70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 9 listopada 1847.
– Przemarzłeś, Francis – mówi komandor porucznik Fitzjames. – Chodź do świetlicy, napijemy się brandy.
Crozier wolałby whisky, ale nie pogardzi też brandy. Idzie przed dowódcą Erebusa w dół długiej, wąskiej zejściówki, w stronę pomieszczenia, które niegdyś było prywatną kajutą komandora sir Johna Franklina, a teraz pełni tę samą funkcję co Wielka Kajuta na Terrorze – jest biblioteką i miejscem spotkań oficerów po służbie, w razie potrzeby także salą konferencyjną. Crozier uważa, że Fitzjames zachował się bardzo przyzwoicie, pozostając po śmierci sir Johna w swej małej kajucie i zamieniając obszerny pokój w dostępną dla wszystkich świetlicę, a w razie potrzeby także w salę operacyjną.
W zejściówce jest prawie całkiem ciemno, dociera tu tylko blask lamp ze świetlicy. Pokład przechylony jest pod większym kątem niż na Terrorze, a do tego w przeciwnym kierunku – raczej na lewą niż na prawą burtę i w stronę rufy, a nie dziobu. Choć oba okręty są niemal identyczne, Crozier zawsze dostrzega także drobne różnice. Na HMS Erebus panuje nieco inny zapach – prócz takiego samego smrodu oleju, brudnych ludzi i ubrań, potraw, pyłu węglowego i uryny w zimnym, wilgotnym powietrzu unosi się coś jeszcze. Crozier ma wrażenie, że Erebus śmierdzi mocniej strachem i poczuciem beznadziei.
W świetlicy siedzi dwóch oficerów palących fajki, porucznicy Le Vesconte i Fairholme, obaj jednak wstają na widok zmierzających ku nim komandorów, wychodzą i zamykają za sobą przesuwane drzwi.
Fitzjames otwiera ciężką szafkę, wyciąga z niej butelkę brandy i napełnia dwie kryształowe szklanki, w których sir John pił wodę. Większą porcję oddaje Crozierowi. Choć zmarły dowódca ekspedycji zabrał ze sobą mnóstwo porcelanowych i kryształowych naczyń, nie było wśród nich ani jednego kieliszka. Franklin był abstynentem.
Crozier opróżnia szklankę trzema łykami i pozwala, by Fitzjames napełnił ją ponownie.
– Dziękuję, że zareagowałeś tak szybko – mówi Fitzjames. – Nie sądziłem, że pofatygujesz się osobiście, myślałem, że przyślesz raczej jakąś wiadomość.
Crozier marszczy brwi.
– Wiadomość? Od tygodnia nie miałem od ciebie żadnych wieści, James.
Fitzjames wpatruje się weń przez chwilę w milczeniu.
– Nie dostałeś wiadomości dziś wieczorem? Jakieś pięć godzin temu wysłałem na twój statek szeregowca Reeda. Myślałem, że postanowił spędzić u was noc.
Crozier powoli kręci głową.
– A niech to… – Fitzjames ciężko wzdycha.
Crozier wyjmuje z kieszeni wełnianą skarpetę i kładzie ją na stole. W jaśniejszym świetle lampy nadal nie widać na niej śladów krwi.
– Znalazłem to po drodze. Bliżej twojego statku niż mojego. Fitzjames bierze skarpetę do ręki i przygląda jej się ze smutkiem.
– Spytam moich ludzi, czyją rozpoznają – mówi.
– Mogła należeć do któregoś z moich – odpowiada cicho Crozier. Opowiada krótko Fitzjamesowi o ataku, o ciężkich obrażeniach szeregowca Heathera i o tajemniczym zniknięciu Williama Stronga i młodego Toma Evansa.
– Czterech w ciągu jednego dnia – kwituje Fitzjames i ponownie napełnia obie szklanki.
– Tak. Co było w tej wiadomości, którą mi wysłałeś?
