ROZDZIAŁ 49

Matt zatrzymał się przy biurku sekretarki, która pomagała mu przygotowywać salę konferencyjną w dniu, kiedy Meredith była u niego w biurze. W jednej ręce trzymał teczkę, a przez drugą miał przerzucony płaszcz.

– Dzień dobry, panie Farrell – powitała go.

Z niezadowoleniem zarejestrował nieprzyjazne nadąsanie brzmiące w jej głosie i odbijające się w wyrazie jej twarzy. Odnotował w myślach, żeby przenieść ją na inne piętro, i zamiast zapytać, jak spędziła weekend, powiedział chłodno:

– Eleanor Stern dzwoniła do mnie do domu dziś rano. Jest chora. Może pani ją zastąpić? – Było to polecenie, a nie prośba i obydwoje zdawali sobie z tego sprawę.

– Tak, oczywiście – odpowiedziała Joanna Simons, uśmiechając się tak szczerze i radośnie, że Matt zastanowił się, czy nie osądził jej zbyt pochopnie.

Joanna odczekała, aż nowy szef „Haskella” zniknął w swoim gabinecie, po czym spiesznie ruszyła do biurka recepcjonistki. Miała nadzieję na spokojny dzień w czasie wyjazdu poza miasto jej zwierzchnika. Praca dla Farrella oferowała jej jednak zupełnie nieoczekiwaną i podniecającą szansę.

– Val – szepnęła do recepcjonistki. – Zapisałaś nazwisko i telefon tego reportera z „Tattlera”, który dzwonił, żeby zdobyć jakieś informacje o Farrellu?

– Tak, dlaczego pytasz?

– Pytam – wyjaśniła z triumfem – bo Farrell właśnie powiedział mi, że mam zastąpić dzisiaj „posępną twarz”. Oznacza to, że dostanę kluczyki do jej biurka. – Podniosła głowę, żeby upewnić się, że inne sekretarki, których biurka ustawione były wachlarzem wokół stanowiska recepcjonistki, zajęte były pracą. Większość z nich nie podzielała jej antypatii dla Matta Farrella. Nie pracowały tutaj tak długo jak ona i łatwiej przeniosły swoją lojalność ze starego zespołu na nowego właściciela. – Powiedz mi jeszcze raz, co chciał wiedzieć ten reporter.

– Zapytał, co sądzimy o Farrellu, i powiedziałam mu, że niektórzy nie mogą go znieść – odparła Valerie. – Pytał, czy łączę do niego rozmowy od Meredith Bancroft albo czy ona przychodzi tutaj. Był szczególnie zainteresowany tym, czy oni są naprawdę tak przyjacielscy w stosunku do siebie, jak to pokazali w czasie konferencji prasowej. Powiedziałam mu, że ja nie łączę rozmów Farrella i że Meredith Bancroft była tu tylko raz, na spotkaniu z Farrellem i jego prawnikami. Chciał wiedzieć, czy w tym spotkaniu brał udział ktoś jeszcze, i powiedziałam, że „smętna twarz” tam była, bo ja musiałam w tym czasie odbierać jej telefony. Spytał, czy sądzę, że robiła notatki z tego spotkania. Powiedziałam mu, że ona notuje na prawie każdym spotkaniu Farrella, a on chciał wiedzieć, czy mogłabym dotrzeć do notatek ze spotkania z Bancroft. Powiedział, że zapłacą za każdą informację na ten temat… ile zapłacą, jednak nie powiedział.

– To bez znaczenia. Zrobiłabym to nawet za darmo! – powiedziała gorzko Joanna. – Będzie mi musiał udostępnić biurko tej czarownicy. Może otworzy też szafkę z dokumentacją. Notatki z tego spotkania muszą być w jednym z tych miejsc.

– Daj znać, gdybym mogła ci jakoś pomóc – powiedziała Valerie.

Kiedy Joanna weszła do sekretariatu Eleanor Stern, zastała jej biurko już otwarte przez Farrella. Szafka z dokumentacją była jednak zamknięta. Szybko przeszukała biurko i nie znalazła niczego poza zwykłym wyposażeniem i szufladą pełną nie poufnych danych dotyczących działalności „Haskella”. Nie było niczego dotyczącego Meredith Bancroft.

