33

GOODSIR

69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. 22 kwietnia 1848.

Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira.

22 kwietnia 1848

Od czterech dni jestem w miejscu, które nazywamy Obozem Terror. Jaka nazwa, takie miejsce.

Łącznie przebywa tutaj sześćdziesięciu ludzi, którymi dowodzi komandor Fitzjames.

Przyznam, że kiedy przybyłem tutaj w zeszłym tygodniu i zobaczyłem obóz po raz pierwszy, przyszła mi na myśl Iliada Homera. Obóz rozstawiony jest na brzegach szerokiej odnogi morskiej, około dwóch mil na południe od kopca wzniesionego niemal dwadzieścia lat temu przez Jamesa Clarka Rossa. Stały ląd osłania nas nieco przed wiatrem i śniegiem wiejącym od strony paku.

Być może skojarzenia z Iliadą przywołał widok osiemnastu długich łodzi ułożonych w szeregu wzdłuż brzegu zamarzniętego morza – cztery łodzie leżały bezpośrednio na żwirze, pozostałe czternaście przywiązane były do sań.

Za łodziami stoi dwdzieścia namiotów różnej wielkości, od tych najmniejszych z płótna Holland, których używaliśmy prawie rok temu, podczas wyprawy porucznika Gore’a do Victory Point – w każdym namiocie tego typu może spać sześciu ludzi, po trzech w jednym, szerokim na pięć stóp śpiworze z wilczych skór i koców – przez nieco większe namioty zrobione przez żaglomistrza Murraya, w tym tuzmioty dla komandora Fitzjamesa i komandora Croziera oraz ich stewardów, do dwóch największych, rozmiarów Wielkiej Kajuty z Terroru – w jednym z nich mieści się izba chorych, w drugim mesa marynarska. Są też namioty pełniące funkcję mesy dla podoficerów oraz oficerów i równych im rangą cywilów, takich jak mechanik Thompson i ja.

Być może też skojarzenie z Iliadą wzięło się stąd, że kiedy ktoś zbliża się do Obozu Terror nocą – a wszystkie grupy z HMS Terror przybywały do obozu nocą, po trzech dniach wędrówki – nie może się nadziwić wielkiej liczbie ognisk. Oczywiście nie mamy drewna, które moglibyśmy palić w tych ogniskach – prócz kilku stert dębowych desek, które przyciągnęliśmy z Erebusa specjalnie w tym celu – korzystamy jednak z ostatnich worków węgla, które przewożono tu przez ostatnich kilka tygodni. Niektóre z ognisk płoną w kręgach ułożonych z kamieni, inne w czterech wysokich koksownikach uratowanych z karnawałowego pożaru.

W efekcie obóz rozświetlony jest blaskiem dziesiątek ognisk, a także pochodni i lamp.

Spędziwszy w obozie kilka dni, doszedłem do wniosku, że przypomina on bardziej obozowisko piratów niż zgromadzenie Achillesa, Odyseusza, Agamemnona i innych bohaterów Homera. Ludzie chodzą w poszarpanych, postrzępionych i wielokrotnie cerowanych ubraniach. Większość jest chora albo kuleje, albo jedno i drugie. Ich twarze są blade, często porośnięte gęstą brodą, zapadnięte oczy patrzą na świat z ciemnych oczodołów.

Włóczą się po obozie z nożami uwieszonymi u szerokich pasów i schowanych w pochwach sporządzonych z przyciętych pochew na bagnety. Owe pochwy to pomysł komandora Croziera, podobnie jak gogle z cienkiej metalowej siatki, które ludzie noszą w słoneczne dni, by nie nabawić się śnieżnej ślepoty. Ogólnie wszyscy wyglądają jak banda zbirów.

I większość ma objawy szkorbutu.

Ostatnio miałem dużo pracy w izbie chorych. Marynarze poświęcili sporo sił, by przewieźć przez lód i przerażające wały lodowe dwanaście koi dla chorych (i dwie dodatkowe dla komandorów), ale w tej chwili mam w izbie dwudziestu pacjentów, więc ośmiu z nich leży na posłaniach z koców, ułożonych bezpośrednio na ziemi. Światło podczas długich nocy zapewniają nam trzy lampy olejowe.

