70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 31 grudnia 1847 – i stycznia 1848.
Crozier i Fitzjames wyszli z Erebusa przed północą. W Wielkiej Kajucie było bardzo zimno, lecz na zewnątrz na ich ciała i zmysły natarł znacznie gorszy, srogi ziąb arktycznej nocy. W ciągu ostatnich godzin zerwał się lekki wiatr, który targał płomieniami pochodni i węgla płonącego w wielkich koksownikach – Fitzjames zasugerował Crozierowi, a ten po pierwszej godzinie picia whisky przystał na tę propozycję, by wysłać na lód dodatkowe porcje oleju i węgla i tym samym uchronić przebierańców przed zamarznięciem.
Komandorzy nie rozmawiali zbyt wiele, pogrążeni w melancholijnej zadumie. Poza tym co chwila ktoś im przeszkadzał. Porucznik Irving przyszedł zameldować, że wraca na Terror, porucznik Hodgson przyszedł zameldować, że został zmieniony przez porucznika Irvinga i wraz ze swymi ludźmi przybył już na zabawę; inni oficerowie, odziani w przedziwne kostiumy, przychodzili zameldować, że wszystko jest w porządku; różni marynarze i oficerowie z Erebusa przychodzili zameldować, że właśnie zeszli z wachty albo właśnie idą ją objąć; pan Gregory, mechanik, przyszedł zameldować, że mogą spokojnie wykorzystać węgiel do ogrzewania, bo gdyby nawet nadeszła ta mityczna odwilż, to paliwa potrzebnego do napędzania statku starczyłoby im tylko na kilka godzin. Po tych słowach poszedł przekazać marynarzom, że mogą zabrać jeszcze kilka worków z węglem na lód do coraz bardziej rozbawionych przebierańców; pan Murray, stary żaglomistrz – ubrany jak przedsiębiorca pogrzebowy, z twarzą zakrytą czaszką, która w gruncie rzeczy niewiele różniła się od jego pomarszczonego oblicza – przeprosił za najście i spytał, czy wraz ze swymi pomocnikami mógłby wykorzystać dwa zapasowe kliwry i utworzyć z nich zasłonę chroniącą przed wiatrem nowe koksowniki.
Komandorzy przyjmowali meldunki, wydawali rozkazy, wyrażali zgodę i udzielali ostrzeżeń, ani na chwilę nie odrywając się od swych melancholijnych rozmyślań.
Gdzieś między jedenastą i dwunastą włożyli wierzchnie okrycia, wyszli na pokład i zeszli ponownie na lód. Kilka chwil wcześniej Thomas Jopson i Edmund Hoar, stewardzi Croziera i Fitzjamesa, udali się do Wielkiej Kajuty z porucznikami Le Vesconte’em i Little’em – wszyscy odziani w fantastyczne kostiumy naciągnięte na wierzchnie okrycia – by oświadczyć, że kucharze pieką już mięso niedźwiedzi, że odłożyli najlepsze porcje dla komandorów, i spytali, czy komandorzy zechcieliby teraz przyjść na ucztę.
Crozier uświadomił sobie, że jest bardzo pijany. Potrafił wypić sporo alkoholu i zachowywać się normalnie – jego ludzie przywykli już do tego, że choć śmierdzi whisky na odległość, zawsze panuje nad sytuacją – jednak teraz, po kilku nieprzespanych nocach, zmierzając przez mroźną lodową krainę ku podświetlonym barwnym namiotom i roztańczonym postaciom, Crozier czuł whisky płonącą w jego brzuchu i głowie.
Marynarze ustawili ruszt w białej komnacie. Komandorzy przeszli przez kilka barwnych pomieszczeń, nie zamieniając ani słowa ze sobą ani z którymkolwiek z przemykających wokół przebierańców.
Crozier nie miał wątpliwości, że większość marynarzy także jest pijana. Jak to zrobili? Oszczędzali swoje porcje grogu? Chowali piwo, które zwykle podawano im do kolacji? Wiedział, że nie włamali się do magazynu rumu na Terrorze, bo kazał porucznikowi Little’owi sprawdzić dobrze zamki zarówno minionego ranka, jak i popołudnia. Magazyn rumu na Erebusiebyi pusty dzięki sir Johnowi Franklinowi, i to od chwili wypłynięcia okrętu z portu.
