Farrell – zaczął Peter – muszę powiedzieć, że mam bardzo mieszane uczucia co do tej transakcji z „Thorpem”.

– Masz kontrakty?

– Mam je – niechętnie podał mu dokumenty. – Czy chociaż wysłucha pan tego, co mam do powiedzenia?

Farrell skinął w kierunku jednego z wiśniowych, pikowanych krzeseł, które stały półkolem przed jego biurkiem.

– Usiądź, ja przejrzę to i wtedy będziesz mógł powiedzieć, co ci leży na sercu.

Peter obserwował zdenerwowany, jak Matt, zachowując kamienną twarz, czyta wyczerpująco traktujące problem dokumenty, zobowiązujące Intercorp do wyłożenia gotówką milionów dolarów. Zastanawiał się, czy ten człowiek podlegał kiedykolwiek takim ludzkim słabościom jak zwątpienie, strach, żal, czy też jakimś innym silnym emocjom.

Peter w ciągu roku, odkąd zaczął pracować w Intercorpie, widział, jak Matt Farrell decydował, że chce coś zrealizować. Jeśli tak było, potrafił natychmiast rozwiązywać problemy, które nie pozwalały jego prawnikom ruszać spraw do przodu. Przezwyciężał też wszelkie przeciwności i doprowadzał w ciągu tygodnia lub dwóch do zamknięcia sprawy. Kiedy miał motywację, żeby osiągnąć jakiś cel, przedzierał się przez piętrzące się na jego drodze trudności jak siejące spustoszenie tornado: z nieubłaganą siłą i kompletnym brakiem emocji.

Pozostali mężczyźni, którzy współpracowali blisko z Farrellem w jego „ekipie reorganizacyjnej”, lepiej niż Peter potrafili ukrywać zdziwienie i niepewność w odniesieniu do swojego pracodawcy. Peter jednak wyczuwał, że podzielali jego odczucia. Przed dwoma dniami wszyscy pracowali razem do dziesiątej wieczorem; zaprosili go potem na późną kolację. Tom Anderson nie brał w niej udziału, w ostatniej chwili zdecydował, że jeszcze trochę popracuje. W czasie tej kolacji Peter zorientował się, że żaden z tych mężczyzn nie zna Farrella lepiej niż on sam. Wyglądało na to, że Farrell darzył zaufaniem i przyjaźnią jedynie Toma Andersona, chociaż nikt nie wiedział, w jaki sposób tamten sobie te uczucia zaskarbił.

Jego spekulacje urwały się nagle, kiedy Farrell zrobił dwie zmiany w treści kontraktów, zaparafował je, po czym złożył swój podpis na samym końcu dokumentów. Przesunął je potem w stronę Petera.

– Z tymi poprawkami kontrakty są w porządku. Co chciałeś mi powiedzieć o tej sprawie?

– Mam kilka uwag, panie Farrell – odpowiedział Peter, prostując się w krześle. Próbował pozbyć się swojego agresywnego nastawienia. – Po pierwsze, mam wrażenie, że pan finalizuje te transakcje dlatego, że sugerowałem możliwość zarobienia szybkich, dużych pieniędzy przez odsprzedanie tej ziemi firmie Bancroft i S – ka. Wczoraj sądziłem, że to była absolutnie pewna sprawa. Ostatnie półtora dnia spędziłem, zgłębiając operacje „Bancrofta”, przeglądając ich zestawienia finansowe. Wykonałem też kilka telefonów do przyjaciół z Wall Street. Ostatni z moich rozmówców osobiście zna Philipa i Meredith Bancroft…

– I? – zapytał Farrell, nie okazując większego zainteresowania.

– I teraz wcale nie jestem taki przekonany, że oni będą mieli możliwości finansowe, żeby kupić te ziemie. Po tym, czego się dowiedziałem, myślę, że są o krok od wpadnięcia w poważne kłopoty.

– Jakiego rodzaju kłopoty?

