ROZDZIAŁ 46

Kolację zjedli u niej, siedząc na podłodze przed kominkiem niczym na pikniku. Jedli pizzę i popijali ją winem. Przed zabraniem się do pracy dopijali jego resztę. Matt sięgnął po swój kieliszek, zerkając ukradkiem na zapatrzoną w ogień Meredith. Przyciągnięte pod brodę kolana obejmowała ramionami. Pomyślał, że przedstawia sobą absolutnie czarującą kwintesencję przeciwieństw. Kilka tygodni temu widział ją w operze, schodzącą w dół wspaniałymi schodami, wyglądającą niczym królowa. Dzisiaj w biurze, ubrana w kostium odpowiedni do. pracy, otoczona pracownikami, była dyrektorem w każdym calu. A teraz wieczorem, przed tym kominkiem, ubrana w obcisłe spodnie i długi, sięgający niemal kolan, grubo robiony sweter, była… po prostu znaną mu dawno temu młodziutką dziewczyną. Być może to przeistoczenie się jej z dyrektora w niewinną dziewczynę powodowało, że nie mógł wysondować jej nastroju, czy też zgadnąć, o czym myślała. Sądził wcześniej, że wzmianki o rzekomych kobietach w jego życiu zepsuły jej nastrój, ale w czasie całego posiłku była wspaniałym kompanem.

Teraz, kiedy obserwował, jak wpatrywała się w ogień, myślał o tym nikłym uśmiechu, jaki pojawiał się na jej ustach w bardzo dziwnych momentach w czasie całej kolacji.

– Co cię tak rozbawiło? – zapytał obojętnie, a to pytanie spowodowało nieoczekiwanie, że jej ramiona zaczęły drżeć od śmiechu. – Co takiego? – nalegał. Zmarszczył brwi, widząc, jak obejmując ramionami kolana, chowa w nich śmiejącą się twarz. – Meredith! – próbował przywołać ją do porządku, ale on tylko śmiała się jeszcze bardziej.

– To ty – wydusiła z siebie, chichocząc. – To ty z tymi oplątującymi cię pończochami… – Matt zaczął się uśmiechać, zanim jeszcze dodała rozweselona: – Gdybyś mógł zobaczyć wyraz swojej twarzy! – Opanowała się w końcu, ale twarz ciągle jeszcze ukrywała w ramionach, chociaż obróciła ją w jego stronę i rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. To spojrzenie wystarczyło. Wzniosła oczy ku górze i wybuchnęła znowu śmiechem. – Carry Grant! – śmiała się. – Pani Millicent chyba traci rozum! Ty tak przypominasz Carry Granta jak pantera kotka!

– Czym jestem, twoim zdaniem? – zaśmiał się, ale już wiedział, że raczej przypisała mu cechy pantery. Odchylił się do tyłu i splótł ręce na szyi. Patrzył uśmiechnięty w sufit, chyba po raz pierwszy całkowicie zadowolony z życia.

– Myślę, że powinniśmy się wziąć do pracy – powiedziała. – Już za kwadrans dziewiąta.

Matt wstał niechętnie, pomógł jej uprzątnąć kilka pozostałości po posiłku, po czym podszedł do kanapy, otworzył leżącą tam teczkę i wyjął z niej trzydziesto stronicowy kontrakt, z którym musiał się zapoznać.

Meredith usiadła naprzeciwko niego na krześle pokrytym kretonem i wyjęła swoje papiery. Pomimo wesołości przez całą kolację była aż nadto świadoma jego bliskości. Czuła się niezręcznie. Mieć go tutaj, zachowującego się łagodnie jak baranek, nie było, prawdę mówiąc, dla jej psychiki rzeczą łatwą, zabawną ani kojącą. W przeciwieństwie do pani Millicent, dostrzegała zagrożenie, jakie sobą reprezentował; był panterą, cierpliwie wyczekującą na swoją zdobycz, działającą niespiesznie, z wdziękiem, ale niebezpieczną, jak każdy drapieżca. Zdawała sobie sprawę z zagrożenia, ale mimo to z każdą godziną była nim coraz bardziej, beznadziejnie zauroczona.

