70°05‘ szerokości geograficznej północnej, 98°23‘ długości geograficznej zachodniej. 5 grudnia 1847.
Blanky zerwał zębami rękawicę z prawej ręki, pozwalając, by opadła na pokład, i podniósł strzelbę. Zgodnie z tradycją oficerowie na wachcie nie byli uzbrojeni, ale komandor Crozier jednym rozkazem położył kres tej tradycji. Każdy, kto wychodził na pokład, miał zawsze być uzbrojony. Pozbywszy się grubej rękawicy, Blanky mógł położyć palec na spuście, jednak jego dłoń, okryta teraz jedynie cienką wełnianą rękawiczką, natychmiast zaczęła drętwieć w dojmującym zimnie.
Zniknęło światło lampy marynarza Berry’ego, który pełnił wachtę przy lewej burcie. Wydawało się, że huk wystrzału dobiegł gdzieś z lewej strony śródokręcia, ale lodomistrz wiedział, że wiatr i śnieg zniekształcają dźwięki. Lampa na prawej burcie wciąż świeciła, Blanky miał jednak wrażenie, że się kołysze i przesuwa.
– Berry? – krzyknął w stronę lewej burty. Niemal czuł, jak wiatr porywa te dwie sylaby i wyrzuca za rufę. – Handford?
Zgasła lampa na prawej burcie. W pogodną noc Blanky widziałby światło lampy Leysa stojącego na posterunku za namiotem rozbitym na śródokręciu, to jednak nie była pogodna noc.
– Handford? – Blanky ruszył w stronę lewej burty, trzymając w prawej dłoni gotową do strzału broń, a w lewej lampę. W kieszeni płaszcza miał jeszcze trzy dodatkowe naboje, wiedział jednak dobrze, ile czasu zajmuje w takiej temperaturze przeładowanie strzelby.
– Berry! – ryknął. – Handford! Leys! – Stary lodomistrz wiedział, że w ciemnościach wszyscy trzej mogą się teraz postrzelić nawzajem, choć wyglądało na to, że Alex Berry już wypalił ze swej strzelby. Na razje nie słychać było drugiego strzału, Blanky obawiał się jednak, że jeśli przejdzie na prawą stronę brezentowej piramidy, a Handford albo Leys ukaże się nagle z drugiej jej strony, zdenerwowani marynarze mogą odruchowo doń strzelić. Mimo to ruszył naprzód.
– Berry? – krzyknął ponownie, zbliżając się na odległość dziesięciu jardów do posterunku przy prawej burcie.
Kątem oka dostrzegł w wirującym śniegu jakiś ruch, coś o wiele za dużego, by mogło być Aleksem Berrym, a potem rozległ się huk głośniejszy od strzału jakiejkolwiek strzelby. Druga eksplozja. Blanky cofnął się dziesięć kroków w stronę rufy, kiedy beczki, skrzynie i inne pojemniki przeleciały tuż obok niego. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, co się stało: piramida z zamarzniętego płótna żaglowego, ciągnąca się wzdłuż centralnej osi okrętu, runęła nagle na pokład, rozrzucając na wszystkie strony tysiące funtów śniegu, lodu i zapasów ułożonych na pokładzie – była to głównie łatwopalna smoła, materiały uszczelniające i piasek do posypywania śniegu i lodu – i strącając na właz i schody niższe drzewca grotmasztu, które przed ponad rokiem zostały przesunięte do przodu i do tyłu, tworząc w ten sposób poprzeczki wielkiego namiotu.
W tej chwili ani Blanky, ani pozostali trzej marynarze stojący na wachcie nie mogli zejść pod pokład, ani też ludzie z dolnego pokładu nie mogli podnieść włazu przykrytego ogromnym ciężarem drzewc, płótna i śniegu. Lodomistrz wiedział, że ludzie na dolnym pokładzie wkrótce pobiegną do przedniego włazu i zaczną odrywać uszczelnienia, którymi opatrzyli go przed nadejściem zimy, ale to z pewnością musiało trochę potrwać.
Czy będziemy jeszcze żyli, kiedy tu wyjdą? – zastanawiał się Blanky.
Ostrożnie stawiając stopy na oblodzonym i przechylonym pokładzie, Blanky okrążył stertę śniegu i porozrzucanych skrzynek znajdujących się z tyłu przewróconego namiotu i ruszył w dół wąskiej ścieżki ciągnącej się po prawej stronie rumowiska.
Nagle wyrósł przed nim jakiś mroczny kształt.
Wciąż trzymając lampę w lewej dłoni, na wysokości głowy, Blanky podniósł strzelbę i położył palec na spuście, gotów do oddania strzału.
– Handford! – powiedział, dojrzawszy bladą plamę twarzy pośród warstw płaszczy i szalików. Czapka marynarza była przekrzywiona.
– Gdzie twoja lampa?
– Upuściłem ją – odparł Handford. Miał odkryte dłonie i trząsł się gwałtownie na całym ciele. Przysunął się bliżej do Thomasa Blanky’ego, jakby ten mógł go ogrzać. – Upuściłem ją, kiedy to coś strąciło drzewce na pokład. Płomyk zgasł w śniegu.
– Jak to, „kiedy to coś strąciło drzewce”? – zdumiał się Blanky.
– Żadne żywe stworzenie nie może złamać ani strącić drzewca.
– Ale właśnie to zrobiło! – zaprotestował Handford. – Słyszałem, jak Berry wypalił ze strzelby. Potem coś krzyknął. A potem jego lampa zgasła. Wtedy zobaczyłem, jak coś… wielkiego, coś ogromnego… skacze na drzewce, i wtedy właśnie wszystko runęło. Próbowałem strzelić do tego, ale moja strzelba nie wypaliła. Zostawiłem ją przy relingu.
Wskoczyło na drzewce? – pomyślał Blanky z niedowierzaniem. Obrotowe drzewce grotmasztu znajdowało się na wysokości dwunastu stóp nad pokładem. Nic nie mogło na nie wskoczyć, a teraz, kiedy maszt pokryty był warstwą lodu, nic też nie mogło się na niego wspiąć.
– Musimy znaleźć Berry’ego – oświadczył głośno.
– Za żadne skarby świata nie pójdę teraz na lewą burtę, panie Blanky. Może pan złożyć na mnie skargę, mogę dostać pięćdziesiąt rzemieni od bosmana mata Johnsona, ale nic mnie nie zmusi, żebym tam teraz poszedł, panie Blanky. – Handford tak mocno szczękał zębami, że lodomistrz ledwie go rozumiał.
– Uspokój się – warknął Blanky. – Nikt nie złoży na ciebie skargi. Gdzie jest Leys?
Z posterunku na prawej burcie Blanky powinien był widzieć lampę Davida Leysa na dziobie. Na dziobie było jednak ciemno.
– Jego lampa zgasła w tej samej chwili co moja – wykrztusił Handford, szczękając zębami.
– Zabierz swoją strzelbę.
– Nie mogę tam wrócić, panie… – zaczął Handford.
– Do diabła z twoim „nie mogę”! – ryknął Thomas Blanky. – Jeśli nie pójdziesz po tę cholerną strzelbę w tej chwili, ukarzę cię tak, że pięćdziesiąt batów wyda ci się słodką pieszczotą, Johnie Handford. No już, ruszaj się!
