ROZDZIAŁ 25

– Dzień dobry – powiedziała raźno Phyllis, idąc za Meredith do jej gabinetu.

– Mogę powiedzieć o tym poranku różne rzeczy – odpowiedziała, wieszając swój płaszcz w szafie – ale słowo „dobry”, nie jest tu odpowiednie. Były jakieś telefony do mnie?

Phyllis skinęła potwierdzająco głową.

– Dzwonił pan Sanborn z personalnego. Nie zwróciłaś im uaktualnionego formularza ubezpieczeniowego. Powiedział, że jest mu natychmiast potrzebny. – Podała formularz i czekała.

Meredith z westchnieniem usiadła przy biurku, wzięła do ręki długopis, wpisała swoje nazwisko, adres, potem spojrzała na następną rubrykę. Zbuntowana i zbita z tropu przeczytała nagłówek: „stan cywilny”. „Zakreśl jedno: wolny, zamężny/żonata, wdowiec/wdowa”. Patrzyła na środkową ewentualność i wzbierał w niej histeryczny śmiech. Była mężatką. Od jedenastu lat była żoną Matta Farrella.

– Dobrze się czujesz? – zapytała z troską Phyllis, widząc, że Meredith podpiera ręką czoło i patrzy sparaliżowana na formularz.

Podniosła wzrok na Phyllis i zapytała:

– Co grozi za podanie nieprawdziwych danych w takim formularzu?

– Myślę, że w wypadku twojej śmierci mogą odmówić wypłacenia ubezpieczenia twojemu prawowitemu spadkobiercy.

– To całkiem w porządku – powiedziała Meredith, żartując gorzko, po czym energicznie zakreśliła słowo „wolny”. Nie zważając na zaniepokojenie Phyllis, podała jej formularz i powiedziała: – Czy mogłabyś wychodząc zamknąć drzwi i nie łączyć mnie z nikim przez kilka minut?

Kiedy Phyllis wyszła, Meredith wzięła książkę telefoniczną, leżącą na biurku za jej plecami. Znalazła numer telefonu Haskell Electronics i zapisała go. Odłożyła książkę i siedziała wpatrzona w ten numer tak, jakby był on co najmniej wijącym się wężem. Wiedziała, że chwila, przed którą wzdragała się przez całą noc, właśnie nadeszła. Zamknęła na chwilę oczy i spróbowała wprowadzić się we właściwy nastrój, przypominając sobie po raz kolejny swój plan. Jeśli Matt będzie wściekły za to, co powiedziała w operze, przeprosi go z prostotą i godnością. Będą to przeprosiny bez żadnych tłumaczeń. Potem, uprzejmie i bez emocji, poprosi go o spotkanie w bardzo pilnej sprawie. Taki był jej plan. W zwolnionym tempie uniosła drżącą rękę i sięgnęła po telefon.

Po raz trzeci w ciągu godziny rozległ się dźwięk intercomu stojącego na biurku Matta, przerywając burzliwą dyskusję prowadzoną przez jego dyrektorów. Zniecierpliwiony tymi ciągłymi przerywnikami, spojrzał przepraszająco na mężczyzn i sięgnął do guzika intercomu mówiąc:

– Panna Stern musiała wyjechać na Wybrzeże do chorej siostry. Kontynuujcie rozmowę – dodał. Nacisnął przycisk i z niezadowoleniem powiedział do sekretarki zastępującej pannę Stern: – Prosiłem, żeby mnie pani z nikim nie łączyła!

– Tak, ja, ja wiem – usłyszał głos Joanny Simons – ale panna Bancroft powiedziała, że to wyjątkowo pilne. Nalegała, żebym jednak panu przeszkodziła.

– Niech zostawi wiadomość – rzucił Matt. Już miał zwolnić przycisk, ale zatrzymał się. – Mówi pani, że kto dzwoni?

– Meredith Bancroft – sekretarka zaakcentowała te słowa znacząco, dając do zrozumienia, że ona też czytała w rubryce Sally Mansfield o ich starciu. To samo niewątpliwie dotyczyło mężczyzn siedzących półkolem wokół jego biurka, ponieważ zaanonsowanie Meredith spowodowało zapadnięcie pełnej zaskoczenia ciszy i gwałtowną eksplozję nerwowej, ożywionej dyskusji, mającej tę ciszę następnie zatuszować.

– Jestem w trakcie zebrania – powiedział zwięźle Matt. – Powiedz, żeby zadzwoniła za piętnaście minut.