Ukradkiem spojrzała na niego. Siedział naprzeciwko, na kanapie. Rękawy koszuli podwinął wysoko. Stopę oparł na kolanie drugiej nogi. Patrzyła, jak zakładał okulary oprawione w cienkie złote oprawki. Wyglądały na nim bardzo sexy. Otworzył leżący na kolanach skoroszyt i zaczął czytać znajdujące się w nim dokumenty.

Poczuł na sobie jej wzrok. Spojrzał na nią i zobaczył, że zaskoczona, patrzy na jego okulary.

– To przemęczenie oczu – wyjaśnił spokojnie, po czym pochylił głowę nad dokumentami i oddał się ich studiowaniu.

Podziwiała jego zdolność natychmiastowej, szybkiej koncentracji, ale sama niestety nawet odrobinę nie mogła mu w tym dorównać. Patrzyła w ogień, myśląc o tym, co powiedział jej Sam Green. Zaczęła też myśleć o sfingowanym podłożeniu bomby w sklepie w Nowym Orleanie, o problemie z Gordonem Mitchellem i wczorajszym telefonie od Parkera. Powiedział jej, że musi znaleźć innego pożyczkodawcę na zakup ziemi w Houston. Wszystko to opanowało teraz jej myśli. Minęło piętnaście, potem dwadzieścia, w końcu trzydzieści minut.

Matt odezwał się ze swojego miejsca:

– Chcesz o tym porozmawiać?

Gwałtownie odwróciła głowę i zobaczyła, że ją obserwuje. Kontrakt, który czytał, leżał porzucony na jego kolanach.

– Nie – powiedziała odruchowo. – To nic takiego, przynajmniej nic, co mogłoby cię zainteresować.

– A może jednak? – zaproponował tym samym, spokojnym głosem.

Wyglądał na człowieka tak Kompetentnego, rzutkiego i twardego, że zdecydowała się wykorzystać tę propozycję. Odchyliła głowę na oparcie krzesła, przymknęła oczy na chwilę, a to, co mówiła, przerywane było ciężkimi westchnieniami.

– Mam przedziwne, bardzo nieprzyjemne wrażenie – przyznała, unosząc głowę i patrząc na niego otwarcie – że dzieje się coś lub coś się stanie. I że będzie to coś okropnego. Cokolwiek to będzie, będzie to okropne.

– Możesz uściślić źródło tego uczucia?

– Myślałam, że wyśmiejesz to, co powiedziałam.

– To nic śmiesznego, że wyczuwasz coś podświadomie. Istnieje coś takiego jak instynkt i nikt nie powinien go lekceważyć. Z drugiej jednak strony, niepokój może wypływać ze stresu. Jego przyczyną może też być moje ponowne wkroczenie w twoje życie. Kiedy ostatnio się w nim pojawiłem, rozpętało się pandemonium. Możesz nieświadomie bać się, że znowu stanie się coś takiego.

Przyjęła z niechęcią to tak trafiające w sedno podsumowanie jej uczuć, ale potrząsnęła przecząco głową, nie zgadzając się z tezą, że to właśnie był powód jej niepokoju.

– Nie sądzę, żeby był to wynik stresu lub twojej obecności. Nie umiem sprecyzować tego, co mnie niepokoi.

– Spróbuj najpierw przypomnieć sobie, najlepiej z dokładnością co do godziny, kiedy po raz pierwszy to poczułaś. Nie chodzi mi o moment, kiedy to zauważyłaś i zaczęłaś o tym rozmyślać, ale o jeszcze wcześniejszą chwilę. Cofnij się myślami do tego nagłego uczucia niepokoju, niepewności czy też… Uśmiechnęła się bezradnie:

– Ostatnio prawie zawsze się tak czuję. Zrewanżował jej się takim samym uśmiechem.

– A to już, mam nadzieję, z mojego powodu.