Handford uczynił wreszcie krok do przodu. Blanky szedł za nim, nie odwracając się ani na moment plecami do zrujnowanego namiotu leżącego na środku pokładu. W gęstym śniegu krąg światła rzucanego przez lampę miał nie więcej niż dziesięć stóp średnicy.
Zatrzymali się przy relingu, gdzie Handford próbował wydobyć ze śniegu swoją strzelbę, lecz zgrabiałe z zimna dłonie wyraźnie odmawiały mu posłuszeństwa.
– Gdzie są twoje rękawice, człowieku? – warknął Blanky.
Zęby Handforda szczękały już tak mocno, że nie zdołał mu odpowiedzieć.
Blanky odstawił swoją broń, odsunął marynarza na bok i sam podniósł jego strzelbę. Upewnił się, że śnieg nie zatkał luf, potem odciągnął zamek i wręczył strzelbę Handfordowi. Okazało się, że musi wsadzić broń pod pachę marynarza, by ten mógł trzymać ją w obu skostniałych dłoniach. Włożywszy własną broń pod lewą pachę, skąd mógł ją szybko wyciągnąć, Blanky wyjął z kieszeni płaszcza nabój, załadował go do strzelby Handforda i zamknął zamek.
– Jeśli z tej sterty wyjdzie coś większego ode mnie albo Leysa – mówił Blanky, pochylając się do Handforda i przekrzykując wycie wiatru – wyceluj i strzelaj, nawet jeśli musiałbyś to robić zębami, jasne? Handford zdołał skinąć głową.
– Idę na dziób poszukać Leysa i pomóc mu otworzyć przedni właz – oświadczył Blanky. Wydawało się, że z przodu, wokół stosu śniegu, zamarzniętego płótna, połamanych drzewc i porozrzucanych skrzyń, panuje całkowity bezruch i martwota.
– Nie mogę… – zaczął znowu Handford.
– Zostań tutaj – warknął Blanky i postawił lampę obok przerażonego marynarza. – Nie zastrzel mnie, kiedy wrócę tu z Leysem, albo przysięgam na Boga, że mój duch będzie prześladował cię do śmierci, Johnie Handford.
Handford ponownie skinął głową.
Blanky ruszył w stronę dziobu. Już po dziesięciu krokach znalazł się poza kręgiem światła rzucanego przez lampę, niemal w całkowitych ciemnościach. Twarde drobiny śniegu siekły go po twarzy niczym śrut. Wiatr wył w wantach i resztkach takielunku, które zostawili tu na tę niekończącą się zimę. Było tak ciemno, że Blanky musiał nieść strzelbę w lewej dłoni – wciąż okrytej grubą rękawicą – a prawą ręką przytrzymywać się pokrytego lodem relingu. Wydawało mu się, że drzewce grotmasztu od strony dziobu także zostało urwane.
– Leys! – krzyknął.
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zza sterty śniegu i skrzynek wychynął jakiś wielki, biały kształt. Lodomistrz nie potrafił określić, czy jest to biały niedźwiedź, czy wytatuowany demon, ani też czy znajduje się w odległości dziesięciu czy trzydziestu stóp, wiedział jednak, że stworzenie owo blokuje mu drogę na dziób.
Potem stanęło na tylnych nogach.
Blanky widział tylko jego zarys, wiedział jednak, że jest ogromne – choćby dlatego, że na jego twarz padało mniej śniegu, jakby potwór zablokował śnieżycę własnym ciałem. Mała trójkątna głowa, jeśli rzeczywiście ów niewyraźny kształt w ciemności był jego głową, wznosiła się ponad miejscem, w którym jeszcze niedawno wisiały drzewca. W jasnym trójkącie głowy widać było dwie czarne plamki – oczy? – zawieszone co najmniej czternaście stóp nad pokładem.
Niemożliwe, pomyślał Thomas Blanky. Stworzenie ruszyło w jego stronę.
Blanky przełożył strzelbę do prawej ręki, oparł kolbę o ramię, podparł broń drugą ręką i wypalił.
Błysk eksplozji pozwolił lodomistrzowi ujrzeć przez moment czarne, martwe, beznamiętne oczy wpatrującego się weń rekina – nie, wcale nie rekina, poprawił się w myślach sekundę później; te dwa czarne jak otchłań kręgi były znacznie bardziej przerażające, złowrogie i inteligentne niż ślepia rekina – bezlitosnego drapieżnika, który postrzega cię tylko jako pożywienie. Owe mroczne, bezdenne ślepia zawieszone wysoko ponad głową Blanky’ego nagle zaczęły się do niego zbliżać.
Lodomistrz rzucił bezużyteczną strzelbą w potwora – nie miał czasu na przeładowanie – i doskoczył do drablinki.
Tylko dzięki czterdziestoletniemu doświadczeniu lodomistrz Blanky wiedział, gdzie ona się znajduje, i trafił do niej w zasnutych śniegiem ciemnościach. Zacisnął prawą dłoń na linie, oderwał nogi od pokładu i wyrzucił je wysoko w górę, szczęśliwie trafiając stopami w ciemnościach na któryś ze szczebli, zębami ściągnął grubą rękawicę z lewej dłoni i zaczął piąć się w górę, wisząc jednocześnie niemal do góry nogami po wewnętrznej, zwróconej do pokładu stronie wygiętych w łuk lin.
Sześć cali pod jego nogami i pośladkami coś przecięło powietrze z mocą rozkołysanego dwutonowego tarana. Blanky słyszał, jak trzy grube, pionowe liny pękają z trzaskiem… niemożliwe!… a pozbawiona dolnego punktu zaczepienia drablinka leci w dół, omal nie zrzucając go z powrotem na pokład.
Utrzymał się. Przełożywszy nogę na drugą stronę drablinki, lodomistrz bez chwili zastanowienia ponownie zaczął piąć się w górę. Thomas Blanky poruszał się jak małpa – wspinał się po takielunku już jako dwunastoletni chłopiec, kiedy to uważał, że maszty, żagle i liny na trzymasztowym okręcie wojennym, na którym rozpoczął swą marynarską karierę, zostały zbudowane przez Jej Wysokość wyłącznie dla jego przyjemności.
Był już dwadzieścia stóp nad pokładem i zbliżał się do poziomu drugiego drzewca – to wciąż ustawione było pod należytym kątem, prostopadle do osi pokładu – kiedy stworzenie na dole ponownie uderzyło w mocowanie drablinek, odrywając od relingu kawał drewna wraz z kołkami, metalowymi trzpieniami i blokami oraz grubą warstwą lodu.
Cała sieć drablinek runęła w stronę masztu. Blanky wiedział, że siła uderzenia strąci go z lin i rzuci prosto w łapy i paszczę czekającego na dole potwora. Choć w zasnutej śniegiem ciemności wciąż widział nie dalej niż na odległość pięciu stóp, lodomistrz skoczył na wanty.
Jego marznące palce trafiły na drzewce i zawieszone pod nim liny, w tej samej chwili na dolnej linie oparła się także jego stopa. Blanky wiedział, że najlepiej chodzi się po wantach na bosaka, jednak teraz oczywiście nie wchodziło to w grę.