Fitzjames wyjaśnia, że przez cały dzień ludzie widzieli jakiś wielki kształt poruszający się wśród lodowych formacji, tuż za granicą światła rzucanego przez lampy. Marynarze wielokrotnie do niego strzelali, jednak zwiadowcy wysłani na lód nie znaleźli żadnych śladów krwi.
– Przepraszam cię więc za tego idiotę Bobby’ego Johnsa, który strzelał do ciebie kilka godzin temu. Wszyscy jesteśmy podenerwowani.
– Chyba nie tak mocno, by uwierzyć, że ten potwór z lodu nauczył się mówić po angielsku – odpowiada Crozier sardonicznie i pociąga kolejny łyk brandy.
– Nie, oczywiście, że nie. To była czysta głupota. Johns przez dwa tygodnie nie dostanie swojej porcji rumu. Przepraszam cię raz jeszcze.
Crozier wzdycha.
– Nie rób tego. Skop mu tyłek do krwi, jeśli chcesz, ale nie zabieraj mu rumu. Na tym statku i tak jest wystarczająco ponuro. Była ze mną lady Cisza ubrana w tę swoją futrzaną kurtkę. Johns mógł ją wcześniej widzieć.
– Cisza była z tobą? – Fitzjames unosi brwi w niemym pytaniu.
– Nie mam pojęcia, co robiła na lodzie – chrypi Crozier. Jego gardło jest już zmęczone całodziennym wykrzykiwaniem komend na mrozie. – Sam omal jej nie zastrzeliłem, kiedy podeszła do mnie jakieś ćwierć mili stąd. Młody Irving pewnie przewraca w tej chwili cały statek do góry nogami. Popełniłem duży błąd, kiedy kazałem temu chłopakowi opiekować się tą eskimoską suką.
– Ludzie uważają ją za Jonasza – mówi Fitzjames bardzo cicho. Na zatłoczonym okręcie dźwięk bardzo łatwo przenosi się do sąsiednich pomieszczeń.
– Cóż, trudno im się dziwić. – Crozier wzdycha. Dopiero teraz zaczyna odczuwać działanie alkoholu. Nie pił nic od poprzedniego wieczoru. Przyjemne ciepło rozlewa się po jego brzuchu i zmęczonym mózgu. – Kobieta pojawia się tutaj w dniu, w którym zaczyna się ten koszmar, razem z tym swoim czarownikiem czy szamanem, mężem czy ojcem, diabeł go jeden wie. Coś wygryzło jej język u samej nasady. Czemu ludzie nie mieliby uważać, że to ona sprowadziła wszystkie te nieszczęścia?
– Ale ty trzymasz ją na pokładzie Terroru już od ponad pięciu miesięcy – zauważa Fitzjames. W głosie młodszego komandora nie ma wyrzutu, tylko ciekawość.
Crozier wzrusza ramionami.
– Ja nie wierzę w czarownice, James. Ani w Jonaszów. Ale wierzę, że jeśli zostawimy ją na lodzie, to coś pożre ją tak samo, jak w tej chwili Evansa i Stronga. I być może twojego szeregowca Reeda na dokładkę. Czy to czasem nie był Billy Reed, ten rudy żołnierz, który zawsze chciał rozmawiać o tym pisarzu, Dickensie?
– William Reed, zgadza się. – Fitzjames kiwa głową. – Był bardzo szybki, kiedy marynarze zorganizowali sobie wyścigi na wyspie Disko dwa lata temu. Pomyślałem, że skoro jest taki dobry, to może w pojedynkę uda mu się… – Fitzjames milknie i przygryza wargę. – Powinienem był poczekać do rana.
– Niby dlaczego? – Crozier wzrusza ramionami. – Przecież wtedy wcale nie jest jaśniej. Ani wtedy, ani o żadnej innej porze dnia. Dzień i noc niczym się teraz od siebie nie różnią i nie będą się różnić jeszcze przez najbliższe cztery miesiące. A poza tym to przeklęte coś na lodzie nie poluje tylko nocą… ani jedynie w ciemności. Może twój Reed jeszcze się pojawi. Nasi posłańcy gubili się na lodzie i wracali po pięciu, sześciu godzinach, przemarznięci do szpiku kości.