– Cholera – powiedziała pod nosem, odwróciła się w krześle i zerknęła w drzwi łączące sekretariat z gabinetem Farrella. On sam stał i patrzył w monitor komputera umieszczonego na blacie za jego biurkiem. Na pewno sprawdzał poweekendowe raporty produkcyjne „Haskella” albo dane dotyczące jakiegoś swojego potężnego pakietu akcji, pomyślała z wzrastającą nienawiścią do mężczyzny, który nie zadał sobie trudu zapamiętania jej imienia… który wyrzucił ich szefów, zmienił ich pakiety zysków i strukturę płac.

Kiedy wychyliła się bardziej, widziała przód jego biurka. Kluczyki do niego tkwiły w zamku środkowej szuflady. Kluczyki do dokumentacji muszą być na tym kółeczku albo w jednej z szuflad biurka.

– Dzień dobry – powiedziała Phyllis, wchodząc z Meredith do gabinetu. – Jak minął weekend? – zapytała, po czym przygryzła wargę; wyglądała na zawstydzoną tym pytaniem.

Najwyraźniej słyszała o sobotniej bójce, uświadomiła sobie Meredith, ale nie przejęła się tym. Była szczęśliwa i wolna od wszelkich trosk. Przerwała otwieranie teczki i spojrzała na Phyllis znacząco, z uśmiechem.

– A myślisz, że jaki on był?

– Czy „ekscytujący” będzie dobrym określeniem? – zaryzykowała, też się uśmiechając.

Meredith przypomniała sobie chwilę, kiedy kochała się z Mattem, to, co mówił, co robił, i poczuła falę ciepła na całym ciele.

– Powiedziałabym, że to zupełnie odpowiednie słowo – odparła z nadzieją, że nie zabrzmiało to aż tak marzycielsko, jak się czuła w tym momencie. Z wysiłkiem oderwała myśli od minionego weekendu, a zmusiła się do myślenia o pracy, jaka czekała na nią przed spotkaniem z Mattem tego wieczoru. – Były dzisiaj do mnie jakieś telefony?

– Tylko jeden. Dzwonił Nolan Wilder, prosił, żebyś oddzwoniła do niego, jak tylko przyjedziesz.

Meredith zamarła. Nolan Wilder był przewodniczącym zarządu „Bancrofta”. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że dzwonił, żeby zażądać wyjaśnień dotyczących sobotniej potyczki. W jaskrawym świetle poranka wydało jej się to wyjątkową bezczelnością, jako że on sam miał na koncie tak paskudny rozwód, że rozprawy ciągnęły się przez dwa lata.

– Połącz mnie z nim – poprosiła.

W chwilę później rozległ się dźwięk intercomu.

– Wilder jest na linii.

Meredith odczekała chwilę, żeby odpowiednio nastroić się do tej rozmowy, po czym powiedziała dźwięcznym, zdecydowanym głosem:

– Dzień dobry Nolan. Co się dzieje?

– O to właśnie ja miałem zapytać ciebie – powiedział chłodnym, ironicznym tonem, jakiego używał podczas posiedzeń zarządu i którego Meredith nie cierpiała szczególnie. – Przez cały weekend dzwonili do mnie członkowie zarządu, żądając wyjaśnień dotyczących tego sobotniego zajścia. Nie muszę chyba tobie, Meredith, przypominać, że reputacja Bancroftów, szacunek dla tego nazwiska są podstawą sukcesu firmy.

– Nie sądzę, abyś musiał mi to mówić – starała się, żeby jej głos wyrażał raczej rozbawienie niż złość. – To… – urwała w chwili, gdy do jej gabinetu wpadła zdenerwowana Phyllis.

– Masz pilny telefon od Maclntire'a z Nowego Orleanu, na drugiej linii.

– Nie rozłączaj się, Nolan – powiedziała Meredith – mam pilny telefon.

Przełączając się, czuła niepokój w każdym zakamarku umysłu. Głos Maclntire'a był napięty.

– Mieliśmy tu kolejne ostrzeżenie o podłożeniu bomby. Kilka minut temu policja dostała telefon informujący o tym. Powiedzieli, że bomba wybuchnie za osiem godzin. Zarządziłem ewakuację ze sklepu. Grupa antyterrorystyczna jest w drodze. Ewakuację przeprowadzamy według zwykłej procedury, tak jak to robiliśmy ostatnio. Myślę, że dzwonił ten sam szaleniec co poprzednio.