– Wytłumaczenie tego zajęłoby raczej dużo czasu, a są to tylko moje przypuszczenia, bazujące na faktach i mojej intuicji.

Farrell, zamiast zbesztać go za nieprzechodzenie bezpośrednio do sedna sprawy, czego Peter właściwie oczekiwał, powiedział:

– Kontynuuj.

To jedno słowo zachęty usunęło nerwową niepewność Petera. Stał się znowu w pełni sprawnym geniuszem inwestycyjnym, o którym rozpisywały się fachowe pisma już wtedy, kiedy był jeszcze w Harvardzie.

– W porządku – powiedział. – Przedstawia się to następująco: jeszcze kilka lat temu „Bancroft” miał kilka sklepów w rejonie Chicago i firma była właściwie w zupełnej stagnacji. Mieli antyczne techniki marketingowe, dyrekcja za bardzo wierzyła w „prestiż” nazwiska właścicieli. W tej sytuacji byli na dobrej drodze do wyginięcia, niczym dinozaury. Philip Bancroft, który ciągle jeszcze jest prezydentem firmy, prowadzi ją w taki sam sposób jak jego ojciec, jak głowa rodzinnego klanu, który nie musi naginać swojej działalności do trendów ekonomicznych. Wtedy to pojawiła się jego córka Meredith. Zamiast iść do jakiejś szkoły dla panienek z dobrych domów i zająć się błyszczeniem w kronikach towarzyskich, zdecydowała, że chce zająć prawnie jej się należące miejsce w firmie. Rozpoczęła studia, zdobyła tytuł magisterski na wydziale handlu. Ukończyła ten wydział z wyróżnieniem, co absolutnie nie wywołało entuzjazmu jej ojca. Próbował ją zniechęcić do pracy w „Bancrofcie”, każąc jej zaczynać od stanowiska urzędniczki w dziale bieliźnianym.

Przerywając na chwilę, Peter wyjaśnił:

– Naświetlam tak dokładnie całą sytuację, żeby wyrobił pan sobie zdanie o tym, kto naprawdę prowadzi tę firmę.

– Mów dalej – powiedział Farrell, ale wyglądał na znudzonego. Zaczął czytać leżące na biurku sprawozdanie.

– W czasie następnych kilku lat – uparcie ciągnął Peter – panna Bancroft przechodziła wszystkie szczeble pracy w firmie, zdobywając po drodze świetne informacje na temat wszystkiego, co ma związek z handlem. Kiedy awansowała do działu towarowego, rozpoczęła batalię, żeby „Bancroft” zaczął sprzedawać towary opatrzone ich własnym znakiem firmowym. Było to doskonałe posunięcie i powinni byli to zrobić dużo wcześniej. Kiedy ten pomysł zaczął przynosić duże zyski, papa przeniósł ją do przynoszącego straty działu meblowego. I tam nie poniosła porażki. Wymyśliła specjalny dział „zabytkowych mebli muzealnych”, który został opisany we wszystkich gazetach i sprowadził do sklepu klientów podziwiających wypożyczone z muzeów antyki. Kiedy ludzie zwiedzali ten dział, trafiali też naturalnie do zwykłego działu meblowego i nagle zaczęli kupować meble nie w sklepach na przedmieściach, ale właśnie w „Bancrofcie”.