– Być może. – W głosie Fitzjamesa słychać powątpiewanie. – Rankiem wyślę ludzi na poszukiwania.
– Wiesz, że to stworzenie właśnie tego od nas oczekuje – mówi Crozier ze znużeniem.
– Być może – powtarza Fitzjames. – Ale przed chwilą powiedziałeś mi, że kazałeś swoim ludziom przez całą noc i cały dzień szukać Evansa i Stronga.
– Gdybym nie zabrał ze sobą Evansa na poszukiwania Stronga, chłopak nadal by żył.
– Thomas Evans – powtarza w zamyśleniu Fitzjames. – Pamiętam go. Wielkie chłopisko. To nie był już chłopak, zgadza się, Francis? Musi mieć… musiał mieć… co najmniej dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata.
– Tommy skończył dwadzieścia lat w maju – odpowiada Crozier. – Jego pierwsze urodziny na pokładzie obchodziliśmy dzień po wypłynięciu. Ludzie byli w dobrych humorach i uczcili ten dzień, goląc mu głowę do skóry. Nie miał nic przeciwko. Ci, którzy go znali, mówią, że zawsze był wyrośnięty jak na swój wiek. Służył na HMS Lynx, a wcześniej na jakimś statku handlowym. Został marynarzem, kiedy miał trzynaście lat.
– Podobnie jak ty, zdaje się. Crozier uśmiecha się smutno.
– Podobnie jak ja. Choć pewnie nigdy nie będę wiedział, czy to był dobry wybór.
Fitzjames chowa butelkę do szafki, zamyka ją i wraca do długiego stołu.
– Powiedz mi, Francis, czy rzeczywiście przebrałeś się za czarnego lokaja Hoppnera, który udawał damę z towarzystwa, kiedy zamarzliście tutaj w… kiedy to było, dwudziestym czwartym?
Crozier znów się uśmiecha, tym razem jednak nieco radośniej.
– Owszem. Byłem wtedy aspirantem na Hecli Parry’ego, kiedy płynął na północ z Fury Hoppnera w tysiąc osiemset dwudziestym czwartym w poszukiwaniu tego samego, przeklętego przejścia. Parry planował przepłynąć przez Cieśninę Lancastera, a potem przez Cieśninę Księcia Regenta. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Boothia to półwysep, bo odkryli to dopiero John i James Ross w trzydziestym trzecim. Parry myślał, że opłynie Boothię i dotrze prosto do wybrzeża, które sześć, siedem lat wcześniej zbadał Franklin. Ale Parry wypłynął za późno – dlaczego ci cholerni dowódcy ekspedycji zawsze wypływają za późno? – i mieliśmy dużo szczęścia, że udało się nam dopłynąć do Cieśniny Lancastera dziesiątego września, z miesięcznym opóźnieniem. Ale trzynastego września dopadł nas już lód; nie mieliśmy najmniejszych szans, żeby przepłynąć przez cieśninę, więc Parry na Hecli i Hoppner na Fury uciekli z podwiniętymi ogonami na południe. Wiatr zagnał nas z powrotem do Zatoki Baffina. Na szczęście udało nam się znaleźć przystań w maleńkiej, przytulnej zatoczce przy Przesmyku Księcia Regenta. Przesiedzieliśmy tam dziesięć miesięcy. Nieźle nam wtedy przemarzły tyłki.
– Ale ty jako mały Murzyn? – Fitzjames uśmiecha się lekko. Crozier kiwa głową i pociąga łyk brandy.