Wychwyciła zawoalowane znaczenie jego słów i odetchnęła z drżeniem, licząc, że przypomni mu tym gestem, że ten wieczór, jak obiecał, miał być pozbawiony osobistych wycieczek. Honorując to, wrócił do roztrząsanego problemu.

– Miałem raczej na myśli wrażenie, że coś jest dziwne, nawet jeśli wtedy wydawało się to bardzo normalne, korzystne.

Te słowa przypomniały jej, jak się czuła, kiedy ojciec oznajmił jej, że ma prezydenturę, ale tylko dlatego, że Gordon Mitchell ją odrzucił. Powiedziała o tym Mattowi. Rozważył to:

– W porządku. Twój instynkt ostrzegł cię, że Mitchell nie działał rozsądnie ani sensownie. I nie myliłaś się. Popatrz, co zaszło od tamtej pory: teraz to dyrektor, któremu nie ufasz, którego podejrzewasz o branie łapówek. Co więcej, pogwałca ustalone dla twojego sklepu standardy zakupu towarów i jawnie przeciwstawia ci się na zebraniach.

– Przywiązujesz wielką wagę do tego, co mówi ci twój instynkt, prawda? – zapytała zaskoczona.

Pomyślał o tym, jak bardzo ryzykownie polega teraz na swoim instynkcie, wierząc, że nie wygasły w niej jeszcze uczucia, jakie żywiła kiedyś dla niego… że istnieje jeszcze ten nikły płomyk, z którego on próbuje rozniecić prawdziwy ogień. Pozwalał sobie na marzenia o jego gorącu, o tym, że z każdą chwilą spędzoną z nią rośnie w nim potrzeba jego rozniecenia. Jeśli mu się to nie uda, porażka będzie bardzo dotkliwa. Liczył na to zbyt mocno. Ryzykował, zdając sobie z tego sprawę.

– Nawet sobie nie wyobrażasz – powiedział z naciskiem – jak wielką wagę przywiązuję do instynktu.

Szacując to, co usłyszała, powiedziała w końcu:

– Myślę, że źródło mojego uczucia nadciągającej katastrofy uda się zlokalizować łatwiej, niż przypuszczałam… Po pierwsze, mieliśmy w poniedziałek fałszywy alarm o podłożeniu bomby w naszym sklepie w Nowym Orleanie. Ponieśliśmy z tego powodu niemałe straty. To nasz najnowszy sklep, dopiero się rozkręca, a ja osobiście poręczam pożyczkę na niego. Oczywiście, jeśli zacznie przynosić straty, dochody z innych sklepów to wyrównają.

– To dlaczego się tym martwisz?

– Dlatego – odparła z westchnieniem – że rozwijamy się tak szybko, iż poziom naszego zadłużenia jest bardzo wysoki. Właściwie nie mamy wyboru… „Bancroft” musi albo przeć do przodu i stawić czoło konkurencji, albo pozostanie w tyle. Problem tkwi w tym, że nie mamy wystarczających zasobów pieniężnych na zabezpieczenia, jeśli z jakiegoś powodu kilka naszych sklepów zaczęłoby nagle przynosić straty.

– Nie moglibyście wziąć pożyczki, gdyby do tego doszło?