Większość ludzi śpiących w izbie chorych zapadła na szkorbut, choć nie wszyscy. Leży tutaj szeregowiec Heather, który niegdyś został pozbawiony przez potwora z lodu fragmentu czaszki i mózgu (Doktor Peddie uzupełnił brakujący fragment kości złotą płytką, mózgu niestety nie dało się niczym zastąpić). Heatherem zajmowali się do tej pory żołnierze, którzy zamierzali to robić także w Obozie Terror – szeregowiec został tu przewieziony na małych saniach sporządzonych specjalnie dla niego przez pana Honeya – lecz podczas transportu, trzech długich dni i dwóch zimnych nocy, Heather nabawił się zapalenia płuc. Tym razem nie spodziewam się, by szeregowiec, który do tej pory żył tylko dzięki jakiemuś niezwykłemu zrządzeniu niebios, pozostał przy życiu dłużej niż kilka dni.

Jest tutaj także David Leys, nazywany przez swoich towarzyszy Daveyem. Jego katatoniczny stan nie uległ zmianie od kiłku miesięcy, ale po przenosinach do obozu – dotarł tutaj wraz z moją grupą – nie przyjmuje już nawet rzadkiej zupy ani wody. Dziś jest sobota. Nie sądzę, by w środę o tej porze Leys jeszcze żył.

Ogromny trud, na jaki musieli zdobyć się marynarze, by przeciągnąć łodzie i tak wiele materiałów z okrętu na wyspę – przez wały lodowe, na które ja z trudem się wspinałem, choć przecież nie dźwigałem za sobą żadnych ciężarów – zaowocował typowymi złamaniami i kontuzjami, które musiałem opatrzyć. Należało do nich jedno poważne i skomplikowane złamanie ręki marynarza Bilia Shanksa. Zatrzymałem go tutaj, by obserwować na bieżąco, czy w ranę nie wdaje się zakażenie (ostre fragmenty kości przebiły w dwóch miejscach mięśnie i skórę).

Jednak największe żniwo zbiera szkorbut.

Być może pierwszy spośród wszystkich chorych umrze pan Hoar, steward komandora Fitzjamesa. Hoar coraz rzadziej odzyskuje świadomość. Podobnie jak Leys i Heather musiał zostać przewieziony przez dwadzieścia pięć mil po lodzie dzielącym nasz okręt od Obozu Terror.

Edmund Hoar ma wszystkie typowe objawy rozwoju tej choroby. Steward komandora jest młodym człowiekiem – skończy dwadzieścia siedem lat za dwa tygodnie, 9 maja. Jeśli dożyje tego dnia.

Jak na stewarda Hoar jest dużym mężczyzną – ma sześć stóp wzrostu – i kiedy nasza ekspedycja wyruszała z Anglii, był w doskonałym zdrowiu. Był bystry, energiczny, zdyscyplinowany i niezwykle wysportowany jak na stewarda. Podczas różnego rodzaju zawodów sportowych, które organizowaliśmy w trakcie postoju przy wyspie Beechey zimą 1845-46, Hoar często był zwycięzcą i przewodził różnym zespołom.

Miał już lekkie objawy szkorbutu zeszłej jesieni – znużenie, ospałość, coraz częstsze kłopoty z koncentracją – jednak choroba objawiła się z większą mocą po masakrze karnawałowej nocy. Hoar usługiwał komandorowi Fitzjamesowi po szesnaście godzin dziennie aż do lutego, w końcu jednak choroba wzięła górę.

Pierwszym niezaprzeczalnym objawem choroby, która dopadła pana Hoara, było coś, co marynarze z dziobówki nazywają koroną cierniową.

Z włosów Edmunda Hoara zaczęła sączyć się krew. Ito nie tylko z włosów na jego głowie. Plamy krwi pojawiały się codziennie najpierw na jego czapkach, potem na podkoszulkach, a potem na bieliźnie.

Przyglądałem się temu uważnie i stwierdziłem, że krew na głowie pochodzi z samych mieszków włosowych. Niektórzy marynarze próbują uniknąć tych pierwszych objawów, goląc sobie głowy do łysa, ale to oczywiście niczego nie zmienia. Kiedy uszanki, czapki, szale i poduszki marynarzy i oficerów zaczęły nasiąkać krwią, większość zaczęła owijać sobie głowy ręcznikami.

Oczywiście nie umniejsza to w żadnym stopniu zakłopotania i dyskomfortu, jakiego doświadcza człowiek, który krwawi ze wszystkich owłosionych miejsc na swoim ciele.

W styczniu zaczęły się także pojawiać krwotoki pod skórą stewarda Hoara. Choć oczywiście nikt nie organizował już żadnych zawodów na lodzie, a obowiązki rzadko zmuszały pana Hoara do wyjścia na zewnątrz lub podejmowania dużego wysiłku fizycznego, najmniejszy guz łub siniak objawiał się na jego ciele w postaci wielkiej sinoczerwonej plamy i nie chciał się goić. Zadrapanie lub drobne rozcięcie, jakich trudno czasem uniknąć przy obieraniu ziemniaków lub krojeniu mięsa, nie zamykały się i krwawiły tygodniami.