Podniósł się na wysokość drzewca, niemal dwadzieścia pięć stóp nad pokład, i oplótł oblodzoną drewnianą belkę rękami i nogami, kładąc się na niej niczym przerażony jeździec na koniu. Stopami odszukał liny, które zapewniły mu lepsze podparcie.
Normalnie, nawet w ciemnościach, wietrze, śniegu i gradzie, każdy prawdziwy żeglarz wspiąłby się sześćdziesiąt stóp wyżej, aż do salingu grotmasztu, skąd mógłby obrzucać swego prześladowcę obelgami, niczym szympans siedzący bezpiecznie na wysokim drzewie i ciskający w swego wroga owocami i kałem. Tyle że w tę grudniową noc na HMS Terror nie było miejsca, do którego Blanky mógłby uciec przed stworzeniem tak potężnym, że mogło zniszczyć główne drzewce.
Ponad rok wcześniej, we wrześniu, Blanky pomagał Crozierowi i Harry’emu Peglarowi, odpowiadającemu za przedni maszt, kiedy ci przygotowywali Terror do drugiej zimy w lodzie. Nie było to zajęcie łatwe ani bezpieczne. Najpierw zdjęli i ułożyli pod pokładem dziesiątki jardów olinowania. Potem ostrożnie zdemontowali bramstengi i stengi – ostrożnie, bo gdyby ciężki maszt wyślizgnął się i runął w dół, przebiłby wszystkie pokłady i poszycie statku niczym potężna włócznia przenikająca przez cienką zbroję. Niejeden już okręt zatonął wskutek takiej nieostrożności. Gdyby jednak te odcinki masztu pozostały na swoim miejscu, podczas długiej zimy zgromadziłaby się na nich ogromna ilość lodu. Lodowe sople i bryły spadałyby na niższe olinowanie i na głowy ludzi pełniących wachtę, a poza tym ciężar lodu mógłby przewrócić okręt na bok.
Kiedy nad statkiem wznosiły się już tylko trzy kikuty dolnych części masztów – dla marynarza był to widok równie nieznośny jak dla portrecisty widok człowieka o amputowanych członkach – Blanky nadzorował luzowanie want i lin pozostałych na statku; zbyt mocno napięte liny i płótno nie wytrzymałyby ciężaru śniegu i lodu. Nawet łodzie Terroru – dwie wielkie łodzie wielorybnicze, dwa mniejsze kutry, skif komandora, szalupy i jolki, w sumie dziesięć jednostek – zostały zniesione na dół, odwrócone, należycie przymocowane i przykryte.
Teraz Thomas Blanky wisiał na wantach drugiego drzewca grotmasztu, dwadzieścia pięć stóp nad ziemią, i miał nad sobą jeszcze tylko jeden poziom, a wszystkie liny i drablinki prowadzące na ten trzeci i ostatni poziom okryte były grubą warstwą lodu. Sam grotmaszt wyglądał jak kolumna lodu oblepiona z jednej strony warstwą śniegu. Lodomistrz objął mocniej drzewce i próbował spojrzeć w dół, gdzie panowały teraz całkowite ciemności – albo Handford zgasił lampę, którą dał mu Blanky, albo coś zgasiło ją za niego. Blanky zakładał, że marynarz kryje się w ciemności lub jest już martwy; tak czy inaczej nie mógł liczyć na jego pomoc. Przytrzymując się mocniej want, lodomistrz spojrzał w lewo i przekonał się, że w miejscu, gdzie na wachcie powinien stać David Leys, wciąż jest ciemno.
Blanky wytężył wzrok, próbując dojrzeć potwora pod masztem, widział jednak tylko niewyraźną, ciemniejszą od nocy plamę, która zmierzała ku grotmasztowi, rozrzucając po drodze dwustu – i trzystufuntowe beczki z piaskiem, jakby były to dziecinne zabawki.
Nie zdoła wspiąć się na grotmaszt, pomyślał Blanky. Czuł lodowate zimno drzewca przenikające do jego nóg i tułowia. Jego dłonie, okryte tylko cienkimi rękawiczkami, zaczęły kostnieć. Gdzieś w trakcie wspinaczki zgubił uszankę i szal. Nasłuchiwał, licząc, że lada moment usłyszy trzask otwieranego włazu i krzyki marynarzy, na dziobie okrętu panowała jednak cisza i nieprzeniknione ciemności.
Czy to coś zablokowało też przedni właz? Przynajmniej nie może wspiąć się na grotmaszt. Żadne stworzenie tej wielkości tego nie dokona. Żaden biały niedźwiedź – jeśli to jest biały niedźwiedź – nie umie się wspinać.
Potwór zaczął się wspinać na skrócony maszt.
Blanky czuł drżenie drzewca, kiedy stwór wbijał pazury w drewno. Słyszał trzaski, zgrzyty i stękanie… ciężkie, basowe stękanie… Potwór się wspinał.
Zapewne sięgnął kikutów najniższych odłamanych drzewc, podnosząc tylko łapy nad łeb. Blanky próbował przebić wzrokiem ciemności i był niemal pewien, że widzi okrytą futrem masę wspinającą się w górę masztu, olbrzymie przednie łapy – albo ręce – wielkości dorosłego człowieka wbite w drewno i tylne łapy oparte o kikuty najniższych drzewc.
Blanky przesunął się dalej wzdłuż oblepionego lodem i śniegiem drzewca, obejmując go rękami i nogami niczym kochankę. Gdy tylko mógł, opierał się stopami o wanty i odpychał do przodu, zmierzając na przeciwległy kraniec poziomej belki.
Tymczasem olbrzymi stwór na grotmaszcie dotarł do poziomu drzewca Blanky’ego. Lodomistrz kilkakrotnie oglądał się nań przez ramię, widział jednak tylko olbrzymią, białą pustkę w miejscu, gdzie powinna się znajdować pionowa linia masztu.
Coś uderzyło w drzewce z taką siłą, że Blanky wyleciał w powietrze na wysokość dwóch stóp, a potem wylądował ciężko na brzuchu i kroczu. Spadłby na pokład, gdyby jego przemarznięte dłonie i prawa stopa nie były wplątane w wanty. Przez chwilę nie mógł złapać oddechu – czuł się tak, jakby dosiadł właśnie wierzgającego konia z żelaza.
Drugie uderzenie strąciłoby go z tego konia, Blanky był już jednak na nie przygotowany i trzymał się z całych sił. Mimo to drgania były tak silne, że lodomistrz zsunął się z oblodzonej belki i zawisł pod nią, wplątany w wanty. Zdołał się podnieść i ułożyć na drzewcu tuż przed trzecim, najsilniejszym uderzeniem. Usłyszał trzask, poczuł, jak drzewce zaczyna się przechylać, i uświadomił sobie, że zostało mu tylko kilka sekund, nim wraz z ciężką belką, wantami, linami i drablinkami runie na położony dwadzieścia pięć stóp niżej pokład.