– Najprawdopodobniej – usiłowała mówić spokojnie i myśleć rozsądnie. – Jak tylko będziesz mógł wejść tam z powrotem, zacznij przygotowywać listę wszystkich, którzy mogli mieć powód, żeby narazić nas na coś takiego. Niech szef ochrony sporządzi spis wszystkich aresztowanych za kradzieże w sklepie, a szef działu kredytowego przygotuje wykaz tych, którym w ciągu ostatnich sześciu miesięcy odmówiliśmy naszej karty kredytowej. Mark Braden, szef naszej ochrony, przyleci do was jutro. Będzie pracować razem z waszymi ludźmi. A teraz, wyjdź już stamtąd… tak na wszelki wypadek, gdyby to nie była sprawka szaleńca.

– W porządku – powiedział z ociąganiem.

– Zadzwoń stamtąd, gdzie będziesz, i podaj mi swój numer, żebyśmy mogli być w kontakcie.

– Rozumiem – odparł. – Meredith – dodał jeszcze – naprawdę przykro mi z powodu tego wszystkiego. Nie wiem, dlaczego ten sklep stał się nagle obiektem takiego ataku. Zapewniam cię, że zgodnie z zasadami obowiązującymi w firmie staraliśmy się jak najlepiej służyć klientom i…

– Adamie – przerwała mu stanowczo – wyjdź natychmiast z tego sklepu!

– Dobrze.

Meredith rozłączyła się i wcisnęła przycisk linii, na której czekał Wilder.

– Nolan – rzuciła w słuchawkę – nie mam teraz czasu na rozmowy o zebraniu zarządu. Sklep w Nowym Orleanie miał kolejne ostrzeżenie o podłożeniu bomby.

– To już kompletnie rozłoży zyski z przedświątecznej sprzedaży – zawyrokował z wściekłością. – Informuj mnie o rozwoju sytuacji, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Obiecała automatycznie, po czym zaczęła działać. Swojej sekretarce, która stała w drzwiach gotowa na przyjęcie poleceń, powiedziała:

– Każ centrali nadać kod alarmowy. Nie łącz do mnie żadnych rozmów, o ile nie będą superwazne, a te przełącz do sali konferencyjnej.

Po wyjściu sekretarki Meredith wstała i zaczęła nerwowo krążyć po gabinecie. Wmawiała sobie, że to nic innego, jak kolejny fałszywy alarm. W głośnikach sklepowych już rozlegał się sygnał alarmowy: trzy krótkie dzwonki i następujące po nich trzy długie. Był to sygnał dla szefów wszystkich działów, aby zgromadzili się niezwłocznie w sali konferencyjnej, sąsiadującej z gabinetem Meredith. Ten kod został ostatnio użyty przed dwoma laty, kiedy jeden z klientów zmarł w sklepie na zawał serca. Wtedy, tak samo jak i dzisiaj, celem zgromadzenia wszystkich było głównie poinformowanie ich o stanie rzeczy, aby mogli zapobiec ewentualnemu wybuchowi histerii wśród pracowników czy plotkom, a także żeby zaplanować, które informacje mogą zostać udostępnione prasie. Bancroft i S – ka, tak samo jak inne wielkie korporacje, miała ustalone procedury postępowania w nagłych wypadkach: urazach dotyczących ludzi, pożarach… a nawet zagrożeniach w razie podłożenia bomby.

Meredith nie mogła znieść myśli o tym, że bomba w Nowym Orleanie mogłaby eksplodować i porazić ludzi. To było ponad jej siły. Myśl o jej wybuchu już po opróżnieniu sklepu z ludzi była mniej przerażająca, ale równie trudna do przełknięcia. Sklep w Nowym Orleanie, tak samo jak inne filie „Bancrofta”, był piękny, elegancki i nowy. Oczami wyobraźni widziała, jak błyszczący w słońcu, wspaniały fronton tamtego budynku eksploduje i rozpada się. Zadrżała. Tam nie było prawdziwej bomby, wmawiała sobie, to tylko kolejny fałszywy alarm. Fałszywy alarm, który będzie kosztował sklep krocie w straconych zyskach świątecznych.

Dyrektorzy mijali jej drzwi, gromadząc się w sali konferencyjnej. Tylko Mark Braden, zgodnie z ustaloną procedurą, wszedł prosto do jej gabinetu.