Ale ludzie zdołali się jakoś upić. Jako marynarz z czterdziestoletnim doświadczeniem, który odsłużył też swoje jako zwykły chłopak okrętowy, Crozier wiedział, że jeśli chodzi o pędzenie, gromadzenie czy wyszukiwanie alkoholu, pomysłowość brytyjskich marynarzy nie zna granic.
Ogromne połcie niedźwiedziego mięsa smażyły się nad otwartym ogniem na ruszcie, za którym stali pan Diggle i pan Wall; uśmiechnięty od ucha do ucha porucznik Le Vesconte oraz inni oficerowie z obu statków rozdawali ustawionym w kolejce marynarzom talerze z parującym jedzeniem. Dokoła unosił się smakowity zapach smażonego mięsa, który bezlitośnie pobudzał wyobraźnię i ślinianki Croziera, choć komandor przyrzekał sobie wcześniej, że nie weźmie udziału w tej uczcie.
Kolejka rozstąpiła się przed dwoma komandorami. Żebracy, papistyczni kapłani, francuscy dworzanie, wróżki, okryty całunem trup oraz dwaj rzymscy legioniści w czerwonych płaszczach, czarnych maskach i złotych zbrojach zaprosili Fitzjamesa i Croziera do podejścia do rusztu, skłaniając głowy, kiedy dowódcy przeszli obok nich.
Pan Diggle, który dla wygody przesunął teraz swój obfity biust na brzuch, osobiście odkroił dwa najlepsze kawałki mięsa dla komandora Croziera, a potem dla komandora Fitzjamesa. Le Vesconte podał im sztućce z oficerskiej mesy i białe lniane serwetki. Porucznik nalał do kubków piwo.
– Muszą panowie pić szybko – mówił Fairholme – zanurzając usta w piwie jak ptaki, żeby wargi nie przymarzły wam do kubków.
Fitzjames i Crozier zasiedli u szczytu stołu okrytego białym prześcieradłem, na przykrytych prześcieradłami krzesłach, które odsunął dla nich pan Farr, niedawna ofiara gniewu Croziera. Pan Blanky siedział obok swego odpowiednika z Erebusa, pana Reida, podobnie jak Edward Little i kilku oficerów z okrętu flagowego. Lekarze zebrali się po drugiej stronie stołu.
Crozier zdjął grube rękawicę, ujął w zziębniętą dłoń widelec i spróbował ostrożnie smażonego mięsa, uważając, by metalowy widelec nie dotknął jego ust. Kotlet z niedźwiedzia sparzył go w język. Komandor miał ochotę roześmiać się głośno – w arktyczną noc, przy temperaturze minus stu stopni, w której jego oddech natychmiast zmieniał się w obłok kryształków lodu, on sparzył się w język. Spróbował ponownie, odgryzł kawałek mięsa i przeżuwszy, połknął.
To był najsmaczniejszy stek, jaki kiedykolwiek jadł. Crozier był tym zaskoczony. Wiele miesięcy temu, kiedyjedli niedźwiedzie mięso, wydawało im się zepsute i śmierdzące. Część marynarzy po zjedzeniu wątroby i innych narządów, które zazwyczaj uchodzą za przysmaki, poważnie się pochorowała. Postanowiono wtedy, że mięso niedźwiedzi polarnych będzie spożywane tylko, gdy zajdzie taka konieczność.
A teraz ta uczta… ta wystawna uczta. Wszędzie dokoła w białej komnacie i zapewne w sąsiadujących z nią komnatach pomarańczowej i fioletowej ludzie siedzący przy stołach, na skrzyniach i beczkach pochłaniali smakowite steki. Śmiechy i rozmowy zadowolonych marynarzy zagłuszały huk płomieni płonących pod rusztem i trzepot płócien smaganych coraz silniejszym wiatrem. Kilku marynarzy w białym pokoju jadło za pomocą noży i widelców – niektórzy po prostu nabili stek na widelec i obgryzali go dookoła – większość jednak trzymała mięso w okrytych rękawicami dłoniach. Wyglądało to tak, jakby ponad setka drapieżników pożerała właśnie swe ofiary.