– Nie byłoby to takie proste. Z powodu ekspansji do innych miast zapożyczyliśmy się po uszy. Boję się jednak nie tylko tego. – Patrzył na nią wyczekująco, nie mówiąc nic i w końcu przyznała: – Codziennie w obrocie na giełdzie jest rekordowa ilość udziałów naszych akcji. Przez ostatnich kilka miesięcy dawało się to zauważyć w zestawieniach prasowych, ale sądziłam, że inwestorzy czytają o nas i nabierają przekonania, że jesteśmy dla nich świetną inwestycją. I tak rzeczywiście jest. Ale – odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, zanim zmobilizowała się do wypowiedzenia tych słów – nasz prawnik, Sam Green, uważa, że udziały są wykupywane, ponieważ ktoś przygotowuje się do przejęcia nas. Sam ma kontakty na Wall Street i najwyraźniej krążą tam pogłoski o próbie przejęcia nas. Parkerowi obiło się coś takiego o uszy w październiku, ale zignorowaliśmy to. Mimo wszystko jednak może okazać się, że to prawda. Mogą minąć tygodnie, zanim poznamy nazwiska tych, którzy ostatnio kupili nasze akcje, a nawet jeśli je poznamy, może to nie powiedzieć nam niczego konkretnego. Jeśli jakaś firma chce zachować w tajemnicy chęć przejęcia nas, to nie będzie wykupywać naszych akcji pod własnym szyldem. Wynajmie ludzi wykupujących je dla niej. Mogą nawet nielegalnie gromadzić nasze akcje na kontach firmowanych fałszywymi nazwiskami. – Zreflektowała się i spojrzała na niego z ukosa. – Wiesz dobrze, jak to jest robione, prawda?

Rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– Nie skomentuję tego.

– Jedna z firm, którą zacząłeś przejmować kilka miesięcy temu, chciała zapłacić ci pięćdziesiąt milionów, żebyś tylko wycofał się i dał im spokój. My nie możemy zrobić czegoś takiego, nie dysponujemy teraz takimi pieniędzmi, żeby podjąć próbę przeciwstawienia się przejęciu. Boże – zakończyła smętnie – nie zniosłabym tego, gdyby „Bancroft” miał się stać oddziałem jakiejś wielkiej korporacji.

– Można przedsięwziąć kroki zabezpieczające firmę przed taką ewentualnością.

– Wiem o tym. Rada Nadzorcza dyskutuje nad tym przez ponad dwa lata, ale nie zrobili jeszcze niczego naprawdę efektywnego.

Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Wstała i poruszyła drewna płonące w kominku.

Za jej plecami Matt powiedział:

– To już wszystkie twoje niepokoje, czy chowasz coś jeszcze w zanadrzu?

– Jeszcze coś? – powiedziała dławiąc śmiech. Wyprostowała się. – Owszem, jest jeszcze coś, ale sprowadza się to wszystko do tego, że wydarzają się teraz rzeczy, które nie zdarzały się nigdy wcześniej, i to wywołuje u mnie generalnie poczucie wiszącego nade mną fatum. Istnieje obawa, że ktoś chce nas przejąć, te rzekome zamachy bombowe, teraz z kolei Parker nie może pożyczyć nam pieniędzy na Houston i będziemy musieli szukać nowego pożyczkodawcy.

– Dlaczego nie może?

– Dlatego, że Reynolds Mercantile sam szuka teraz pieniędzy i nie pożycza dużych sum klientom takim jak my, już nadmiernie obciążonym pożyczkami. Nie zdziwiłabym się, gdyby biedny Parker niepokoił się, czy „Bancroft” jest w stanie spłacać w terminie już zaciągnięte u niego pożyczki.

– To duży chłopiec – rzucił bezbarwnie Matt, wkładając papiery z powrotem do teczki – poradzi sobie z tym. Jeśli pożyczył ci więcej pieniędzy, niż powinien, to jego własna wina. Na pewno znajdzie sposób, żeby pokryć swoje straty. – Za każdym razem, kiedy wspominała Reynoldsa, Matta zżerała zazdrość. Tak było i tym razem, jego nastrój gwałtownie się pogorszył. – Musisz się dobrze wyspać – powiedział.

Zorientowała się, że jego głos zabrzmiał bardzo ostro, a on sam przygotowuje się do wyjścia. Odprowadziła go do drzwi, zaskoczona raczej tym szybkim odwrotem. Czuła się winna za zrzucenie na niego wszystkich swoich problemów.

Już w drzwiach odwrócił się do niej.

– O której spotykamy się jutro przed twoimi urodzinami?

– O wpół do ósmej? – zaproponowała.

– Dobrze.

Wyszedł na korytarz, a Meredith stanęła w otwartych drzwiach.