– Co się dzieje, Meredith?

Powiedziała mu. Zaklął pod nosem, patrząc na nią ze złością i konsternacją. Kiedy przekazała mu, jakie instrukcje wydała McIntire'owi, skinął głową.

– Polecę tam w ciągu najbliższych kilku godzin, mamy dobrego szefa ochrony w tym sklepie. Może uda nam się znaleźć coś, co naprowadzi nas na ślad sprawców.

Wśród zgromadzonych w sali konferencyjnej wyczuwało się napięcie i ciekawość. Meredith nie usiadła przy stole konferencyjnym, ale stanęła na środku sali.

– Sklep w Nowym Orleanie został po raz kolejny powiadomiony o podłożeniu bomby – zaczęła. – Grupa antyterrorystyczna jest już w drodze. Ponieważ jest to już drugi tego typu alarm, będziemy zasypani telefonami od dziennikarzy. Nikt, absolutnie nikt – podkreśliła – nie ma prawa składać jakichkolwiek oświadczeń. Wszystkie pytania ze strony mediów kierujcie do działu public relations. – Zerknęła na szefa public relations i powiedziała: – Ben, po tym spotkaniu przygotujemy wspólnie oświadczenie i… – przerwał jej dźwięk dzwonka telefonu stojącego na stole konferencyjnym. Szybko podniosła słuchawkę.

Dyrektor sklepu w Dallas był przerażony.

– Meredith! Mieliśmy telefon o podłożeniu bomby w sklepie. Dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin. Grupa antyterrorystyczna jest w drodze, a my opróżniamy sklep z ludzi.

Meredith automatycznie przekazała mu takie same instrukcje jak szefowi sklepu w Nowym Orleanie, po czym rozłączyła się. Przez moment nie była w stanie myśleć, a potem powoli spojrzała na zebranych.

– Mamy kolejne ostrzeżenie o podłożeniu bomby, w sklepie w Dallas. Ewakuują teraz ludzi. Wiadomość o podłożeniu bomby została, tak samo jak w Nowym Orleanie, przekazana policji i dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin.

W pokoju rozległy się komentarze pełne wściekłości. Zamarły dopiero na ponowny dźwięk telefonu. Meredith sięgnęła jednak po słuchawkę.

– Panna Bancroft? – usłyszała naglący głos policjanta. – Mówi kapitan Mathison z Pierwszego Rejonu. Właśnie dostaliśmy anonimowy telefon od człowieka, który twierdzi, że w waszym sklepie podłożono bombę. Detonator włączy się za sześć godzin.

– Proszę zaczekać. – Oszołomiona spojrzała na Marka Bradena i podała mu słuchawkę. – Mark – powiedziała, zgodnie z procedurą dla chicagowskiego sklepu przekazując mu sprawę. – To Mathison.

Czekała, paraliżowana wściekłością i strachem, kiedy zasypywał pytaniami znanego mu dobrze kapitana. Po odłożeniu słuchawki zwrócił się do milczącej grupy zgromadzonej w sali konferencyjnej.

– Panie i panowie – powiedział głosem pełnym napięcia – policję powiadomiono o podłożeniu bomby w naszym sklepie. Zastosujemy znaną państwu procedurę obowiązującą w wypadku zagrożenia pożarowego. Wiecie wszyscy, co robić i co mówić ludziom. Ruszamy do działania i wyprowadzamy stąd wszystkich. Gordonie, jeśli masz zamiar panikować – warknął pod adresem kłopotliwego dla Meredith wiceprezydenta, który nie panując nad sobą, zaczął mamrotać coś niezrozumiale – to powstrzymaj się z tym do czasu, aż twój personel będzie bezpieczny! – Szybko obrzucił spojrzeniem twarze pozostałych. Były pełne napięcia, ale wszyscy panowali nad sobą. Skinął krótko w ich stronę i już kierował się do wyjścia, żeby wydać instrukcje swoim ludziom mającym nadzorować akcję ewakuacyjną. – Nie zapomnijcie zabrać pagerów, zanim opuścicie budynek – zawołał jeszcze, odwracając się.