Im więcej Crozier jadł, tym bardziej robił się głodny. Fitzjames, Reid, Blanky, Farr, Little, Hodgson – nawet Jopson, jego steward, który siedział przy pobliskim stole z innymi stewardami – jedli swoje mięso z nie mniejszym apetytem. Jeden z pomocników pana Diggle’a, przebrany za małego Chińczyka, roznosił na stoły talerze z parującymi warzywami. Jednak warzywa przysmażone na patelni, na jednym z pieców z łodzi wielorybniczych, choć cudownie gorące, po prostu nie miały smaku w porównaniu z pysznym świeżym niedźwiedzim mięsem. Tylko powaga urzędu, jaki sprawował, i świadomość, że musi dawać innym przykład, nie pozwoliła Crozierowi przepchać się na początek kolejki i zażądać kolejnej porcji. Fitzjames choć raz nie wyglądał na przygaszonego; młody komandor miał taką minę, jakby za chwilę miał rozpłakać się ze szczęścia.
Nagle, w chwili gdy większość marynarzy zjadła już swoje steki i dopijała piwo, by mocno alkoholizowany napój nie zamarzł im w kubkach, perski król stojący obok wejścia do fioletowej komnaty zaczął nakręcać muzyczny mechanizm.
Gdy tylko rozbrzmiały pierwsze nuty, podniósł się ogromny aplauz, marynarze walili z całych sił w okryte rękawicami dłonie. Wielu miłośników muzyki na obu statkach narzekało na tę maszynę – zakres dźwięków wydobywających się z metalowych dysków był dokładnie taki sam, jaki wypuszczali ze swych instrumentów uliczni kataryniarze – jednak ta melodia była zbyt charakterystyczna, by ktokolwiek mógł ją pomylić z czym innym. Marynarze podnieśli się z miejsc. Inni zaczęli od razu śpiewać. Nawet Crozier musiał uśmiechnąć się szeroko, kiedy znajome słowa odbiły się echem od zbocza góry lodowej.
Gdy głosem niebios powołana
wyrosła Anglia z mórz przestworzy,
Śpiewali tak wśród szumu fal
uradowani aniołowie boży:
Komandorzy Crozier i Fitzjames także wstali ze swych miejsc i przyłączyli się do pozostałych, śpiewając ile sił w płucach pierwszy refren.
Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami
Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!
Czysty tenor młodego Hodgsona prowadził ludzi zamkniętych w sześciu spośród siedmiu komnat, gdy wyśpiewywali kolejne zwrotki:
Narody mniej niebiosom drogie
przed tyranami upadają,
a Twojej siły nikt nie złamie,
Ciebie złe moce się lękają.
Choć z daleka dobiegały go odgłosy jakiegoś zamieszania, rozgrzany whisky i stekiem, Crozier odrzucił głowę do tyłu i ryczał ze swymi ludźmi:
Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami
Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!
Ludzie w sąsiednich pomieszczeniach nadal śpiewali, ale teraz i śmiali się głośno, co wzmagało jeszcze zamieszanie. Mechaniczny instrument rozbrzmiał głośniej. Marynarze śpiewali jeszcze głośniej.
Crozier, wyśpiewujący ochoczo trzecią zwrotkę pieśni, doznał szoku, gdy do białej komnaty wkroczył nagle przedziwny pochód.
Każdy cios wroga z obcych stron
Twe siły po wielekroć mnoży,
Bo dusza twoja, czysta, wolna
Nigdy nie lęka się i nie trwoży.
Pochód prowadził marynarz przebrany w teatralną wersję admiralskiego munduru. Epolety były tak absurdalnie szerokie, że wystawały osiem cali poza ramiona drobnego mężczyzny. Był bardzo gruby; poły marynarki staromodnego munduru nie mogły objąć jego wielkiego brzucha. Karykaturalna postać pod jedną pachą niosła własną głowę, wykonaną z papier-mâché, pod drugą zaś admiralski kapelusz.
Crozier zamilkł. Pozostali śpiewali dalej.
Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami
Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!
Za bezgłowym admirałem, który bez wątpienia miał przedstawiać zmarłego sir Johna Franklina, choć sir John nie został pozbawiony głowy, lecz nóg, szedł powoli ogromny potwór, mający co najmniej dziesięć lub dwanaście stóp wzrostu.