– Jeśli chodzi o jutrzejszy dzień – powiedziała – ponieważ to moje urodziny, chciałabym cię o coś prosić.

– Co to takiego? – zapytał, stawiając teczkę i wkładając płaszcz.

– Żebyście rozmawiali ze sobą obydwaj, ty i Parker, żadnej „zbrojnej” ciszy – ostrzegła – takiej jak przed konferencją prasową. Zgoda?

Było to o jedno wspomnienie jej drogocennego Parkera za dużo. Matt skinął głową. Chciał coś powiedzieć, ale zawahał się, po czym zbliżył się do niej i starając się zachować spokój, zapytał o to, co go nurtowało:

– Skoro mówimy o Reynoldsie, sypiasz z nim? Była zszokowana:

– Co ma znaczyć takie pytanie?

– Tylko tyle, że rozumiem, że sypiałaś z nim, skoro byłaś z nim zaręczona, a teraz pytam, czy w dalszym ciągu to robisz?

– Wyobrażasz sobie, że kim ty jesteś u diabła?

– Twoim mężem.

Z jakiegoś powodu poważna stanowczość tego stwierdzenia wywołała przeskok jej serca gdzieś w okolicy żeber. Zacisnęła dłoń na klamce, szukając oparcia. Odnotował jej reakcję i z lekkim uśmiechem dodał:

– To ładnie brzmi, o ile tylko przyzwyczaisz się do tego.

– Nie sądzę – powiedziała buntowniczo, ale pomyślała, że to rzeczywiście brzmiało ładnie.

Przestał się uśmiechać.

– Pozwól w takim razie, że przedstawię ci słowa brzmiące o wiele gorzej. Jeśli w dalszym ciągu sypiasz z Reynoldsem, to takim słowem jest cudzołóstwo.

Meredith popchnęła drzwi z siłą, która zatrzasnęłaby je z hukiem, gdyby Matt nie zatrzymał ich stopą. Jednocześnie jego dłonie znalazły się na jej ramionach. Wyciągnął ją na korytarz. Zagarnął jej usta w pocałunku, jednocześnie szorstkim i czułym. Przyciągnął ją mocno do siebie i w tym momencie złagodził pocałunek. Muskał jej wargi swoimi rozchylonymi ustami. Dotykał ich lekko, subtelnie. Temu pocałunkowi było się nawet trudniej oprzeć niż poprzedniemu. Przesunął usta w stronę jej ucha, uchwycił nimi jego brzeg i lekko go ścisnął. Ciarki przeszły jej po plecach, kiedy wyszeptał:

– Wiem, że też chcesz mnie pocałować. Czuję to. Dlaczego nie poddasz się impulsowi? – zachęcał ją lekko schrypniętym głosem. – Jestem więcej niż chętny i całkowicie do twojej dyspozycji…

Ku jej przerażeniu, te żartobliwe słowa wyciszyły jej złość i jednocześnie pobudziły ją do śmiechu i zrobienia dokładnie tego, co sugerował.

– Pomyśl, jak byś się czuła – perswadował łagodnie, a usta przesuwał poprzez jej policzek znowu ku wargom – jeśli dzisiaj w drodze do domu zginąłbym w wypadku samochodowym.

Meredith, coraz bliższa śmiechu, otworzyła usta, żeby powiedzieć coś odpowiednio błahego, albo jeszcze lepiej sarkastycznego i w chwili, gdy to zrobiła, jego usta znalazły się na jej ustach. Rękę trzymał z tyłu na jej szyi, unieruchamiając tym jej usta przy swoich. Drugą przesuwał wzdłuż jej pleców, przyciskając jej biodra do siebie. I Meredith przegrywała tę batalię. Była stopiona z nim od stóp do głów. Znajdowała się we władaniu jego rąk, ust i języka. Ponosiła poniżającą porażkę. Jej pięści, oparte do tej pory o jego klatkę piersiową, odpychające go, przestały nagle stawiać opór. Przesunęła ręce w górę po koszuli pod jego płaszczem, jej palce poruszały się we własnym rytmie, przemierzając ciepłe, umięśnione przestrzenie. Jego język pieścił ją, usta uparcie zmuszały, żeby rozchylała swoje dla niego coraz szerzej, i nagle stało się to dla niej bardzo przyjemne. Nie mogła się powstrzymać i oddawała mu pocałunki z przepełniającymi ją desperacją i zmieszaniem. Wyczuł to natychmiast i objął ją mocniej, jego usta zaczęły się poruszać z gorączkowym pośpiechem. Poczuła, jak narasta jej własne pożądanie.