W ciągu kilku minut jedyną osobą, która została na piętrze zajmowanym przez dyrekcję, była Meredith. Stała przy oknie w swoim gabinecie. Słuchała zawodzących głośno syren i obserwowała, jak w Michigan Avenue wjeżdża coraz więcej wozów strażackich i policyjnych, dołączających do tych, które już były na miejscu. Ze swojego punktu obserwacyjnego, czternaście pięter powyżej poziomu ulicy, widziała, jak kordon policji otacza budynek i jak wylewają się z niego klienci. W klatce piersiowej czuła ciężar i ucisk. Ledwo mogła oddychać. Szefom tamtych dwóch sklepów kazała się natychmiast ewakuować, ale sama nie zamierzała opuścić tego miejsca aż do chwili, kiedy absolutnie będzie musiała to zrobić. Żyła tym sklepem. Był jej dziedzictwem i jej przyszłością. Nie miała zamiaru go opuścić ani dać się wystraszyć, chyba że grupa antyterrorystyczna będzie wymagała całkowitego opuszczenia budynku. Ani przez chwilę nie wierzyła, że w którymkolwiek z jej sklepów została podłożona bomba. Nawet jeśli były to tylko groźby, szkody, jakie spowodują w zyskach sklepu, będą ogromne. Tak samo jak inne wielkie domy handlowe, „Bancroft” czerpie z sezonu świątecznego ponad czterdzieści procent rocznej sprzedaży.

– Wszystko będzie dobrze – powtarzała sobie głośno. Odwróciła się od okna. Uwagę jej przykuły ekrany dwóch bliźniaczych komputerów. Były włączone, sumowały właśnie wpływy ze sprzedaży ze sklepów w Phoenix i Palm Beach. Meredith nacisnęła kombinacje klawiszy wyświetlających dane o wysokości sprzedaży w Phoenix tego samego dnia w ubiegłym roku, a potem te same dane dotyczące sklepu w Palm Beach. Chciała porównać je z dzisiejszymi. Obydwa sklepy miały w tym roku o wiele lepsze wyniki niż w ubiegłym i próbowała się tym pocieszać. W tej chwili pomyślała, że Matt mógł usłyszeć w radiu o tym, co się stało. Nie chciała, żeby się denerwował, i zadzwoniła do niego. Świadomość, że on może być zaniepokojony, była dziwnie uspokajająca.

Kiedy powiedziała mu, co się dzieje, nie był zaniepokojony, ale przerażony.

– Wyjdź stamtąd natychmiast, Meredith! – krzyknął. – Nie żartuję, kochanie, odłóż słuchawkę i wychodź stamtąd!

– Nic z tego – powiedziała miękko, uśmiechając się na myśl o tej autokratycznej dyspozycji i pełnym niepokoju głosie.

Kochał ją, a ona uwielbiała i kochała jego głos, bez względu na to, czy używał go, mówiąc do niej kochanie, czy rozkazując jej. – To bleff, Matt, taki sam jak ten sprzed kilku tygodni.

– Jeśli nie wyjdziesz z tego budynku, przyjadę natychmiast i własnoręcznie wyciągnę cię stamtąd.

– Nie mogę – odparła zdecydowanie. – Jestem jak kapitan na statku. Nie opuszczę pokładu, dopóki nie upewnię się, że wszyscy inni są już bezpieczni na zewnątrz. – Przeczekała, aż wyraził swoją opinię na ten temat, używając rozbudowanego, elokwentnego przekleństwa. – Nie wydawaj mi poleceń, którym sam byś się nie podporządkował – powiedziała z uśmiechem w głosie. – Za mniej niż pół godziny wszyscy będą na zewnątrz. Wtedy ja też wyjdę z budynku.

Matt westchnął ciężko, ale przestał nalegać. Wiedział, że to bezskuteczne, a zdawał sobie sprawę, że nie udałoby mu się dotrzeć do niej przed upływem trzydziestu minut, żeby wyciągnąć ją stamtąd.

– W porządku – powiedział, wstając. Chmurnym wzrokiem obrzucił swój gabinet. – Masz zadzwonić do mnie, jak tylko znajdziesz się na zewnątrz. Będę kłębkiem nerwów, dopóki nie dowiem się, że jesteś bezpieczna.

– Zadzwonię – obiecała i dodała, drocząc się: – Ojciec zostawił w szufladzie biurka swój telefon komórkowy, może chcesz, żebym podała ci ten numer, żebyś mógł zadzwonić, jeśli napięcie stałoby się zbyt wielkie?