Potwór miał ciało, futro, czarne łapy, długie pazury, trójkątny łeb i czarne ślepia charakterystyczne dla niedźwiedzi polarnych, kroczył jednak na dwóch łapach, był dwa razy wyższy od niedźwiedzia i miał dwa razy dłuższe ramiona. Szedł sztywno, jakby na oślep, kołysząc tułowiem do przodu i do tyłu, i przyglądając się małymi ślepiami każdemu mijanemu marynarzowi. Łapy potwora, które kołysały się na zwisających bezwładnie ramionach niczym serca dzwonów, były większe od ludzkiej głowy.
– Na dole idzie ten wasz olbrzym, Manson – wyjaśniał ze śmiechem Charles Frederick Des Voeux, który stał obok tuż obok Croziera i pochylał się ku niemu, by przekrzyczeć następną zwrotkę. – A na jego ramionach siedzi ten mały mat uszczelniacz, Hickey, zdaje się. Podobno przez całą noc zszywali ten kostium z dwóch niedźwiedzich skór.
Knowania złych tyranów próżne
Rozpalą złości Twej płomienie,
Co Tobie chwałę dadzą wieczną,
a im haniebne zapomnienie.
Kiedy olbrzymi niedźwiedź przeszedł przez białą komnatę, tłum marynarzy z komnaty błękitnej, zielonej i pomarańczowej ruszył za nim do kolejnego, fioletowego pokoju. Crozier stał nieruchomo, jakby dosłownie przymarzł do lodu. Wreszcie odwrócił powoli głowę i spojrzał na Fitzjamesa.
– Przysięgam, że nic o tym nie wiedziałem – wyszeptał Fitzjames. Był bardzo blady.
Biała komnata zaczęła pustoszeć, kiedy kolejni marynarze szli śladem bezgłowego admirała i wielkiego, pokracznego potwora, którzy zniknęli już w półmroku długiego, fioletowego pokoju. Wokół Croziera wciąż rozbrzmiewał jednak pijacki ryk:
PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI
BRYTYJCZYCY NIGDY NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!
Crozier także przyłączył się do pochodu, a Fitzjames szedł jego śladem. Dowódca HMS Terror nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej sytuacji; wiedział, że powinien natychmiast przerwać to absurdalne przedstawienie – żaden szanujący się dowódca nie mógł tolerować sytuacji, w której drwi się ze śmierci poprzedniego dowódcy wyprawy. Jednocześnie jednak wiedział, że zabawa osiągnęła już punkt, kiedy jego krzyki i napomnienia byłyby równie absurdalne i bezużyteczne jak pogański rytuał, któremu przyglądał się z rosnącym gniewem.
Twe miasta to kraina bogactw,
Twe pola, lasy, plon obfity dają.
Twe będą kiedyś wszystkie morza świata
i brzegi, które fale obmywają.
Bezgłowy admirał, człapiący za nim potwór i złożony z około stu przebierańców pochód nie zabawił długo w fioletowej komnacie. Gdy wszedł tam Crozier, zdążył jeszcze zobaczyć, jak Manson, Hickey i towarzyszący im tłum zatrzymują się na moment przy wejściu do komnaty hebanowej.
Crozier miał ochotę krzyknąć głośno „NIE!”, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Odgrywanie tego spektaklu z udziałem karykatury sir Johna i potwora z lodu w jakimkolwiek miejscu było obrazą pamięci zmarłego komandora, nabierało jednak szczególnie haniebnego wymiaru w owej czarnej, hebanowej komnacie z tykającym zegarem i głową niedźwiedzia. Bez względu na to, jak idiotyczny finał tego pochodu zaplanowali jego autorzy, przynajmniej lada chwila miał dobiec końca. Zakończyć musiał się też cały Drugi Wielki Karnawał Wenecki, impreza, która okazała się jedną wielką pomyłką. Crozier zamierzał pozwolić swym podwładnym dokończyć pieśń i ów pogański pochód, by potem kazać im natychmiast pościągać kostiumy i odesłać większość na statek. Na lodzie zostaliby takielarze i organizatorzy – komandor życzył sobie, by jeszcze tej nocy ściągnęli wszystkie liny i żagle, nawet jeśli mieliby sobie przy tym odmrozić ręce lub nogi. Później rozprawiłby się z Hickeyem, Mansonem, Aylmore’em i swoimi oficerami.