W nie udawanej panice wyrwała się 2 jego uścisku, przerywając pocałunek. Oddychała ciężko, cofnęła się w stronę swoich drzwi. Zaciśnięte dłonie opuściła luźno.

– Jak mogłaś nawet brać pod uwagę sypianie z Reynoldsem, jeśli całujesz mnie w taki sposób? – zapytał cichym, oskarżycielskim tonem.

Zmobilizowała się, żeby spojrzeć na niego ze złością i pogardą.

– Jak mogłeś złamać obietnicę, że będziesz się u mnie zachowywać przyzwoicie?

– Nie jesteśmy w twoim mieszkaniu – wytknął jej i ta umiejętność manewrowania wszystkim i wszystkimi dla osiągnięcia własnych celów była kroplą przepełniającą czarę.

Cofnęła się do mieszkania, powstrzymała impuls, żeby z hukiem zamknąć mu drzwi przed nosem, i w ostatniej chwili zamknęła je tylko mocno. Już bezpieczna w swoich czterech ścianach, oparła się o nie ciężko, odchyliła głowę ze złością, w poczuciu porażki. Dla każdej kobiety z charakterem już sam fakt, że ją szantażował i wmanewrował w ten układ, wystarczyłby, żeby przez te krótkie trzy miesiące trzymać go na dystans. Ale nie dla niej, pomyślała ze złością, odrywając się od drzwi. Ona nie wytrzymała nawet tygodnia! Tam gdzie on wchodził w grę, nie miała za grosz charakteru. Była w jego rękach bardzo podatnym tworzywem. Czując niesmak do siebie samej, podeszła do kanapy. Zatrzymała się przy stoliku stojącym u jej krańca i wzięła do ręki zdjęcie Parkera. Spojrzała w jego twarz: uśmiechnięta, przystojna, emanująca prawością i wzbudzająca zaufanie. W dodatku kochał ją! Mówił jej to wiele razy. Matt ani razu! Czy powstrzyma ją to jednak przed zaprzepaszczeniem z powodu Matta Farrella własnej dumy i respektu dla samej siebie. Najprawdopodobniej nie, pomyślała gorzko. Nie zanosiło się na to.

Stuart powiedział, że Matt nie chciał jej zranić. Sądząc po tym, jak przyszedł jej wczoraj z pomocą, była skłonna uwierzyć w to, nawet teraz, kiedy była opanowana przez emocje, których nie chciała i nie potrafiła kontrolować. Nie, Matt nie chciał jej zranić. Dla bliżej nie sprecyzowanych, pokrętnych powodów Matt chciał mieć ją z powrotem dla siebie i to tutaj był moment, kiedy mogła zostać zraniona. Zła reputacja Matta jako kobieciarza była legendarna. Był on też człowiekiem, po którym można się było spodziewać absolutnie wszystkiego i na którym absolutnie nie można było polegać. Ta kombinacja całkowicie gwarantowała złamanie jej serca.