– Zarówno Parry, jak i Hoppner uwielbiali organizować zabawy przebierańców, kiedy siedzieliśmy zimą w lodzie. To Hoppner wymyślił tę maskaradę, którą nazwał Wielkim Karnawałem Weneckim, i urządził ją pierwszego listopada, kiedy słońce znika na kilka miesięcy, a morale załogi podupada. Parry przyszedł wtedy w tej swojej wielkiej pelerynie, której nie zdjął nawet wtedy, gdy wszyscy już zebrali się w jednym miejscu – większość ludzi była przebrana, mieliśmy na obu statkach skrzynie z kostiumami – a kiedy w końcu ją zrzucił, zobaczyliśmy, że przebrał się za starego marynarza. Pamiętasz tego staruszka z drewnianą nogą, który grał na skrzypkach w pobliżu Chathm? Nie, nie pamiętasz, byłeś za młody. Więc Parry – myślę, że ten stary łajdak zawsze bardziej chciał być aktorem niż dowódcą statku – wyglądał i zachowywał się dokładnie jak tamten staruszek, rzępolił na skrzypkach, skakał na tej fałszywej drewnianej nodze i krzyczał: „Rzućcie choć grosik staremu Joe, który stracił nogę, walcząc za króla i ojczyznę!”.
Ludzie śmiali się do rozpuku. Ale Hoppner, który lubił te maskarady chyba jeszcze bardziej niż Parry, przyszedł przebrany za szlachetną damę, w najmodniejszych paryskich ubraniach z tamtego sezonu – głęboki dekolt, wielka suknia z krynoliną pomarszczona nad tyłkiem i tak dalej – a ponieważ ja byłem wtedy lekkoduchem, który miał kiełbie we łbie, innymi słowy nie skończyłem jeszcze trzydziestu lat, przebrałem się za czarnego lokaja Hoppnera; miałem na sobie prawdziwą liberię, którą stary Henry Parkyns Hoppner kupił w jakimś modnym londyńskim sklepie i zabrał na statek specjalnie z myślą o mnie.
– Ludzie się śmiali? – pyta Fitzjames.
– Och, do łez. Parry i jego drewniana noga poszli w odstawkę, kiedy pojawił się stary Henry, a ja za nim z jedwabnym trenem jego sukni w rękach. Czemu mieliby się nie śmiać? Wszyscy ci kominiarze i dziewczyny z kokardami, żebracy i Żydzi z wielkimi nosami, murarze i szkoccy wojownicy, tureckie tancerki i londyńskie dziewczynki z zapałkami? Patrzcie! Oto młody Crozier, starzejący się aspirant, nawet jeszcze nie porucznik, któremu wydaje się, że zostanie kiedyś admirałem, a zapomina, że jest tylko zwykłym irlandzkim Murzynem.
Fitzjames milczy przez chwilę. Crozier słyszy chrapanie i pierdzenie dochodzące spomiędzy hamaków rozwieszonych we wnętrzu ciemnego okrętu. Na pokładzie, tuż nad świetlicą, któryś z wartowników tupie mocno, by się rozgrzać. Crozier żałuje trochę, że zakończył tę historię w ten sposób – nie rozmawia tak z nikim, gdy jest trzeźwy – ale chciałby też, by Fitzjames ponownie wyjął z szafki butelkę brandy. Albo whisky.
– Kiedy Fury i Hecla uciekły z lodu? – pyta wreszcie Fitzjames.
– Dwudziestego lipca następnego lata – odpowiada Crozier. – Ale pewnie znasz już resztę tej historii.
– Wiem, że Fury przepadła.
– Zgadza się. – Crozier kiwa głową. – Pięć dni po ustąpieniu lodu – płynęliśmy wtedy wzdłuż brzegu wyspy Somerset, trzymając się z dala od paku i unikając tego cholernego wapienia, który ciągle spadał z urwisk – wichura zagnała Fury na żwirową mierzeję. Ściągnęliśmy ją stamtąd, choć kosztowało nas to mnóstwo sił, ale potem oba statki znowu zamarzły, a góra lodowa, prawie tak wielka jak ta cholera, która siedzi teraz między Erebusem i Terrorem, przycisnęła Fury do paku, oderwała ster, połamała drzewca i rozerwała poszycie. Załoga pracowała przy pompach dzień i noc, żeby utrzymać ją na wodzie.