Odłożył słuchawkę, wiedząc doskonale, że uprzejmość wymagała, żeby to on zaoferował oddzwonienie do niej. Tak naprawdę jednak nic go to nie obchodziło; nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Zmusił się, żeby się skupić na omawianych sprawach, spojrzał na Toma Andersona i kontynuował rozmowę przerwaną przez telefon Meredith.

– Nie będziemy mieli żadnych problemów z komisją ziemską w Southville. Mamy tam informatora, który twierdzi, że zarówno powiat, jak i miasto Southville są bardzo zainteresowani wybudowaniem przez nas fabryki na ich terenie. Będziemy mieli ich akceptację w środę, kiedy zbiorą się, żeby przeprowadzić głosowanie…

W dziesięć minut później Matt odprowadził ich wszystkich do drzwi, zamknął je i usiadł za swoim biurkiem. Kiedy Meredith nie zadzwoniła przez następne pół godziny, odchylił się na swoim skórzanym fotelu i spoglądał na milczący telefon. Z każdą mijającą chwilą narastało w nim uczucie niechęci do niej. Jakie to w jej stylu, pomyślał. Dzwoni do niego po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat, nalega, żeby sekretarka przerwała mu zebranie, a kiedy nie może z nią rozmawiać, każe mu siedzieć i czekać do tej pory. Zawsze zachowywała się jak księżniczka. Już w chwili urodzenia miała wpojone poczucie własnej wartości. Była wychowana w przekonaniu, że jest lepsza niż wszyscy inni…

Bębniąc nerwowo palcami o blat biurka, Meredith odchyliła się na swoim fotelu. Obserwowała ze złością zegar. Celowo odczekała trzy kwadranse, zanim powtórnie zadzwoniła do niego. Jakie to w jego stylu: aroganckie i napuszone, kazać jej dzwonić do siebie! – pomyślała rozgniewana. Najwyraźniej ze swoim bogactwem nie nabył dobrych manier. Inaczej wiedziałby, że skoro ona zrobiła kurtuazyjnie pierwszy krok i skontaktowała się z nim, jego obowiązkiem było zrobić następny. Oczywiście Matthew Farrell nigdy nic sobie nie robił z dobrych manier. Pod świeżo zdobytą powłoką ogłady ciągle był niczym więcej, jak tylko niegrzecznym, ambitnym… Nagle zdała sobie sprawę ze swoich gorzkich myśli; takie nastawienie utrudni tylko realizację tego, co było jeszcze przed nią. Poza tym, przypomniała sobie po raz kolejny, nie było w porządku oskarżanie Matta o wszystko, co zdarzyło się przed laty. Tego wieczoru, kiedy się poznali, z własnej woli bardzo chętnie uczestniczyła w ich zbliżeniu. Zlekceważyła zadbanie o to, żeby uchronić się przed ciążą. Kiedy okazało się, że to się stało, przyzwoicie zgodził się z nią ożenić. Później to ona sama wmówiła sobie, że go kocha. On tego nigdy nie powiedział. Prawdę mówiąc, nigdy nie wprowadzał jej w błąd i oskarżanie go o to, że nie sprostał jej naiwnym oczekiwaniom, było głupie i dziecinne. Było to tak samo niemądre i bezcelowe jak to, co powiedziała do niego w operze. Teraz poczuła się lepiej i opanowała emocje. Odsunęła urażoną dumę i obiecała sobie, że zachowa filozoficzny spokój. Zegar wskazywał dziesiątą czterdzieści pięć. Sięgnęła po telefon. Matt drgnął na dźwięk intercomu.

– Panna Bancroft jest na linii – powiedziała Joanna. Podniósł słuchawkę.

– Meredith? – powiedział spiętym, zniecierpliwionym głosem. – To nieoczekiwana niespodzianka.

Zbita trochę z tropu odnotowała, że nie powiedział „nieoczekiwana przyjemność”, jak to było w zwyczaju, i że jego głos był głębszy i bardziej dźwięczny, niż pamiętała.

– Meredith! – jego irytacja była wyczuwalna poprzez dzielącą ich odległość i wyrwało to ją z nerwowego zamyślenia. – Jeśli zadzwoniłaś po to tylko, żebym posłuchał twojego oddechu, to jestem zaszczycony, ale i trochę tym zmieszany. Jakiej reakcji oczekujesz teraz ode mnie?

– Widzę, że w dalszym ciągu jesteś tak zadufany w sobie i źle wychowany jak…

– Aha, zadzwoniłaś po to, żeby krytykować moje maniery – skonkludował.

Meredith, biorąc się w karby, przypomniała sobie, że jej celem miało być ułagodzenie, a nie antagonizowanie go. Opanowała temperament i powiedziała szczerze:

– Prawdę mówiąc, dzwonię dlatego, że chciałabym zakopać topór wojenny.