Blanky dokonał niemożliwego. Wyprostował się i uklęknął na przechylonym, oblodzonym drzewcu, potem stanął na równych nogach, wymachując szeroko rękami dla utrzymania równowagi, wreszcie rzucił się w ciemność, rozkładając szeroko ręce i nogi, szukając jednej z niewidocznych lin, które powinny były – mogły – tam wisieć. Wybierając kierunek skoku, starał się brać pod uwagę siłę i kierunek wiatru, przechył pokładu i drgania uderzanego przez potwora drzewca.
Jego dłonie minęły zawieszoną w powietrzu drablinkę. Uderzyła w nią jednak jego twarz; spadając, Tom Blanky zdążył pochwycić oblodzoną linę obiema rękami i zsunąć się zaledwie sześć stóp niżej, by potem rozpocząć szaloną wspinaczkę do trzeciego, najwyższego drzewca, umocowanego na wysokości niemal pięćdziesięciu stóp nad pokładem.
Potwór wydał z siebie ogłuszający ryk. Moment później rozległ się potężny huk, kiedy drugie drzewce, wanty i liny runęły na pokład.
Blanky właściwie zawisł na pojedynczej linie umocowanej w odległości ośmiu jardów od głównego masztu. Służyła do szybkiego zejścia z salingu albo górnych drzewc, a nie do wspinaczki. Mimo że była oblodzona, wiał silny wiatr i padał śnieg, mimo że Thomas Blanky tracił już czucie w rękach, wspiął się niczym czternastoletni aspirant, pochłonięty zabawą z chłopcami okrętowymi.
Nie mógł wciągnąć się na najwyższe drzewce – było zbyt oblodzone – odnalazł tam jednak wanty i przesunął się na poluzowaną wantę pod drzewcem. Od zamarzniętej liny i zwiniętego płótna oderwał się kawałek lodu, który sekundę później roztrzaskał się o pokład. Blanky miał wrażenie – a może tylko nadzieję – że słyszał huki i trzaski dobiegające z dziobu, jakby Crozier i jego ludzie rozbijali zamknięty właz siekierami.
Uczepiwszy się zwiniętego płótna niczym pająk, Blanky spojrzał w dół i na lewo. Albo przestał padać śnieg, albo jego wzrok przywykł bardziej do ciemności, widział bowiem wyraźnie sylwetkę potwora, który wspinał się do trzeciego i najwyższego drzewca. Był tak wielki, że w porównaniu z potężnym masztem wyglądał jak duży kot wspinający się na bardzo cienkie drzewo. Tyle że wcale nie przypomina kota, pomyślał Blanky, może prócz faktu, że wspinał się, wbijając pazury w dębowe drzewce i żelazne pasy, których nie mogła przebić nawet średniej wielkości kula armatnia.
Tymczasem Blanky przesuwał się po zamarzniętym żaglu, który skrzypiał pod jego ciężarem niczym zbyt nakrochmalony muślin. W miarę jak oddalał się od masztu, na pokład spadały kolejne porcje spękanego lodu.
Olbrzymi kształt za jego plecami dotarł do poziomu trzeciego drzewca. Blanky czuł drżenie drewna, płótna i lin, kiedy część ogromnego ciężaru potwora przeniosła się na drzewca po obu stronach masztu. Wyobraziwszy sobie uderzenie jednej z olbrzymich przednich łap, Blanky zaczął pełznąć jeszcze szybciej. Znajdował się już w odległości czterdziestu stóp od masztu, poza pokładem. Marynarz, który pracując przy żaglach, spadłby z tego miejsca, runąłby do morza. Blanky spadłby na położony ponad sześćdziesiąt stóp niżej lód.
Coś opadło na twarz Blanky’ego i ramiona – siatka, sieć pajęcza, pułapka. Blanky omal nie krzyknął ze strachu, w porę jednak zrozumiał, co to takiego – drablinki, liny łączące reling z drugim salingiem, przełożonym na czas zimy na czubek skróconego masztu, by marynarze mogli strącać stamtąd lód. To była drablinka z prawej burty, wyrwana z mocowań w relingu i pokładzie nieprawdopodobnie mocnym uderzeniem potwora. Oblepione śniegiem i lodem kwadraty drablinki zachowywały się jak małe żagle, które wiatr przeniósł daleko poza prawą burtę.
Blanky znów zadziałał instynktownie, bez zastanowienia. Gdyby zaczął się zastanawiać nad kolejnym ruchem, zapewne nie miałby już czasu go wykonać.
Odepchnął się od zwiniętego żagla i rzucił na kołysaną wiatrem drablinkę.
Zgodnie z jego oczekiwaniami, obciążona drablinka poleciała z powrotem w stronę masztu. Blanky minął zaledwie o stopę ogromne cielsko uczepione masztu. Było zbyt ciemno, by mógł przypatrzyć mu się dobrze, widział jednak, jak trójkątna głowa wielkości jego tułowia, osadzona na szyi zbyt długiej i wężowej, by mogła pochodzić z tego świata, obraca się gwałtownie w jego kierunku, słyszał też, jak zęby dłuższe od jego palców zamykają się z trzaskiem w miejscu, przez które przed sekundą przeleciał. Lodomistrz poczuł nawet oddech potwora – smród gnijącego mięsa, zupełnie inny od rybiego zapaszku wydobywającego się z paszcz niedźwiedzi polarnych, które zabili i oprawili na lodzie. To był odór rozkładającego się ludzkiego ciała zmieszany z zapachem siarki, gorący jak podmuch powietrza wypływający z otwartego paleniska kotła.
W tym momencie Thomas Blanky zrozumiał, że marynarze, których nazywał przesądnymi głupcami, mieli rację; to stworzenie z lodu było demonem lub bogiem zamkniętym w postaci przerażającego drapieżnika. Było siłą, którą należało albo obłaskawić, albo czcić, albo po prostu przed nią uciec.
Mijając środkową oś okrętu, obawiał się przez chwilę, że niższa część drablinki zaczepi o kikut odłamanych drzewc albo zapłacze się w wantach – wtedy potwór musiałby jedynie przyciągnąć go do siebie niczym rybę schwytaną w sieć – ale ciężar jego ciała nadał sieci taki pęd, że oddaliła się od masztu na odległość co najmniej piętnastu stóp, w stronę lewej burty.
Blanky wiedział, że teraz drablinka poniesie go w drugą stronę, prosto w ogromną lewą łapę potwora, która wyciągała się ku niemu w ciemnościach.
Lodomistrz obrócił się, przerzucając ciężar ciała w stronę dziobu, a poczuwszy, że ciężka, porozrywana sieć poddaje się jego manewrom, wysunął nogi z drablinki, szukając stopami trzeciego drzewca.
Jego stopa trafiła na oblodzoną belkę, kiedy nad nią przelatywał. Podeszwa buta ześlizgnęła się z lodu, kiedy jednak lina niosła go ponownie w stronę rufy, Blanky zdążył oprzeć obie stopy na drzewcu i odepchnąć się od niego z całych sił.
Splątana sieć lin i drablinek znów niosła go obok grotmasztu, teraz jednak zataczała wielki łuk w stronę rufy. Nogi Blanky’ego nadal wisiały bezwładnie w powietrzu, pięćdziesiąt stóp nad zniszczonym namiotem. Kiedy zbliżał się do masztu, przywarł całym ciałem do lin, wyginając tułów do przodu.