Admirał i towarzyszący mu potwór weszli chwiejnym krokiem do hebanowej komnaty, prowadzeni radosnymi okrzykami marynarzy.
Czarny zegar sir Johna zaczynał wybijać północ.
Tłum przebierańców na tyłach pochodu zaczął napierać na poprzedzające ich szeregi, by jak najszybciej dostać się do wnętrza czarnej komnaty i nie uronić ani odrobiny z mającego się tam rozegrać przedstawienia. Tymczasem żebracy, szczury, jednorożce, śmieciarze, jednonodzy piraci, arabscy książęta i egipskie księżniczki, gladiatorzy, wróżki i inne postacie kroczące na początku pochodu zaczęli się nagle wycofywać, jakby uznawszy, że jednak nie chcą znaleźć się pośrodku czarnych jak smoła ścian i stąpać po równie czarnym podłożu.
Crozier przepychał się łokciami przez gęsty tłum – stłoczona masa ludzi kołysała się raz do przodu raz do tyłu, targana sprzecznymi emocjami – uznawszy, że nawet jeśli nie może zapobiec finałowemu aktowi, to przynajmniej zdoła go skrócić.
Ledwie wszedł do wnętrza komnaty wraz z dwudziestoma lub trzydziestoma marynarzami, którzy także zatrzymali się przy wejściu, straciwszy nagle ochotę na zabawę – musiał odczekać chwilę, aż jego oczy przywykną do niemal całkowitych ciemności – kiedy poczuł na twarzy uderzenie zimnego powietrza, zupełnie jakby ktoś otworzył drzwi w ścianie góry lodowej. Choć przebierańcy obecni w pokoju próbowali jeszcze śpiewać, robili to z coraz mniejszym przekonaniem; pełnym gardłem śpiewali ci, którzy próbowali się dopiero wepchnąć do środka komnaty.
PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI
BRYTYJCZYCY NIGDY, NIGDY, NIGDY, NIGDY
NIGDY
NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!
Crozier widział tylko zarys niedźwiedziej głowy wyrastającej z lodu ponad hebanowym zegarem – dźwięk kurantów wydawał się wyjątkowo przerażająco, wręcz głośny w owej mrocznej przestrzeni – miał też wrażenie, że Manson i Hickey z trudem utrzymują równowagę na śliskiej powierzchni, zdezorientowani trzepotaniem północnej ściany, w którą uderzał coraz mocniejszy wiatr.
Crozier zrozumiał nagle, że w komnacie pojawiła się druga biała postać. Ona także stała na tylnych łapach, schowana głębiej w ciemności niż kukła Hickeya i Mansona. Była też od niej znacznie większa. I wyższa.
Marynarze obecni w komnacie zamilkli nagle, a gdy rozbrzmiało dziewiąte uderzenie zegara, ukryty w mroku kształt ryknął.
Na Ciebie Muzy z ośnieżonych szczytów
patrzą z zachwytem i zazdrością,
Wyspo błogosławiona pięknem niezrównanym,
łaskami Boga i mężnych serc miłością.
Nagle wszyscy obecni w pokoju rzucili się do wyjścia, ze zdwojoną siłą napierając na tych, którzy próbowali tam wejść.
– Co tu się dzieje? – spytał doktor McDonald. Wszyscy czterej lekarze ubrani byli w kostiumy arlekinów, ściągnęli jednak maski, dzięki czemu Crozier rozpoznał ich w mocniejszym nieco, fioletowym blasku wypływającym z przejścia między dwoma pokojami.
Któryś z marynarzy zamkniętych w hebanowej komnacie krzyknął przeraźliwie. Potem rozległ się drugi ryk, dźwięk niepodobny do niczego, co Francis Rawdon Moira Crozier słyszał do tej pory w swym życiu; dźwięk, który przynależał raczej do gęstej dżungli z jakiejś odległej epoki niż do Arktyki dziewiętnastego wieku. Dźwięk mający tak niskie, basowe rejestry, tak przejmujący i tak dziki zarazem, że dowódca HMS Terror omal nie zmoczył spodni w obecności swoich podwładnych.
Większy spośród dwóch białych kształtów obecnych w komnacie rzucił się do przodu.