Wtedy z kolei papa uczynił ją dyrektorem działu public relations. Była to nic nie znacząca funkcja. Wymagała ona jedynie od czasu do czasu jej aprobaty dla jakiejś dotacji na cele charytatywne, czy też nadzorowania dorocznego pokazu bożonarodzeniowego. Panna Bancroft szybko pomyślała o innych corocznych imprezach, które sprowadziły klientelę do sklepu. Nie ograniczyła się jednak tylko do zwykle organizowanych pokazów mody. Zaprzęgła też do działania rodzinne kontakty towarzyskie w orkiestrze symfonicznej, operze, muzeum sztuki itp. Na przykład, spowodowała, że Chicagowskie Muzeum Sztuki przeniosło do sklepu jedną ze swoich ekspozycji, nakłoniła też zespół baletowy, żeby w czasie świąt Bożego Narodzenia wystawił w audytorium sklepu „Dziadka do orzechów”. Naturalnie, wszystko to spowodowało wielkie zainteresowanie mediów, co z kolei umocniło pozycję firmy w świadomości mieszkańców miasta i pogłębiło jeszcze elitarny charakter „Bancrofta”. Sklep odnotował rekordowe ilości klientów, a ojciec przeniósł ją do działu kolekcji mody, gdzie znowu przeszła samą siebie. Swój sukces w tym dziale zawdzięczała zarówno swojemu wyglądowi, jak i szczególnym talentom w dziedzinie mody. Widziałem jej zdjęcia w gazetach. Ona ma nie tylko wielką klasę, ona jest zachwycająca. Niektórzy europejscy kreatorzy mody byli najwyraźniej tego samego zdania, kiedy próbowała namówić ich do powierzenia „Bancroftowi” prezentowania ich kolekcji. Jeden z nich, którego kolekcje mógł do tej pory prezentować tylko „Bergdorf Goodman”, przystał na jej propozycje. Zgodził się, żeby to „Bancroft” miał wyłączność na reprezentowanie jego firmy, pod warunkiem że panna Bancroft sama będzie się pokazywać w jego kreacjach. Następnie zaprojektował dla niej całą kolekcję. Oczywiście była fotografowana w tych sukniach przy okazji wielu wydarzeń towarzyskich. Zrobiła furorę wśród przedstawicieli mediów i publiczności, kiedy zobaczyli ją w tych kreacjach. Kobiety nieprzerwaną falą zaczęły napływać do działu kolekcji „Bancrofta”. Zyski tego europejskiego kreatora podskoczyły, podskoczyły też zyski „Bancrofta”, a kilku innych projektantów, chcąc podłączyć się pod ich sukces, przeniosło swoje kolekcje z innych sklepów do „Bancrofta”.

Farrell posłał mu znad czytanego sprawozdania niecierpliwe spojrzenie.

– Dlaczego to wszystko opowiadasz?

– Już właśnie dochodzę do sedna sprawy. Panna Bancroft jest, tak jak jej przodkowie, kupcem, ale jest specjalnie utalentowana w dziedzinie ekspansji planowania perspektywicznego. To jest to, do czego dąży teraz. Jakimś cudem zdołała przekonać ojca i cały niezbyt postępowy zarząd „Bancrofta” do rozpoczęcia programu ekspansji firmy do innych miast i otwarcia tam sklepów. Żeby sfinalizować ten plan, musieli zgromadzić setki milionów dolarów. Zabrali się do tego w klasyczny sposób. Pożyczyli ze swojego banku, ile tylko mogli, po czym wprowadzili firmę na giełdę. Sprzedawali udziały na Nowojorskiej Giełdzie.

– To niczego nie zmienia!

– Nie zmieniałoby to niczego, gdybyśmy nie brali pod uwagę dwóch spraw: rozwijają się tak szybko, że są w długach po same uszy, a większość swoich zysków zużywają, żeby otwierać kolejne sklepy. W rezultacie nie mają wystarczającej ilości wolnej gotówki, żeby wytrzymać jakieś znaczne przedsięwzięcia ekonomiczne. Szczerze mówiąc, nie wiem, w jaki sposób mają zamiar zapłacić za ziemię w Houston i czy będą mogli to w ogóle zrobić. Po drugie, nastąpiła ostatnio seria agresywnych wchłonięć jednych domów towarowych przez inne. Jeśli ktoś chciałby przejąć „Bancrofta”, nie zdołaliby podjąć walki i wygrać jej. Są najlepszym obiektem dla kogoś, kto chciałby ich przejąć. Myślę też – stwierdził Peter, zniżając głos dla podkreślenia wagi tego, co miał zamiar powiedzieć – że ktoś inny to już zauważył.