Pazury przecięły powietrze niecałe pięć cali od jego pleców. Gdyby miał na to czas, lodomistrz pokręciłby głową z niedowierzaniem – wiedział, że od masztu dzieli go co najmniej dziesięć stóp. Potwór musiał wbić pazury prawej łapy – albo rękę, albo diabelskie szpony – w maszt i wisząc tylko na niej, wyciągnąć drugie ramię na odległość sześciu stóp.
Ale chybił.
Blanky wiedział, że kiedy znów pofrunie w jego stronę, monstrum już nie chybi.
Pochwycił skrajną linę drablinki i zaczął ześlizgiwać się w dół jak najszybciej, trąc palcami o poprzeczne szczeble i linki, co w każdej chwili groziło upadkiem na pokład.
Drablinka dotarła na szczyt łuku, który zataczała wokół masztu, i zaczęła wracać.
Jeszcze za wysoko, pomyślał Blanky, kiedy splątane liny niosły go z powrotem w stronę grotmasztu.
Potwór bez trudu przechwycił drablinkę, kiedy ta dotarła do podłużnej osi okrętu, ale Blanky był już dwadzieścia stóp niżej i wciąż się zsuwał.
Potwór zaczął przyciągać do siebie splątaną masę takielunku.
To jest, kurwa, niesamowite, zdążył pomyśleć Thomas Blanky, kiedy jego prześladowca pociągnął tonę lub półtorej tony lodu i sznurów z taką łatwością, z jaką rybak wyciąga sieć z morza.
Lodomistrz zrobił to, co zaplanował w ciągu ostatnich kilku sekund lotu na drablince; ześlizgując się w dół, jednocześnie przenosił ciężar ciała raz do przodu, raz do tyłu, niczym chłopiec huśtający się na linie, zwiększając za każdym razem wychylenie drablinki. Jednocześnie jednak potwór ciągnął go w górę, mniej więcej w takim samym tempie, w jakim on schodził. Blanky przypuszczał, że dotrze na koniec lin w tym samym czasie, kiedy potwór przyciągnie go do siebie, na wysokość pięćdziesięciu stóp.
Wciąż jednak miał nad sobą tyle luźnej drablinki, że przy jej maksymalnym wychyleniu oddalał się o dwadzieścia stóp od pionu w stronę prawej burty. Zaciskając obie ręce na pionowych linach i opierając stopy na poziomych szczeblach, lodomistrz zamknął oczy i przywołał w myślach obraz chłopca huśtającego się na sznurze.
Z góry dobiegło głośne warknięcie, a liny powędrowały kolejne pięć, sześć stóp w górę.
Nie wiedząc, czy znajduje się dwadzieścia, czy czterdzieści pięć stóp nad pokładem, starając się wyczuć chwilę, kiedy drablinka osiągnie maksymalne wychylenie, Blanky przekręcił ją mocniej do wewnątrz, zsunął stopy ze szczebli i rzucił się w powietrze.
Wydawało mu się, że leci całą wieczność.
Najpierw musiał się ponownie obrócić, tak by nie wylądować na głowie, plecach lub brzuchu. Lód nie zamortyzowałby jego upadku – tym bardziej, oczywiście, reling albo pokład – ale na to nic już nie mógł poradzić. Lodomistrz wiedział, że jego życie zależy teraz od prostej newtonowskiej arytmetyki; Thomas Blanky stał się elementem równania ruchu obiektu balistycznego.
Wyczuł raczej, niż zobaczył reling prawej burty, który przesunął się w odległości sześciu stóp od jego głowy, dzięki czemu zdążył podciągnąć nogi i wyprostować ramiona, nim jego ciało uderzyło w zbocze śniegu i lodu łączące niczym podjazd burtę Terroru z zamarzniętą powierzchnią morza. Przed oddaniem skoku lodomistrz dokonał w myślach błyskawicznych obliczeń i zrobił wszystko, by trajektoria lotu wyprowadziła go tuż przed twardą jak beton ścieżkę, po której marynarze schodzili na lód, i tuż za śnieżną zaspę, gdzie pod trzema stopami śniegu kryły się okryte brezentem łodzie.
Wylądował dokładnie tam, gdzie zaplanował. Siła uderzenia pozbawiła go na moment oddechu. Poczuł przeszywający ból w lewej nodze – modlił się, by był to zerwany mięsień, a nie złamana kość – i zaczął toczyć się po długim stromym zboczu, jednocześnie wyrzucając z siebie całą lawinę przekleństw.
Trzydzieści stóp za okrętem, gdzieś na pokrytym śniegiem lodzie, Blanky opadł na plecy i zatrzymał się.
Szybko dokonał w myślach oceny sytuacji. Nie połamał rąk, choć bolał go prawy nadgarstek. Głowa także wydawała się nienaruszona. Bolały go żebra i z trudem wciągał powietrze w płuca, przypuszczał jednak, że winne są temu raczej strach i podniecenie niż połamane żebra. Ale lewa noga bolała go jak diabli.
Blanky wiedział, że powinien zerwać się na równe nogi i biec… natychmiast… ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Leżał na plecach, z rozłożonymi szeroko rękami i nogami, pozwalając, by ciepło jego ciała uchodziło w otaczające go lód i powietrze, próbując odzyskać oddech i trzeźwość umysłu.
Teraz bez wątpienia słyszał już krzyki ludzi dochodzące z przedniego pokładu. Na dziobie pojawiły się lampy, w ich żółtym blasku widać było wyraźnie smugi gnanego wiatrem śniegu. Potem Blanky usłyszał głuchy łomot i trzask; wiedział, że to demon ześlizgnął się właśnie z grotmasztu na pokład. Nawoływania i krzyki marynarzy zmieniły barwę, słychać w nich było nuty strachu i zdenerwowania, choć żaden ze stojących na dziobie ludzi nie mógł widzieć wyraźnie potwora, ukrytego na rufie pośród ruin namiotu, połamanych drzewc, takielunku i rozrzuconych skrzynek. Huknął strzał.
Obolały, pojękujący Thomas Blanky stanął na czworakach. Zgubił gdzieś swoje wełniane rękawiczki, jego dłonie były więc teraz pozbawione jakiegokolwiek okrycia. Stracił także czapkę, a jego rozpuszczone, przetykane pasmami siwizny włosy powiewały luźno na wietrze. Nie miał czucia w dłoniach, stopach i twarzy, lecz wszystko, co znajdowało się poza nimi, było źródłem różnych odmian bólu.
Podświetlona blaskiem lamp sylwetka potwora jednym skokiem pokonała reling i ruszyła w jego stronę.
Blanky błyskawicznie zerwał się na równe nogi i pobiegł w ciemność, między lodowe iglice i seraki.
Dopiero oddaliwszy się jakieś pięćdziesiąt jardów od statku, uświadomił sobie, że równie dobrze mógł podpisać wyrok śmierci na samego siebie.
Nie powinien oddalać się od statku. Powinien pobiec wokół okrytych śniegiem łodzi, wzdłuż prawej burty okrętu, wspiąć się na wciśnięty w lód bukszpryt i pędzić do lewej burty, wzywając jednocześnie pomocy.