Przebierańcy zaczęli krzyczeć przeraźliwie, próbowali odepchnąć do tyłu tłum ciekawskich, którzy wciąż parli do przodu, potem rozbiegli się na lewo i prawo, uderzając w ciemnościach w płócienne ściany.
Crozier stał nieruchomo w miejscu. Czuł masę potwora przesuwającego się obok niego w ciemności. Wyczuwał jego obecność umysłem… czuł ją w głowie. Nagle w nozdrza uderzył go zapach starej krwi, a potem smród gnijącego mięsa.
Księżniczki i wróżki zrzucały kostiumy i wierzchnie okrycia, próbowały przedrzeć się na drugą stronę płóciennej ściany, drżącymi rękami szukały noży przypiętych do pasa.
Crozier usłyszał paskudny głuchy odgłos, kiedy ogromna łapa potwora zakończona pazurami długości noża wbiła się w ciało jakiegoś człowieka. Coś chrupnęło obrzydliwie, kiedy olbrzymie kły zamknęły się na czaszce lub kościach ofiary. Tymczasem w pozostałych komnatach marynarze wciąż śpiewali pełnym głosem.
PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI
BRYTYJCZYCY NIGDY, NIGDY, NIGDY, NIGDY
NIGDY
NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!
Hebanowy zegar skończył wreszcie wybijać godzinę. Była północ. Rozpoczął się rok 1848.
Marynarze rozcinali nożami płócienne przegrody, by wydostać się na zewnątrz, a targane wiatrem pasy materiału wpadały w ogień pochodni i koksowników ustawionych na zewnątrz. Płomienie skoczyły ku niebu i niemal natychmiast objęły takielunek.
Biały kształt przeszedł do fioletowego pokoju. Czekający tam marynarze zaczęli krzyczeć i biegać na wszystkie strony, kląć i przepychać się, niektórzy cięli już płótno, nie próbując nawet uciekać w głąb kolorowego labiryntu. Crozier ruszył wreszcie z miejsca, odpychał na boki oszalałych ze strachu marynarzy, idąc śladem potwora. Płonęły już obie ściany hebanowego pokoju. Jakiś człowiek w stroju arlekina przebiegł tuż obok Croziera, krzycząc nieludzkim głosem; jego kostium i ubrania jarzyły się żółtym płomieniem.
Nim Crozier wyrwał się wreszcie z przerażonego, rozbieganego tłumu spanikowanych przebierańców, fioletowy pokój także stał już w ogniu, a potwór przeniósł się do pokoju białego. Komandor słyszał krzyki ludzi uciekających przed monstrum, wymachujących rękami i zrzucających z siebie krępujące kostiumy. Sieć lin, przygotowana z takim mozołem i pomysłowością, płonęła teraz na coraz większym obszarze, kreśląc na niebie ogniste runy. Płomienie odbijały się w nierównej powierzchni wysokiej na sto stóp góry lodowej.
Płonęły również drzewca, ciągnące się wzdłuż ogarniętej ogniem ściany hebanowego pokoju niczym odsłonięte żebra. Lata składowania w suchym arktycznym klimacie dokładnie pozbawiły drewno wilgoci. Teraz płonęło jak ogromny skład zapałek.
Zrozumiawszy, że w żaden sposób nie uda mu się zapanować w tej chwili nad sytuacją, Crozier zaczął biec wraz z innymi. Musiał uciec z płonącego labiryntu.
Biały pokój stał w ogniu. Płomienie strzelały w górę białych ścian z fragmentów płótna ułożonych na podłodze, z okrytych prześcieradłami stołów i krzeseł, z metalowego rusztu pana Diggle’a. Ktoś przewrócił mechaniczny instrument, który mienił się teraz w blasku płomieni wypolerowanymi mosiężnymi i dębowymi krzywiznami.
Crozier dostrzegł komandora Fitzjamesa stojącego w białym pokoju, jedyną postać pozbawioną kostiumu i pogrążoną w bezruchu. Pochwycił go za rękaw i szarpnął.
– Chodź, James! Musimy uciekać.
Dowódca Erebusa odwrócił powoli głowę i spojrzał na swego zwierzchnika tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Na jego usta powrócił dziwny, nieobecny i szalony uśmieszek.
Crozier uderzył go w ramię.
– Chodź!