– I przez jakiś czas wam się to udawało – wtrąca Fitzjames.
– Przez dwa tygodnie. Próbowaliśmy nawet przycumować ją do góry, ale cholerna lina pękła. Potem Hoppner próbował podnieść statek, żeby dostać się do stępki, tak jak sir John chciał dostać się do waszego Erebusa, ale przeszkodziła nam śnieżyca i niewiele brakowało, a oba statki zniosłoby na brzeg. W końcu ludzie przy pompach padli ze zmęczenia, byli już tak wyczerpani, że nie rozumieli naszych rozkazów, i dwudziestego pierwszego sierpnia Parry kazał przejść wszystkim na pokład Hecli i odpłynąć od brzegu, żeby uratować choć jeden statek. Tymczasem góry lodowe zepchnęły Fury na brzeg, tak że nawet nie mogliśmy wziąć jej na hol. Na naszych oczach lód zgniótł statek, rozwalając na drobne kawałki. Ledwie zdążyliśmy uciec na Heclę, bo i nas spotkałoby to samo. Nie dopłynęliśmy więc w końcu do przejścia, a na dodatek straciliśmy okręt. Hoppner stanął potem przed sądem wojskowym, choć Parry także poczuwał się do winy, bo Hoppner przez cały czas był pod jego komendą.
– Wszystkich uniewinniono. A nawet udzielono pochwały, jeśli dobrze pamiętam.
– Udzielono pochwały, ale nie awansowano – odpowiada Crozier.
– Ale wszyscy przeżyliście. – Tak.
– Ja chcę przeżyć tę ekspedycję, Francis – mówi Fitzjames cicho, lecz z ogromną determinacją.
Crozier kiwa głową.
– Powinniśmy byli zrobić to samo co Parry; umieścić przed rokiem obie załogi na pokładzie Terroru i popłynąć na wschód, wokół Ziemi Króla Williama – mówi Fitzjames.
Tym razem to Crozier unosi brwi zaskoczony. Nie dziwi go fakt, że Fitzjames uznaje Ziemię za Wyspę – piesza wyprawa, którą zorganizowali minionego lata, właściwie rozstrzygnęła tę kwestię – lecz że przyznaje, iż powinni byli zrealizować jego plan i porzucić statek sir Johna minionego lata. Crozier wie, że dla komandora nie ma trudniejszej rzeczy niż porzucić własny okręt i że taka decyzja jest szczególnie trudna dla członków Królewskiej Marynarki Wojennej. Choć Erebus pozostawał pod komendą sir Johna Franklina, jego prawdziwym dowódcą był komandor porucznik James Fitzjames.
– Teraz już za późno. – Crozier cierpi. Ponieważ świetlica jest wyjątkowo dużym pomieszczeniem, a w dodatku ma trzy iluminatory zamocowane bezpośrednio w górnym pokładzie, jest w niej chłodniej niż gdzie indziej na dolnym pokładzie – komandorzy widzą parę wydobywającą się z ich ust – ale i tak sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt stopni cieplej niż na zewnątrz. Przemarznięte stopy i palce Croziera dopiero teraz zaczynają odmarzać, czemu towarzyszy palący ból, jakby ktoś kłuł je tysiącami rozpalonych do czerwoności igieł.
– To prawda – przyznaje Fitzjames. – Ale ty miałeś tyle rozumu, żeby w sierpniu przewieźć saniami na Ziemię Króla Williama trochę sprzętu i zapasów.
– To ledwie ułamek tego, co będziemy musieli jeszcze przetransportować, jeśli przyjdzie nam założyć tam obóz – odpowiada krótko Crozier. Minionego lata kazał wyładować z okrętu około dwóch ton ubrań, namiotów, sprzętu i jedzenia w puszkach i przewieźć je na północno-zachodni brzeg wyspy, na wypadek gdyby zimą musieli szybko opuścić statki, przeprawa okazała się jednak wyjątkowo trudna, mozolna i niebezpieczna. Po kilku tygodniach morderczej pracy przy ciągnięciu sań dowieźli na wyspę niewiele ponad tonę ładunku – namioty, dodatkowe ubrania, narzędzia i zapasy jedzenia na kilka tygodni. Nic więcej.