Niemal od razu uświadomił sobie, że nie zdążyłby nawet wspiąć się na dziób. Potwór złapałby go w ciągu dziesięciu sekund.
Dlaczego pobiegłem w tę stronę?
Miał jakiś plan, zanim zeskoczył z drablinki. Co to był, do diabła, za plan?
Blanky słyszał skrzypienie śniegu i tupot łap za plecami.
Ktoś, być może pomocnik lekarza z Erebusa, Goodsir, mówił kiedyś, jak szybko potrafi biegać biały niedźwiedź – dwadzieścia pięć mil na godzinę? Tak, co najmniej tyle. Blanky nigdy nie był dobrym biegaczem. A teraz musiał omijać lodowe iglice, seraki i szczeliny, które widział dopiero wtedy, gdy był zaledwie kilka stóp przed nimi.
Dlatego pobiegłem w tę stronę. Taki był plan.
Potwór biegł za nim, omijając te same poszarpane bryły lodu i iglice, między którymi pędził slalomem Blanky. Jednak lodomistrz dyszał i rzęził jak zepsuty miech, podczas gdy ogromny stwór za jego plecami pochrząkiwał tylko cicho – z rozbawienia? ze złością? – a każdy jego krok równał się trzem lub czterem krokom Blanky’ego.
Lodomistrz oddalił się już od statku o jakieś dwieście jardów. Uderzywszy w lodowy blok, który zobaczył zbyt późno, by przed nim uskoczyć, i przyjmując całą siłę uderzenia na prawe ramię, które natychmiast zdrętwiało podobnie jak wiele innych części jego ciała, Blanky uświadomił sobie, że od dłuższego czasu porusza się na oślep. Lampy na pokładzie Terroru były zbyt daleko – niewyobrażalnie daleko – by w czymkolwiek mu pomóc. Nawet gdyby mógł je jeszcze zobaczyć, nie oglądałby się za siebie – straciłby tylko cenne sekundy, od których mogło zależeć jego życie.
Za tą myślą przyszła następna; mógł biec w ciemności, bo korzystał z wyrytej w jego umyśle mapy lodowych pól, szczelin i brył otaczających Terror po sam horyzont. Blanky miał ponad rok, by przyjrzeć się zamarzniętemu morzu i wszystkim wałom, nierównościom, głazom i serakom pokrywającym jego powierzchnię. Mógł oglądać je zarówno w ciągu długiego arktycznego dnia, jak i przy blasku księżyca, gwiazd i zorzy polarnej, a jego wprawne oko i umysł niemal odruchowo notowały wszystkie elementy otaczającego go krajobrazu.
Przebiegłszy jakieś dwieście jardów w lodowej gęstwinie, za ostatnim wałem lodowym, który udało mu się pokonać – słyszał, jak potwór pokonuje wał zaledwie kilkoma skokami, zbliżając się do potencjalnej ofiary na odległość kilkunastu jardów – przypomniał sobie labirynt lodowych bloków, małych gór lodowych odwróconych do góry nogami, które połączyły się ze sobą, tworząc miniaturę górskiego łańcucha.
Jakby zrozumiawszy, dokąd zmierza jego ofiara, jasny kształt za jego plecami chrząknął głośno i przyspieszył kroku.
Za późno. Ominąwszy ostatni wysoki serak, Blanky zanurzył się w lodowym labiryncie. Tutaj jednak nie mógł już korzystać z mapy, którą zachował w umyśle – widział to skupisko lodowych bloków tylko z pokładu statku, przez lunetę – uderzył w lodową ścianę, upadł na siedzenie i zaczął pełznąć na czworakach do przodu. Nim odzyskał całkiem oddech i trzeźwość umysłu, potwór był tuż za nim.
Szczelina między dwoma głazami wielkości powozu miała nie więcej niż trzy stopy szerokości. Blanky wsunął się w nią – wciąż na czworakach, podpierając się pozbawionymi czucia dłońmi – tuż przedtem, nim potwór dopadł szczeliny i wsunął do niej łapę, próbując go pochwycić i przyciągnąć.
Lodomistrz starał się odsunąć od siebie obrazy kota i myszy, gdy olbrzymie pazury odrywały kawałki lodu zaledwie dziesięć cali od jego stóp. Wstał, upadł, ponownie podniósł się na równe nogi i ruszył przed siebie, zamknięty w nieprzeniknionej ciemności.
Niedobrze. Wąska lodowa alejka była za krótka – miała niecałe osiem stóp długości – i prowadziła na otwartą przestrzeń. Słyszał już kroki i pochrząkiwania potwora okrążającego lodowy blok od prawej strony. Wiedział, że nie może tu zostać – równie dobrze mógłby stanąć na środku boiska do krykieta – a szczelina, obłożona głównie śniegiem, a nie lodem, stanowiła tylko tymczasową kryjówkę. Potwór potrzebowałby zapewne ledwie minuty lub dwóch, by poszerzyć otwór i dostać się do niego. Tutaj mógł tylko umrzeć.
Rzeźbione wiatrem góry lodowe, które widział kiedyś przez lunetę, znajdowały się… gdzie? Chyba po lewej.
Ruszył w lewo, otarł się o lodowe iglice i seraki, przeszedł nad szczeliną głębokości zaledwie dwóch stóp, wspiął się na niski, poszarpany wał, ześlizgnął na dół, wspiął się ponownie i usłyszał, jak potwór wychodzi zza lodowego bloku i zatrzymuje się jakieś dziesięć stóp od niego.
Większe góry zaczynały się tuż za tym lodowym blokiem. Ta z otworem, który dostrzegł kiedyś przez lunetę, będzie…
…te lodowe twory przemieszczają się codziennie, co noc…
…przewracają się i odrastają, zmieniają kształt, spychane przez wały lodowe…
…potwór wspina się na lodowe zbocze, zmierzając do miejsca, gdzie stoi Blanky…
Cienie. Szczeliny. Pęknięcia. Ślepe alejki w lodzie. Wszystkie za małe, by mógł się w nich pomieścić. Chwileczkę.
W ścianie odwróconej góry lodowej po jego prawej stronie znajdował się otwór wysokości czterech stóp. Chmury rozeszły się na jedną chwilę, a światło gwiazd wystarczyło Blanky’emu, by dojrzeć nieregularny otwór w ciemnej ścianie lodu.
Dopadł do ściany i rzucił się we wnękę, nie wiedząc, czy ma dziesięć jardów, czy dziesięć cali głębokości. Nie zmieścił się.
Zewnętrzna warstwa ubrań – płaszcz i wełniane okrycia – nie pozwalała mu wcisnąć się w szczelinę.
Blanky zerwał z siebie ubranie. Potwór wspiął się już na wał lodowy i stanął na tylnych łapach. Lodomistrz go nie widział – nie miał czasu, by oglądać się za siebie – ale czuł, że potwór podnosi się na tylne łapy.
Nie odwracając nawet głowy, Blanky rzucił ubrania za siebie, najszybciej jak potrafił.
Potwór sapnął, zaskoczony – lodomistrz poczuł siarczany odór wydobywający się z jego paszczy – później zaś jednym ruchem rozdarł grubą warstwę ubrań na strzępy i odrzucił je na lód. Blanky zdołał jednak wykorzystać kilka sekund spokoju, które zyskał w ten sposób.