Opadła na kanapę, twarz ukryła w dłoniach. Nie chciał jej zranić… Przez kilka minut rozważała odwołanie się do jego instynktu opiekuńczego, tego samego, który wczoraj kazał mu poruszyć niebo i ziemię, żeby jej pomóc. Może powiedzieć mu szczerze: „Matt, wiem, że tak naprawdę nie chcesz mnie zranić, proszę cię więc, zostaw mnie w spokoju. Zaplanowałam sobie bardzo przyjemne życie. Nie niszcz mi tego. Nic dla ciebie nie znaczę, jestem po prostu twoją kolejną zdobyczą, przemijającą obsesją…”

Rozważała to, ale wiedziała, że byłaby to tylko strata czasu. To wszystko właściwie już mu powiedziała, bez żadnego skutku. Matt zamierzał prowadzić tę batalię do samego końca i wyjść z niej zwycięsko, a robił to z powodów, które były prawdopodobnie bardziej jasne dla niej niż dla niego samego.

Uniosła głowę i spojrzała w ogień. Przypomniała sobie jego słowa: Oferuję ci raj, daję ci go na tacy. Będziemy rodziną, będziemy mieć dzieci… Chciałbym szóstkę, ale zadowolę się jednym.

Może gdyby powiedziała mu, że nie może mieć dzieci, zarzuciłby cały ten plan. W chwili, kiedy uświadomiła sobie, że mogłoby się tak stać, poczuła, jakby jej serce miało się zaraz rozpaść na kawałki. Była wściekła i na siebie, i na niego za tę reakcję.

– A niech cię diabli wezmą! – wypowiedziała głośno pod jego adresem. – Niech cię diabli wezmą za to, że znowu przez ciebie czuję się taka bezbronna.

On nie chciał rodziny, chciał tylko czegoś nowego, doprowadzenia do tego, żeby była z nim przez jakiś czas. Wiedziała, że seks z nią znudziłby się mu w ciągu kilku dni. Matt był człowiekiem całkowicie oddanym wrażeniom zmysłowym, sypiał z gwiazdami filmowymi i modelkami o egzotycznej urodzie. Ona zaś miała zahamowania seksualne i zawstydzająco małe doświadczenie w tych sprawach. Wiedziała o tym, czuła to już wtedy z Mattem, jedenaście lat temu. Musiały minąć dwa lata od ich rozwodu, żeby odzyskała, chociaż w niewielkim stopniu, wiarę w siebie i zdolność do odczuwania pożądania. Lisa twierdziła, że jedyną kuracją zapewniającą pozytywny efekt będzie przespanie się z kimś innym. I Meredith spróbowała tego. Poszła do łóżka z uniwersyteckim mistrzem bieżni, który uganiał się za nią od miesięcy. Skończyło się to kompletnym fiaskiem. Jego pieszczoty przyprawiały ją o mdłości, a ta jej reakcja i brak doświadczenia sfrustrowały i rozeźliły go. Nawet teraz mogła przywołać w pamięci jego docinki. Drżała na to wspomnienie: No, mała, nie leż tak, i ty zrób coś dla mnie… Co do diabła jest z tobą… Jak ktoś, kto wygląda tak seksownie jak ty, może być taki zimny? Kiedy próbował doprowadzić sprawę do końca, coś się w niej przełamało, wyrwała mu się, chwyciła swoje ubranie i uciekła. Zdecydowała, że seks jest nie dla niej.

Potem spała już tylko z Parkerem, ale on był inny. Czuły, słodki i niewymagający. Jednak nawet on był rozczarowany nią w łóżku; nigdy nie krytykował jej wprost, ale wyczuwała to.

Odchyliła się do tyłu i oparła głowę na kanapie. Wpatrywała się w sufit suchymi oczami, odmawiając sobie komfortu wypłakania łez, które dławiły jej gardło. Parker nigdy nie pozwolił, żeby czuła się tak nieszczęśliwa jak teraz. Nigdy. Tylko Matt mógł doprowadzić ją do czegoś takiego i nawet mimo to ciągle jeszcze go pragnęła.

Świadomość tego sparaliżowała ją, była nie do zaakceptowania, ale była faktem.

Doprowadził ją do tego stanu zaledwie w ciągu kilku dni. Była to dla niej całkowita i upokarzająca kapitulacja. W oczach zalśniły jej łzy wstydu i bezradności. Nawet nie musiał powiedzieć, że ją kocha, żeby porzuciła dla niego swoje życiowe plany.