– Ten bydlak z lodu nie pozwoliłby nam tam zostać – dodaje łagodniejszym już tonem. – Wszyscy mogliśmy się przenieść na wyspę już we wrześniu – pamiętasz pewnie, że miałem przygotowane miejsce na dwa tuziny dużych namiotów – ale na statkach przynajmniej możemy czuć się w miarę bezpiecznie.
– Zgadza się. – Fitzjames kiwa głową. – Jeśli statki przetrzymają zimę.
– Jeśli… – Fitzjames wzdycha, a potem spogląda zagadkowo na Croziera. – Słyszałeś, że niektórzy marynarze na obu statkach nazywają to stworzenie Terror?
– Nie! – Crozier jest oburzony. Nie chce, by ktokolwiek używał nazwy jego statku w odniesieniu do jakiegoś potwora z piekła rodem, nawet jeśli ma być to tylko żart. Spogląda jednak w zielono-orzechowe oczy Fitzjamesa i uświadamia sobie, że ani on, ani marynarze wcale nie żartują. – Terror – powtarza Crozier gorzko.
– Uważają, że to nie jest zwierzę – kontynuuje Ftizjames. – Ze jest na to zbyt przebiegłe, że to coś nienaturalnego… nadprzyrodzonego… że w ciemnościach na lodzie kryje się demon.
Crozier parska z odrazą.
– Demon – powtarza pogardliwie. – Mówią to pewnie ci sami marynarze, którzy wierzą w duchy, wróżki, Jonaszów, syreny, klątwy i morskie potwory.
– Widziałem, jak drapałeś żagle, żeby przywołać wiatr – mówi Fitzjames z uśmiechem.
Crozier milczy.
– Żyjesz już dość długo i podróżowałeś dość daleko, by widzieć rzeczy, o których istnieniu ludzkość nie miała nawet pojęcia – dodaje Fitzjames, próbując rozładować napięcie.
– Owszem – odpowiada Crozier ze śmiechem. – Pingwiny! Szkoda, że nie są to tutaj, na północy, największe zwierzęta, tak jak na południu.
– Na biegunie południowym nie ma białych niedźwiedzi?
– Nie widzieliśmy ich tam. Nie widział ich żaden z wielorybników ani badaczy, którzy w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat pływali w pobliżu tego wulkanicznego, zamarzniętego lądu.
– A ty i James Ross byliście pierwszymi ludźmi, którzy widzieli ten kontynent.
– Zgadza się. Sir James tylko na tym wygrał. Ożenił się z piękną młodą dziewczyną, został szlachcicem i nie pływa już na bieguny. A ja… ja jestem… tutaj.
Fitzjames odchrząkuje niepewnie, jakby chciał zmienić temat.
– Wiesz, Francis, aż do tej podróży wierzyłem w istnienie Otwartego Morza Polarnego. Byłem przekonany, że parlament miał rację, kiedy wysłuchał przepowiedni wszystkich tych tak zwanych ekspertów zimą przed naszym wypłynięciem, pamiętasz? Czytałem o tym w „Timesie”, wszystkie te brednie o barierze termobarycznej, o Prądzie Zatokowym, który płynie pod lodem i rozgrzewa otwarte Morze Polarne, o kontynencie, który z pewnością czeka tam już na kolonizację. Byli tak pewni jego istnienia, że chcieli wysłać więźniów z Southgate i innych więzień, żeby przerzucali tam węgiel, który musiał przecież zalegać w ogromnych ilościach zaledwie kilkaset mil stąd, na kontynencie polarnym. Crozier śmieje się, tym razem całkiem szczerze.