Ponownie rzucił się do lodowego otworu.
Zmieściły się tylko jego ramiona. Podeszwy butów ślizgały się przez sekundę po lodzie, wreszcie znalazły jakiś punkt podparcia, palce szukały szczelin, nierówności, jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
Lodomistrz przesunął się zaledwie cztery stopy w głąb wnęki, kiedy potwór sięgnął po niego. Najpierw zdarł jego prawy but i fragment stopy. Blanky poczuł, jak przerażające pazury wbijają się w jego ciało i pomyślał – miał nadzieję – że stracił tylko stopę. Dysząc ciężko, starając się nie myśleć o przeszywającym bólu, który czuł mimo drętwienia jego rannej nogi, wsuwał się coraz głębiej w otwór.
Lodowy tunel był coraz ciaśniejszy, zwężał się.
Pazury zgrzytnęły o lód i uderzyły w jego prawą nogę, zrywając skórę i mięśnie w miejscu, gdzie Blanky zranił się podczas skoku z olinowania. Lodomistrz poczuł zapach własnej krwi. Potwór zapewne także, znieruchomiał bowiem na moment, a później ryknął.
Ogłuszający ryk wypełnił cały tunel. Ramiona Blanky’ego zakleszczyły się między lodowymi ścianami, nie mógł już przesuwać się do przodu, choć wiedział, że cała dolna część jego ciała wciąż jest w zasięgu potwora.
Demon znów ryknął. Przerażający dźwięk na moment zmroził krew w żyłach lodomistrza, nie pozbawił go jednak zdolności działania. Wykorzystując chwilę wytchnienia, cofnął się o kilka cali do szerszej części tunelu, wysunął przed siebie złożone razem ręce i z całych sił odepchnął się kolanami od lodu. Choć ostre krawędzie otworu, który z pewnością nie był przeznaczony dla mężczyzn jego rozmiarów, zdzierały mu skórę z ramion i boków, zdołał przepchnąć się dalej do przodu.
Tuż za owym przewężeniem tunel poszerzał się i opadał. Blanky ześlizgnął się na brzuchu po lodzie zwilżonym jego krwią. Ubranie wisiało na nim w strzępach. Czuł, jak przeraźliwy ziąb obejmuje zaciśnięte mięśnie jego brzucha i krocze.
Potwór ryknął po raz trzeci, lecz tym razem przerażający dźwięk dochodził z odległości co najmniej kilku stóp.
Chwilę później, gdy Blanky wysunął się z tunelu, był pewien, że cały jego trud poszedł na marne. Tunel – wyżłobiony prawdopodobnie przez wodę ponad rok wcześniej – wyprowadził lodomistrza ponownie na otwartą przestrzeń. Nagle znalazł się pod rozgwieżdżonym niebem. Leżał na plecach, wciągając w nozdrza zapach własnej krwi, która wsiąkała powoli w lód i śnieg. Słyszał także kroki potwora, obchodzącego górę najpierw z lewej, potem z prawej strony, pewnego wygranej i prowadzonego zapachem świeżej krwi. Lodomistrz był zbyt zmęczony i obolały, by czołgać się dalej. Niech się dzieje, co chce, a Bóg żeglarzy niech strąci tego skurwiela z lodu w otchłanie piekielne. Blanky modlił się już tylko o to, by jedna z jego kości utkwiła w gardzieli potwora.
Dopiero po minucie i kilku kolejnych rykach – każdy z nich był głośniejszy od poprzedniego i dochodził z innego kierunku – Blanky zrozumiał, że potwór nie może się do niego dostać.
Owszem, leżał na otwartej przestrzeni i pod gołym niebem, zarazem jednak zamknięty był w lodowej skrzyni mającej pięć na osiem stóp, utworzonej co najmniej przez trzy lodowe bloki ściśnięte i zlepione ze sobą przez napierający lód. Jedna z przechylonych gór wisiała nad nim jak upadająca ściana, lecz Blanky wciąż widział gwiazdy. Dostrzegł także światło gwiazd dochodzące z dwóch pionowych szczelin położonych po przeciwległych stronach jego lodowej trumny – zobaczył również sylwetkę drapieżnika przesłaniającą gwiazdy po drugiej stronie jednej z tych szczelin, niecałe piętnaście stóp dalej – jednak prześwity między górami miały nie więcej niż sześć cali szerokości. Tunel, przez który przed chwilą się wczołgał, był jedyną drogą wyjścia i wejścia do tej kryjówki.
Potwór ryczał i kręcił się wokół Blanky’ego przez kolejne dziesięć minut.
Thomas Blanky usiadł i oparł poranione plecy i ramiona o lód. Nie miał płaszcza ani grubych wełnianych ubrań, a jego spodnie, dwa swetry, koszule i podkoszulek wisiały w krwawych strzępach, był więc przekonany, że zamarznie na śmierć.
Potwór nie odchodził. Przechadzał się tam i z powrotem niczym drapieżnik zamknięty w londyńskim zoo. Tyle że tutaj to Blanky tkwił we wnętrzu klatki.
Wiedział, że nawet jeśli potwór w końcu go zostawi, on nie będzie miał ani sił, ani ochoty przeciskać się ponownie przez wąski tunel. A gdyby nawet udało mu się dokonać tej sztuki, znalazłby się w miejscu, które równie dobrze mogłoby leżeć na księżycu – księżycu, który wychodził właśnie zza ustępujących chmur i wypełniał otaczające go lodowe bloki niesamowitym niebieskim blaskiem. Gdyby zaś jakimś cudem wydostał się z lodowego labiryntu, od statku wciąż dzieliłoby go trzysta jardów, a w tej chwili nie przeszedłby nawet dziesięciu. Nie czuł już własnego ciała, nie mógł też poruszać nogami.
Blanky wcisnął zmarznięte pośladki i bose stopy głębiej w śnieg – tu, gdzie nie docierał wiatr, warstwa śniegu była całkiem gruba – i zastanawiał się, czyjego towarzysze z Terroru kiedykolwiek go znajdą. Dlaczego w ogóle mieliby go szukać? Był tylko kolejną ofiarą monstrum z lodu. Przynajmniej kapitan nie będzie musiał znosić jego ciała, owiniętego starannie płótnem żaglowym, do Kajuty Zmarłych.
Po drugiej stronie tunelu i lodowych szczelin znów rozległy się ryki i hałasy, ale Blanky nie zwracał na nie uwagi.
– Mam w dupie ciebie i diabła, który cię spłodził – wymamrotał lodomistrz zdrętwiałymi, zamarzniętymi wargami. A może nic nie mówił. Uświadomił sobie, że śmierć przez zamarznięcie – być może i przez wykrwawienie, choć do tej pory krew sącząca się z jego licznych ran już pewnie zamarzła – wcale nie jest bolesna. Właściwie była całkiem spokojna… kojąca. Cudowny sposób na…
Blanky uzmysłowił sobie nagle, że w szczelinach i tunelu widać światło. Potwór chciał wywabić go z kryjówki za pomocą pochodni i lamp. Ale on nie da się nabrać na taką prostą sztuczkę. Będzie siedział w bezruchu, aż pogrąży się w głębokim, wiecznym śnie. Nie da monstrum tej satysfakcji i nie odezwie się po ich długim, cichym pojedynku.