Obserwował, jak twarz Farrella przybrała dziwny wyraz. Mogło to uchodzić za rozbawienie lub uczucie satysfakcji zamiast zaniepokojenia, czego oczekiwał Peter.

– Czy tak istotnie jest?

Peter skinął potakująco głową niepewny z powodu tak dziwnej reakcji na coś, co powinno być alarmującą nowiną.

– Wydaje mi się, że ktoś zaczął już ukradkiem wykupywać wszystkie akcje „Bancrofta”, które tylko wpadną mu w ręce. Wykupuje je w na tyle małych pakietach, żeby nie zaalarmować „Bancrofta”, Wall Street, czy też komisji papierów wartościowych. – Wskazując na ekrany komputerów wbudowanych w blat za biurkiem, Peter zapytał: – Mogę?

Farrell skinął głową, a Peter wstał i podszedł do komputerów. Dwa pierwsze przetwarzały informacje ze wszystkich działów Intercorpu. Na ekranach wyświetlone były dane, które Farrell najwyraźniej przeglądał wcześniej. Ekran trzeciego komputera był ciemny i to jego użył Peter, żeby wywołać dane, na których pracował w swoim biurze. W chwilę później wskaźnik Dow Jones pojawił się na ekranie. Przerwał wyświetlanie tych danych i wprowadził inny zestaw poleceń. Na ekranie zajaśniał nagłówek:

Przebieg sprzedaży Bancroft i Spółka,

Kod Sprzedaży BiC

– Proszę spojrzeć na to – Peter wskazał na kolumnę danych na ekranie. – Jeszcze sześć miesięcy temu akcje „Bancrofta” miały prawie taką samą wartość, jak przez ostatnie dwa lata. Cena sprzedaży wynosiła dziesięć dolarów za jeden udział. Do tamtego momentu obracano tygodniowo średnio stu tysiącami udziałów. A teraz proszę popatrzeć – przesunął palcem w dół lewej kolumny. – W czasie ostatnich sześciu miesięcy te cyfry rosły, aż teraz jest to prawie dwanaście dolarów za udział, a ilość sprzedawanych udziałów rośnie z miesiąca na miesiąc.

Nacisnął inny klawisz i ekran zgasł. Marszcząc brwi, odwrócił się do Farrella.

– To tylko przeczucie, ale myślę, że ktoś być może próbuje uzyskać kontrolę nad tą firmą.

Matt wstał, gwałtownie przerywając i definitywnie kończąc dyskusję.

– To może być to albo inwestorzy po prostu sądzą, że „Bancroft” to dobra, długoterminowa inwestycja. Kontynuujemy działania związane z zakupem ziemi w Houston.

Peter zorientował się, że został właśnie odprawiony, i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko wziąć podpisany kontrakt i postąpić zgodnie z otrzymaną instrukcją.

– Panie Farrell – powiedział z wahaniem. – Zastanawiam się, dlaczego to mnie wysyła pan do Houston, żebym przeprowadził te negocjacje. Nigdy tego nie robiłem.

– To nie powinna być skomplikowana transakcja – Matt uśmiechnął się zachęcająco. – Będzie to dla ciebie ciekawe poszerzające horyzonty doświadczenie. O ile sobie przypominam, to z tych właśnie powodów chciałeś pracować dla Intercorpu.

– Tak było, zgadza się – odparł Peter przepełniony dumą, że Farell obdarzył go zaufaniem.

Jednak kiedy już ruszał w stronę drzwi, doznał bardzo poważnego uszczerbku, słysząc, jak Matt dodał:

– Peter, nie spartacz tego!

– Nie spartaczę – zapewnił, ale ostrzeżenie brzmiące w głosie Farrella zrobiło na nim wrażenie.

Tom Anderson, który przez cały czas maglowania Vanderwilda stal przy oknie, nie odzywając się, przemówił, skoro tylko tamten wyszedł.