– A żebyś wiedziała, że chcę.

Meredith otworzyła szufladę, wyjęła telefon i podała mu jego numer.

Kiedy odłożyła słuchawkę, zaczął krążyć niespokojnie, zbyt zdenerwowany, żeby usiąść i czekać, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Podszedł do okna i przeczesał palcami włosy. Bez powodzenia próbował dostrzec wśród masy wieżowców dach jej budynku. Była osobą tak ostrożną z natury, że nie mógł uwierzyć, że uparła się, żeby zostać w tym cholernym sklepie. Nie posądzał jej o coś takiego. Zorientował się, że gdyby miał radio, mógłby usłyszeć najświeższe informacje o tym, co się dzieje o kilka przecznic od niego i w innych sklepach Meredith. Nie miał radia w swoim gabinecie, ale miał nadzieję, że Tom Anderson je ma.

Odwrócił się od okna i ruszył do sekretariatu.

– Będę u Toma Andersona – powiedział. – Jeśli zadzwoni Meredith Bancroft, proszę przełączyć rozmowę tam. Czy to jasne? To bardzo ważne – zastrzegł, żałując, że za biurkiem nie siedzi Eleanor Stern.

– To absolutnie jasne – powiedziała zastępczyni Eleanor, a Matt nie usłyszał wrogości brzmiącej w jej głosie. Zbyt niepokoił się o Meredith, żeby zwracać uwagę na sekretarkę, niepokoił się też za bardzo, żeby pamiętać o zabraniu kluczyków ze swojego biurka.

Joanna odczekała, aż drzwi windy zamkną się za nim, po czym odwróciła się i spojrzała na jego biurko. Kluczyki na złotym kółku ciągle tkwiły w zamku środkowej szuflady. Trzeci z kolei klucz, który wypróbowała, otworzył szafkę z dokumentacją. Teczka Meredith Bancroft była porządnie oznakowana jej nazwiskiem i umieszczona w odpowiednim miejscu pod literą „B”. Dłonie zwilgotniały jej z podniecenia. Wyjęła teczkę i otworzyła ją. Znalazła tam jeszcze nie przepisane zastenografowane notatki. Bała się tracić czas na ich odcyfrowywanie. Oprócz stenogramu był tam też dwustronicowy maszynopis umowy podpisanej przez Meredith Bancroft. Warunki tej umowy spowodowały, że oczy Joanny rozszerzyło zdziwienie, a na ustach powoli pojawił się podstępny uśmiech. Ten sam mężczyzna, którego „Cosmopolitan” zaliczał do grona dziesięciu najbardziej wziętych w kraju kawalerów, człowiek umawiający się z gwiazdami filmowymi i słynnymi modelkami, za którym szaleją kobiety… ten sam człowiek musiał zapłacić swojej własnej żonie pięć milionów dolarów tylko za to, żeby spotykała się z nim cztery wieczory w tygodniu przez jedenaście tygodni. Musiał też sprzedać jej jakąś ziemię w Houston, którą najwyraźniej bardzo chciała mieć.

– Potrzebne mi radio – powiedział bez wstępów Matt, wchodząc do biura Andersona. Zobaczył je na parapecie okna. – Grupa antyterrorystyczna jest wszędzie na terenie „Bancrofta”. Przeprowadzili ewakuację we wszystkich trzech sklepach – wyjaśnił chaotycznie. W ubiegły wtorek, po swoim burzliwym spotkaniu z Meredith, jadł kolację z Tomem. Opowiedział mu całą historię. Teraz spojrzał wprost na przyjaciela i dodał:

– Meredith nie chce wyjść z tego przeklętego sklepu!

Tom aż wychylił się do przodu w swoim krześle.

– Boże! Dlaczego?

Telefon od Meredith z informacją, że jest już poza budynkiem, został przełączony do biura Toma. Matt jeszcze z nią rozmawiał, kiedy sprawozdawca radiowy podał, że bomba podłożona w filii „Bancrofta” w Nowym Jorku.została właśnie znaleziona i że grupa antyterrorystyczna podejmuje próbę rozbrojenia jej. To Matt musiał przekazać jej tę wiadomość. W ciągu następnej godziny odnaleziono kolejną bombę w sklepie w Dallas, a trzecią odkryto w dziale zabawek chicagowskiego sklepu.

Загрузка...