W drugim krańcu pokoju zabytkowy zegar dziadka zaczął wybijać dziesiątą. Dla niej wybijał koniec okresu spokoju i błogości.

Matt wyminął rollsem dwie ciężarówki blokujące jego pas ruchu i sięgnął po telefon. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał już dziesiątą, ale bez wahania wykręcił numer. Peter Vanderwild odezwał się już po drugim sygnale. Wydawało się, że był zaskoczony i wyróżniony tym bezprecedensowo późnym telefonem.

– Mój wyjazd do Filadelfii zakończył się sukcesem – powiedział Mattowi, mylnie przypuszczając, że to było powodem telefonu szefa.

– Mniejsza o to – zniecierpliwił się Matt… – Chcę wiedzieć, czy jest możliwe, żeby powstał jakiś przeciek na temat naszego wykupywania akcji „Bancrofta”, taki, który mógłby spowodować na Wall Street plotki o próbie ich przejęcia?

– Absolutnie nie. Przedsięwziąłem zwykłe środki, żeby zakamuflować naszą tożsamość do czasu składania dokumentacji w komisji. Ich akcje idą ciągle w górę. Kupowanie ich kosztuje nas coraz więcej.

– Zdaje się, że ktoś jeszcze włączył się do tej gry – powiedział zwięźle Matt. – Sprawdź do diabła, kto to jest!

– Ktoś naprawdę próbuje ich przejąć? – powtórzył Vanderwild. – Też tak myślałem wcześniej, ale dlaczego w tym momencie? Są kiepską inwestycją, o ile ktoś, tak jak ty, nie ma osobistych powodów.

– Peter – ostrzegł Matt – nie wtykaj nosa w moje osobiste sprawy, bo zaczniesz wertować rubryki z ofertami pracy.

– Nie chciałem… to znaczy, czytałem gazety… przepraszam…

– Świetnie – przerwał mu Matt. – Zajmij się sprawdzeniem tych plotek. Dowiedz się, czy rzeczywiście ktoś jeszcze się nimi interesuje, i jeśli tak, to kto to taki!

Luksusowy liniowiec wspinał się z gracją na potężne fale Atlantyku, po czym bez wysiłku zsuwał się w dół. Dla Philipa Bancrofta było to najbardziej irytujące, najnudniejsze z przeżyć, jakich kiedykolwiek był zmuszony doświadczać. Siedział przy kapitańskim stole pomiędzy żoną senatora a nafciarzem z Teksasu. Z udawanym zainteresowaniem słuchał mówiącej do niego kobiety:

– Powinniśmy wpłynąć do portu pojutrze późnym popołudniem – mówiła. – Dobrze się pan bawi na tym rejsie?

– Wyśmienicie – skłamał, odchylając brzeg rękawa smokingu i zerkając ukradkiem na zegarek. W Chicago była dziesiąta wieczór. Powinien teraz oglądać właśnie wiadomości albo grać w karty w klubie, a nie być uwięziony w tym pływającym hotelu.

– Zatrzyma się pan u przyjaciół, kiedy dotrzemy do Włoch? – zapytała.

– Nie mam tam przyjaciół – odparł Philip. Pomimo irytującego znudzenia z każdym dniem czuł się lepiej. Wracały mu siły. Jego lekarz miał rację, potrzebował na jakiś czas całkowitego oderwania się od problemów świata i swojej firmy.

– Nie ma pan tam przyjaciół? – powtórzyła, usilnie próbując jednostronnie podtrzymać tę konwersację.

– Nie. Nikogo poza byłą żoną – odpowiedział odruchowo.

– O! Odwiedzi ją pan?

– Wątpię – odparł i zamarł zszokowany, że wspomniał w ogóle o kobiecie, którą tyle lat temu wyrzucił ze swojego domu i życia. Najwyraźniej całe to wymuszone wypoczywanie otępiło jego umysł.

Загрузка...