– Matt – powiedział rozweselony, zasiadając na krześle przed jego biurkiem – kompletnie wystraszyłeś tego dzieciaka.

– Ten dzieciak – powiedział sucho Matt – ma iloraz inteligencji sto sześćdziesiąt pięć i już teraz zarobił dla Intercorpu kilka milionów dolarów. Zatrudnienie go okazało się świetną inwestycją.

– A ta ziemia w Houston też jest świetną inwestycją?

– Myślę, że tak.

– To dobrze – odpowiedział Tom, siadając i wyciągając przed siebie długie nogi. – Okropna byłaby świadomość, że wydajesz fortunę tylko po to, żeby odegrać się na jakiejś damie z towarzystwa, która obraziła cię w obecności dziennikarki.

– Dlaczego miałbyś pomyśleć coś takiego? – zapytał Matt, ale w jego oczach błysnęło sardoniczne rozbawienie.

– Sam nie wiem. W niedzielę przypadkowo przeczytałem w gazetach, że w operze jakaś dzierlatka o nazwisku Bancroft nie zachowała się grzecznie w stosunku do ciebie. A dzisiaj proszę, podpisujesz kontrakt na zakup czegoś, co ona chce kupić. Powiedz mi… ile ta ziemia będzie kosztować Intercorp?

– Prawdopodobnie dwadzieścia milionów.

– A ile będzie musiała wyłożyć panna Bancroft, żeby kupić ją od nas?

– Diablo więcej.

– Matt – zaczął Tom wolno, z udawaną obojętnością – pamiętasz ten wieczór przed ośmioma laty, kiedy mój rozwód z Marilyn stał się faktem?

Pytanie zaskoczyło Matta, ale tamten moment pamiętał nieźle. Żona Toma w kilka miesięcy po tym, jak Tom zaczął pracować dla niego, oświadczyła, że ma romans i chce rozwodu. Tom był zbyt dumny, żeby prosić, i za bardzo zdruzgotany, żeby walczyć. Wyprowadził się z domu, ale aż do dnia rozwodu wierzył, że ona zmieni zdanie. Tamtego dnia nie przyszedł do pracy, nie zadzwonił nawet. O szóstej wieczorem Matt już wiedział, dlaczego tak się stało. Tom zadzwonił z komisariatu policji, gdzie został zatrzymany za pijaństwo i zakłócanie spokoju.

– Niewiele pamiętam z tego wieczoru poza tym, że spiliśmy się.

– Ja już byłem pijany – skorygował Tom z krzywym uśmieszkiem. – Potem wykupiłeś mnie z więzienia i wtedy już razem upiliśmy się – ciągnął, uważnie przyglądając się Mattowi. – Przypominam sobie niejasno, że pocieszałeś mnie tego wieczoru, przytaczając swoje przykre doświadczenia z damą o imieniu Meredith, która porzuciła cię, czy coś w tym rodzaju. Tyle tylko, że nie nazywałeś jej damą, ale „małą rozpuszczoną suką”. W jakimś momencie, zanim urwał mi się film, uzgodniliśmy, że kobiety o imionach zaczynających się od litery M to nic dobrego, dla nikogo.

– Masz zdecydowanie lepszą pamięć niż ja – powiedział wymijająco Matt, ale Tom dostrzegł ledwo widoczne napięcie mięśni twarzy Matta na wspomnienie tego imienia. Wyciągnął z tego natychmiastowe i nie mijające się z prawdą wnioski.

– Tak więc – kontynuował z uśmiechem – skoro już ustaliliśmy, że tamta Meredith to Meredith Bancroft, może powiedziałbyś, co takiego zdarzyło się między wami, że ciągle jeszcze się nienawidzicie?

– Nie, nie powiedziałbym – mówiąc to, Matt wstał i podszedł do stolika przy kanapach, gdzie były rozłożone projekty budowy w Southville. – Skończmy dyskusję o Southville.

Загрузка...