– W jakiej części mojego ciała?

Było to na tyle niedalekie prawdy, że wyrwało z jej ust bezsilny śmiech. Matt słysząc go przypomniał sobie, jak bardzo był kiedyś oczarowany tym jej zaraźliwym śmiechem i poczuciem humoru. Zacisnął szczęki, a ton jego głosu stał się ostrzejszy.

– Czego chcesz, Meredith?

– Chcę, to znaczy, muszę porozmawiać z tobą… osobiście.

– W ubiegłym tygodniu pokazałaś mi swoje plecy wobec pięciuset osób – przypomniał jej lodowatym tonem. – Skąd ta nagła zmiana?

– Coś się wydarzyło i musimy przedyskutować to w sposób dojrzały i na spokojnie – powiedziała, desperacko próbując uniknąć precyzowania sprawy do chwili, kiedy będzie rozmawiać z nim oko w oko. – To dotyczy, jak by to powiedzieć, nas…

– Nie istnieje coś takiego jak „my” – powiedział niewzruszenie – a po tym, co wydarzyło się w operze, wydaje się oczywiste, że spokój i dojrzałość to coś, na co ty nie możesz się zdobyć.

Meredith była o krok od zrewanżowania mu się pełną gniewu tyradą, ale powstrzymała się. Nie chciała staczać z nim bitwy. Chciała pokojowych negocjacji. Była kobietą interesu i nauczyła się już, jak sobie radzić z upartymi mężczyznami. Widziała, że Matt założył sobie, że będzie trudnym rozmówcą; w takim razie musiała wprowadzić go w bardziej rzeczowy nastrój. Spieranie się z nim nie doprowadziłoby jej do celu.

– Kiedy zachowałam się tak w stosunku do ciebie, nie miałam pojęcia, że Sally Mansfield była w pobliżu – wyjaśniła taktownie. – Przeproszę za to, co powiedziałam, i zadbam o to, żeby ona przede wszystkim to usłyszała.

– Jestem pod wrażeniem – powiedział zgryźliwie. – Najwyraźniej sztuka dyplomacji nie jest ci obca.

Meredith wykrzywiła się do słuchawki, ale głos miała w dalszym ciągu łagodny.

– Matt, wyciągam rękę do zgody. Nie mógłbyś współpracować ze mną? Chociaż trochę?

Dźwięk jej głosu wymawiającego jego imię poruszył go. Wahał się pięć sekund, a potem powiedział agresywnie.

– Za godzinę wylatuję do Nowego Jorku. Wracam dopiero w poniedziałek, późnym wieczorem.

Uśmiechnęła się triumfalnie.

– Czwartek to Święto Dziękczynienia. Moglibyśmy spotkać się wcześniej, powiedzmy we wtorek? Czy może jesteś wyjątkowo zajęty tego dnia?

Matt zerknął na kalendarz leżący na jego biurku. Cały świąteczny tydzień zapełniały spotkania i zebrania. Był wyjątkowo zajęty.

– We wtorek znajdę czas. Może przyszłabyś do mojego biura o jedenastej czterdzieści pięć?

– Świetnie – zgodziła się natychmiast, czując raczej ulgę niż rozczarowanie pięciodniowym odroczeniem.

– A tak przy okazji, czy twój ojciec wie, że mamy się spotkać?

Lodowaty ton jego głosu potwierdzał, że nie lubił jej ojca tak samo jak kiedyś.

– Wie o tym.

– W takim razie, jestem zaskoczony, że nie trzyma cię pod kluczem i w kajdankach, żeby temu zapobiec. Wyraźnie złagodniał.

– Nie złagodniał, ale przybyło mu lat i był bardzo chory. – Próbując zmniejszyć nieuniknioną animozję, jaką Mart odczuje w stosunku do jej ojca, kiedy się dowie, że to on wynajął „lewego” prawnika i że z tego powodu są ciągle małżeństwem, dodała: – Może umrzeć w każdej chwili.

– Jeśli to się stanie – skontrował sarkastycznie Matt – wierzę, że Bóg sprawi, że ktoś będzie miał tyle zdrowego rozsądku, żeby przebić jego serce drewnianym kołkiem.

Meredith, słysząc to, zdusiła w sobie wybuch pełnego zgrozy chichotu i grzecznie pożegnała się. Kiedy odłożyła słuchawkę, uśmiech zniknął z jej twarzy. Usiadła wygodniej. Matt robił z jej ojca wampira, a w jej życiu były momenty, kiedy czuła się tak, jakby ojciec istotnie wysysał z niej soki życiowe. Pewne było, że pozbawił ją wielu radości, jakie niesie ze sobą młodość.

Загрузка...