– Tak, mieli wydobywać węgiel do ogrzewania hoteli i dla parowców, które będą regularnie pływać na otwarte Morze Polarne najpóźniej w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku. Boże, jak ja chciałbym być jednym z tych więźniów z Southgate. Zgodnie z prawem ich cele są dwa razy większe od twojej kajuty, James. Pomyśl tylko, mielibyśmy zapewnioną spokojną starość, gdybyśmy musieli tylko siedzieć w takich luksusach i czekać na wieści o odkryciu i skolonizowaniu tego kontynentu na biegunie północnym.
Obaj śmieją się teraz głośno.
Na pokładzie nad ich głowami słychać tupot nóg – odgłosy biegu, a nie zwykłe kroki – później czyjeś głosy i trzask otwieranego włazu, wreszcie tupot kilku par nóg ludzi schodzących po schodach.
Obaj komandorzy siedzą w milczeniu i czekają. Po chwili ktoś puka lekko do drzwi świetlicy.
– Wejść – mówi komandor Fitzjames.
Marynarz z Erebusa wprowadza dwóch członków załogi Terroru – porucznika Johna Irvinga i marynarza o imieniu Shanks.
– Przepraszam, że panom przeszkadzam, komandorze Fitzjames, komandorze Crozier – mówi Irving, lekko szczękając zębami. Jego długi nos jest biały z zimna. Shanks wciąż trzyma w dłoniach muszkiet. – Porucznik Little kazał mi jak najszybciej zameldować się u komandora Croziera.
– Mów śmiało, John, o co chodzi? – Crozier uśmiecha się. – Chyba nie szukasz ciągle lady Ciszy, co?
Irving patrzy nań przez chwilę z konsternacją. Potem odpowiada:
– Widzieliśmy ją na lodzie, kiedy wracały ostatnie grupy poszukiwawcze. Nie, porucznik Little prosił, bym sprowadził pana jak najszybciej, bo… – Młody oficer milknie nagle, jakby zapomniał, dlaczego właściwie Little posłał go po komandora.
– Panie Couch – zwraca się Fitzjames do drugiego oficera, który wprowadził dwóch ludzi z Terroru do świetlicy. – Będę zobowiązany, jeśli zechce pan wyjść do zejściówki i zamknąć za sobą drzwi.
Crozier także zwrócił uwagę na dziwną ciszę, która zaległa na statku po wejściu Irvinga. Zbyt wiele uszu w pomieszczeniach dla załogi nasłuchiwało uważnie, co mają do powiedzenia przybysze z Terroru.
Kiedy drzwi już się zamknęły, Irving mówi:
– Chodzi o Williama Stronga i Tommy’ego Evansa, panie komandorze. Wrócili.
Crozier marszczy brwi, zdumiony.
– Jak to wrócili? Żywi? – Po raz pierwszy od kilku miesięcy budzi się w nim iskierka nadziei.
– Och nie, komandorze – zaprzecza szybko Irving. – Właściwie to tylko… jedno ciało. Stało oparte o reling przy rufie, kiedy wszystkie grupy schodziły już na statek… jakąś godzinę temu. Strażnicy nie zauważyli wcześniej nic podejrzanego. Ale ono tam było, komandorze. Na rozkaz porucznika Little’a przyszliśmy tutaj jak najszybciej, żeby o wszystkim pana poinformować, komandorze. My, to znaczy ja i Shanks.
– Ono? – irytuje się Crozier. – Jedno ciało? Z powrotem na statku? – Komandor Terroru nic z tego nie rozumie. – Przed chwilą mówiłeś, że wrócili obaj, Strong i Evans.
Teraz już nie tylko nos, ale cała twarz Irvinga jest biała jak śnieg.
– Tak jest, komandorze. Albo przynajmniej połowa z nich. Kiedy podeszliśmy bliżej, to ciało oparte o rufę przewróciło się i… hm… rozpadło. Nie mamy pewności, ale wygląda na to, że od pasa w dół to Tommy Evans. Od pasa w górę Billy Strong.
Crozier i Fitzjames mogą tylko patrzeć na siebie w milczeniu.