– Do diabła, panie Blanky! – zahuczał w tunelu basowy głos komandora Croziera. – Odezwij się, jeśli tam jesteś, do cholery, albo cię tu zostawimy.
Blanky zamrugał. A właściwie próbował zamrugać. Jego powieki i rzęsy zamarzły. Czyżby był to kolejny podstęp demona?
– Tutaj – wychrypiał. I jeszcze raz, głośniej: – Tutaj!
Minutę później w tunelu ukazała się głowa i ramiona mata uszczelniacza, Corneliusa Hickeya, najmniejszego marynarza na pokładzie Terroru. Hickey trzymał w dłoni latarnię. Blanky zdążył jeszcze pomyśleć, że wygląda to tak, jakby góra urodziła właśnie gnoma.
W końcu zajęli się nim wszyscy czterej lekarze.
Blanky od czasu do czasu wynurzał się z przyjemnej mgły nieświadomości i sprawdzał, jak im idzie. Niekiedy opatrywali go lekarze z jego statku – Peddie i McDonald – a czasami medycy z Erebusa, Stanley i Goodsir. Nieraz był przy nim tylko jeden z nich, zajęty krojeniem, owijaniem lub zszywaniem. Blanky miał ochotę powiedzieć Goodsirowi, że niedźwiedzie polarne potrafią biec znacznie szybciej niż dwadzieścia pięć mil na godzinę, jeśli tylko zechcą. Ale… czy to rzeczywiście był niedźwiedź polarny? Raczej nie. Niedźwiedzie polarne były stworzeniami z tego świata, a to coś pochodziło z jakiegoś innego miejsca. Blanky nie miał co do tego wątpliwości.
Ostatecznie okazało się, że straty wcale nie były takie duże. Właściwie zupełnie małe.
John Handford, jak się okazało, był cały i zdrowy. Po tym, jak Blanky zostawił go przy prawej burcie, marynarz zgasił lampę i uciekł ze statku, przebiegając wokół niego na lewą burtę, by ukryć się przed potworem, który zajęty był w tym czasie pościgiem za lodomistrzem.
Alexander Berry, którego Blanky uznał już za zmarłego, leżał nieprzytomny pod płótnem namiotu, dokładnie w miejscu, gdzie stał na wachcie w chwili, kiedy potwór ukazał się na pokładzie i wyłamał drzewce. Berry uderzył się w głowę tak mocno, że nie pamiętał niczego, co wydarzyło się tej nocy, Crozier powiedział jednak Blanky’emu, że znaleźli jego broń i że Berry z pewnością z niej strzelał. Lodomistrz oczywiście także wypalił ze swojej strzelby, mierząc prosto w sylwetkę, która stała zaledwie kilka kroków od niego i była wielka jak ściana, a jednak ani na pokładzie, ani nigdzie indziej nie znaleziono najmniejszych śladów krwi.
Crozier spytał Blanky’ego, jak to możliwe – dwóch ludzi strzeliło do zwierzęcia z odległości kilku jardów, a zwierzę nie krwawiło? – jednak lodomistrz nie udzielił mu żadnej odpowiedzi. Choć w głębi duszy, oczywiście, wiedział.
Leys także był żywy i cały. Czterdziestojednoletni marynarz musiał widzieć i słyszeć wiele – zapewne był świadkiem, jak potwór pojawił się na pokładzie – lecz nie mówił o tym. David Leys ponownie zamilkł i wpatrywał się w przestrzeń. Najpierw zaniesiono go do izby chorych na Terrorze, ponieważ jednak lekarze potrzebowali miejsca, by opatrzyć pokiereszowanego lodomistrza, Leys trafił ostatecznie do większej izby chorych na Erebusie. Według relacji gadatliwych gości Blanky’ego, Leys leżał tam nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w suficie.
Blanky nie wyszedł z całej tej historii bez szwanku. Potwór oderwał mu pół stopy łącznie z piętą, lecz McDonald i Goodsir zaszyli i przyżegli otwartą ranę, zapewniając lodomistrza, że z pomocą cieśli okrętowego przygotują dlań drewnianą protezę, mocowaną na skórzanych paskach, która pozwoli mu znów normalnie chodzić.
Znacznie gorzej wyglądała jego lewa noga – pazury potwora w kilku miejscach zdarły z niej mięśnie do kości i porysowały samą kość – i jak wyznał potem doktor Peddie, wszyscy czterej lekarze byli pewni, że będą musieli amputować ją aż do kolana. Jednak dzięki jednej z niewielu zalet arktycznego klimatu – wolnemu postępowi wszelkich zakażeń i gangreny – po nastawieniu kości i założeniu ponad czterystu szwów noga Blanky’ego, choć powykręcana i pozbawiona w kilku miejscach całych połaci mięśni, powoli się goiła.
– Twoje wnuki nie będą się mogły napatrzeć na te blizny – rzekł James Reid, składając mu kurtuazyjną wizytę.
Mróz także zrobił swoje. Blanky zachował co prawda wszystkie palce u nóg – lekarze powiedzieli mu, że będzie ich potrzebował, by utrzymać równowagę na uszkodzonej stopie – stracił jednak wszystkie palce prawej dłoni prócz kciuka oraz dwa najmniejsze palce i kciuk lewej dłoni. Goodsir zapewnił go, że za jakiś czas będzie mógł swobodnie pisać i jeść, korzystając tylko z dwóch palców lewej ręki, a także zapinać guziki tymi samymi palcami oraz kciukiem prawej dłoni.
Thomasa Blanky’ego na razie gówno obchodziło zapinanie guzików. Żył. Potwór z lodu zrobił wszystko, by go tego życia pozbawić, ale on wygrał tę walkę. Mógł jeść, gawędzić ze swoimi towarzyszami, wypijać codzienną porcję rumu – już teraz mógł utrzymać kubek w zabandażowanych rękach – i czytać książkę, jeśli tylko ktoś zechciał mu pomóc i odpowiednio ją ułożyć. W najbliższym czasie zamierzał dokończyć Pastora z Wakefield i miał nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka, jaką przeczyta, nim jego doczesna wędrówka dobiegnie końca.
Blanky był żywy i zamierzał przebywać w tym stanie tak długo, jak tylko się da. Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do swojej kajuty – wciśniętej pomiędzy równie maleńkie kajuty porucznika Irvinga i Jopsona, stewarda komandora – co musiało nastąpić lada dzień, gdy tylko lekarze uznają, że nie potrzebuje już ich ciągłej opieki.
Na razie Thomas Blanky czuł się dziwnie szczęśliwy. Leżąc na swej koi w izbie chorych, nasłuchując późną nocą przyciszonych rozmów i śmiechów ludzi odpoczywających zaledwie kilka stóp dalej, za cienkim przepierzeniem, uśmiechnął się do siebie i pozwolił, by nieustające pojękiwania i trzaski lodu usiłującego zgnieść HMS Terror kołysały go do snu równie skutecznie jak matka.