Ciągnąc za sobą nieprzytomnego Fitzjamesa, Crozier wyszedł z białego pokoju, przeszedł przez czwarty pokój, którego ściany były teraz bardziej pomarańczowe od płomieni niż od farby, by wejść do pokoju zielonego, który także ogarnął już ogień. Wydawało się, że labirynt nie ma końca. Tu i ówdzie na lodzie leżały odziane w kostiumy postacie – niektóre jęczały głośno, inne próbowały ściągnąć z siebie zniszczone przebrania, ktoś był całkiem nagi i poparzony – pozostali marynarze przystawali, by im pomóc, podnosili swych towarzyszy i ciągnęli za sobą. Lód zasłany był także strzępami porzuconych kostiumów i okryć wierzchnich. Większość albo już płonęła, albo lada moment miała się zapalić.
– Chodź! – powtórzył Crozier, wciąż ciągnąc za sobą Fitzjamesa. Jakiś marynarz leżał nieprzytomny na lodzie – Crozier rozpoznał w nim młodego George’a Chambersa z Erebusa, jednego z chłopców okrętowych, który podczas wyprawy zdążył już wkroczyć w wiek męski – jednak nikt nie zwracał nań uwagi. Crozier zostawił na chwilę Fitzjamesa, zarzucił ciało Chambersa na ramię i ponownie chwyciwszy drugiego komandora za rękaw, ruszył biegiem, uciekając przed płomieniami, które z hukiem strzelały w górę.
Nagle za plecami Croziera rozległo się głośne, przeraźliwe syczenie.
Przekonany, że potwór zaszedł go od tyłu, komandor odwrócił się w miejscu, by stawić mu czoło, choć nie miał do obrony nic prócz jednej wolnej ręki.
Jego oczom ukazała się okryta parą, sycząca i trzaskająca góra lodowa. Ogromne połacie lodu i ciężkie półki odrywały się od głównej bryły i spadały na lód, sycząc niczym węże w zetknięciu z morzem płomieni, w które zamienił się płócienny labirynt. Crozier stanął i z zachwytem wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w ten niezwykły widok – niezliczone płaszczyzny góry, w których odbijał się blask płomieni, przywodziły mu na myśl stupiętrową bajkową wieżę wypełnioną blaskiem milionów świec. Wiedział, że nigdy w życiu nie zobaczy już czegoś podobnego.
– Francis – przemówił nieoczekiwanie komandor Fitzjames. – Musimy iść.
Ściany zielonego pokoju opadały na lód, ale za nimi także szalał ogień. Ogniste macki sięgały już ostatnich dwóch pomieszczeń.
Osłaniając twarz dłonią, Crozier przebiegł przez płomienie, zaganiając przed sobą ostatnich uciekinierów.
Wszyscy przebrnęli przez płonący purpurowy pokój, by zatrzymać się raptownie w pokoju niebieskim. Wiatr z północnego zachodu wył jak potępieniec, przyłączając się do chóru krzyków, ryku ognia i syczenia lodu. Pchane wiatrem płomienie tworzyły barierę blokującą wyjście z ostatniej, błękitnej komnaty.
Kilkunastu marynarzy, odzianych w strzępki kostiumów, stało bezradnie przed ową ognistą zaporą.
– NAPRZÓD! – ryknął Crozier głosem, który usłyszałby obserwator na najwyższym maszcie przy ośmiowęzłowym wietrze i czterdziestostopowych falach. I posłuchałby go. Ci ludzie także wykonali rozkaz, przeskakując z krzykiem przez ścianę ognia. Komandor biegł tuż za nimi, wciąż niosąc na ramieniu nieprzytomnego Chambersa i ciągnąc za sobą Fitzjamesa.
Wydostawszy się na zewnątrz, Crozier nie przystawał, minął po drodze kilkunastu marynarzy, którzy rozbiegli się na wszystkie strony. Komandor nie od razu zobaczył między nimi białego potwora, wszędzie panowało jednak ogromne zamieszanie – mimo że płomienie oświetlały lodową równinę na przestrzeni pięciuset stóp – poza tym był zajęty szukaniem swych oficerów, a potem jakiegoś lodowego bloku, na którym mógłby położyć nieprzytomnego George’a Chambersa.
Nagle przez ryk płomieni przedarł się huk wystrzałów.
Crozier nie mógł uwierzyć własnym oczom; czterech żołnierzy piechoty morskiej przyklękło w jednym rzędzie na skraju kręgu światła rzucanego przez płomienie i strzelało w grupy biegnących ludzi. Tu i ówdzie na lód padała jakaś postać, czasem odziana jeszcze w barwny bajkowy kostium.
Crozier wypuścił z uścisku rękaw Fitzjamesa i pobiegł do przodu. Stanął na linii ognia i zaczął wymachiwać rękami. Kule z muszkietów świszczały mu koło uszu.
– WSTRZYMAĆ OGIEŃ! DO JASNEJ CHOLERY, SIERŻANCIE TOZER, ZDEGRADUJĘ WAS DO SZEREGOWCA I KAŻĘ POWIESIĆ, JEŚLI NATYCHMIAST NIE WSTRZYMACIE OGNIA!
Strzelanina wreszcie ustała.
Szeregowcy poderwali się z kolan i stanęli przed komandorem na baczność, sierżant Tozer krzyczał, że biały potwór jest między marynarzami. Widzieli go w blasku ognia, niósł w paszczy człowieka.
Crozier nie zwracał na niego uwagi. Próbował zebrać wokół siebie jak najwięcej marynarzy z obu statków, odsyłał rannych i poparzonych na Erebusa, a jednocześnie starał się odnaleźć swoich oficerów – lub oficerów komandora Fitzjamesa – lub kogokolwiek, komu mógłby wydać rozkaz i mieć pewność, że rozkaz ten zostanie przekazany grupkom przerażonych marynarzy, którzy wciąż biegli na oślep przed siebie, pokonując lodowe grzbiety i zagłębiając się w ciemny gąszcz seraków i lodowych bloków.
Wiedział, że jeśli ci ludzie się zgubią, zamarzną. Albo wcześniej dopadnie ich potwór. Crozier postanowił, że nikt nie wróci na Terror, dopóki wszyscy nie ogrzeją się na dolnym pokładzie Erebusa.
W pierwszej chwili znalazł tylko drugiego oficera z Erebusa, Coucha, i porucznika Hodgsona, później jednak pojawił się porucznik Little owiany chmurą dymu i pary – kilkucalowa warstwa lodu wokół płomieni topiła się i zamieniała w gęstą mgłę, którą wiatr gnał w las seraków. Little zasalutował niezdarnie – miał poparzoną rękę – i zgłosił gotowość do wykonania rozkazu.
Z porucznikiem Little’em u boku Crozierowi było już nieco łatwiej zapanować nad sytuacją – zgarnął wreszcie z lodu wszystkich ludzi, odesłał ich na Erebusa, a potem kazał żołnierzom przeładować muszkiety i ustawić szyk obronny między marynarzami, którzy zmierzali do statku, a ogniem szalejącym obok góry lodowej.
– Mój Boże – powiedział doktor Goodsir, który wyszedł właśnie z Erebusa i stanął obok Croziera, by ściągnąć płaszcz i wierzchnie okrycia. – Tutaj jest naprawdę ciepło.
– Rzeczywiście – zgodził się z nim Crozier, ocierając spocone czoło. Ogień podniósł temperaturę co najmniej o sto stopni. Przez moment zastanawiał się, czy lód stopi się na całej grubości i czy wszyscy utoną. Potem zwrócił się do Goodsira: – Proszę odszukać porucznika Hodgsona i przekazać mu, by policzył zabitych i rannych, a potem przekazał ich panu. Proszę też odszukać pozostałych lekarzy i wraz z nimi przygotować izbę chorych w Wielkiej Kajucie sir Johna. Nie chcę, żeby zmarli leżeli na lodzie – ten potwór ciągle tam jest – więc niech marynarze przeniosą ich do skrajnika dziobowego na dolnym pokładzie. Przyjdę do was za czterdzieści minut i chcę, żebyście do tego czasu mieli już pełną listę zabitych i rannych.
– Tak jest, komandorze – odrzekł Goodsir. Lekarz ponownie włożył wierzchnie okrycie i ruszył w stronę Erebusa.
Płótno, takielunek, osadzone w lodzie maszty, kostiumy, stoły, skrzynie i inne sprzęty, które tworzyły siedmiokolorowy labirynt, płonęły przez całą noc i większość następnego, równie ciemnego dnia.