Do końca stycznia nogi pana Hoara spuchły i nabrzmiały do absurdalnych rozmiarów – były co najmniej dwukrotnie grubsze niż normalnie. Hoar musiał pożyczać brudne spodnie od większych od niego marynarzy, by mieć w czym usługiwać komandorowi. Nasilający się ból w stawach nie dawał mu spać. Nim nadszedł marzec, każdy ruch sprawiał Edmundowi Hoarowi niewyobrażalny ból.

Przez cały marzec Hoar upierał się, że nie może pozostać dłużej w izbie chorych Erebusa – że musi wracać do swojej kajuty i usługiwać komandorowi Fitzjamesowi. Jego blond włosy bezustannie sklejała zakrzepła krew. Spuchnięte ręce, nogi i twarz zaczynały przypominać wyrośnięte ciasto. Badałem go codziennie i zauważyłem, że z dnia na dzień jego skóra staje się coraz mniej elastyczna; na tydzień przed tym, jak Erebus uległ zniszczeniu, mogłem wepchnąć w ciało Hoara niemal cały palec, a powstałe przy tym zagłębienie pozostawało tam na stałe, otoczone kolejnym siniakiem.

Do połowy kwietnia całe ciało Hoara zamieniło się w rozdętą, zniekształconą masę. Żółtaczka zabarwiła jego ręce i twarz. Jasnożółte oczy stanowiły szokujący kontrast dla czerwonych, krwawiących brwi.

Choć wraz z mym pomocnikiem staraliśmy się przewracać ciało chorego i zmieniać jego ułożenie co najmniej kilka razy dziennie, nim przewieźliśmy go z umierającego Erebusa, Hoar pokryty był odleżynami, które zamieniły się w brązowofioletowe wrzody wypełnione ropą. Jego twarz, szczególnie po obu stronach nosa i ust, także pokryła się wrzodami, z których nieustannie sączyły się ropa i krew.

Ropa chorego na szkorbut ma szczególnie odrażający zapach. Nim przenieśliśmy się do Obozu Terror, pan Hoar miał już tylko dwa zęby – pomyśleć tylko, że jeszcze w święta Bożego Narodzenia mógł pochwalić się najzdrowszym uśmiechem spośród wszystkich marynarzy na obu statkach.

Dziąsła Hoara poczerniały i skurczyły się. Chory jest przytomny tylko przez kilka godzin na dobę, a każda sekunda tego czasu to dlań ogromna męczarnia. Kiedy otwieramy mu usta, by go nakarmić, z trudem wytrzymujemy wydobywający się z nich smród. Ponieważ nie możemy prać ręczników, położyliśmy na łóżku płótno żaglowe, które jest teraz czarne od krwi. Jego ubrania także sztywne są od zakrzepłej krwi i ropy.

Równie straszliwy jak cierpienia i wygląd chorego jest fakt, że może on żyć

– w coraz gorszym stanie – jeszcze przez całe tygodnie lub miesiące. Szkorbut to podstępny zabójca. Torturuje swą ofiarę długimi miesiącami, nim w końcu pozwoli jej odejść na wieczny spoczynek. Zanim chory na szkorbut umrze, często jest tak zmieniony, że nie poznają go nawet najbliżsi krewni, a on sam także nie poznaje już nikogo ze swego otoczenia.

Tutaj jednak nie mamy takiego problemu. Z wyjątkiem braci Hartnelł – starszy z nich zmarł już dwa lata temu i został pogrzebany na wyspie Beechey

– w wyprawie nie brały udziału żadne rodzeństwa, a z pewnością żaden z naszych krewnych nigdy nie przybędzie na tę straszliwą wyspę wiatru, śniegu, lodu, błyskawic i mgły. Nie będzie nikogo, kto mógłby nas zidentyfikować po naszej śmierci, a tym bardziej pogrzebać.

Dwunastu ludzi w izbie chorych umiera na szkorbut, a ponad dwie trzecie z pozostałych przy życiu uczestników ekspedycji, łącznie ze mną, ma już pierwsze objawy choroby.

Za niecały tydzień skończy nam się sok cytrynowy, nasz najskuteczniejszy środek zapobiegający szkorbutowi, który w ciągu ostatniego roku i tak stracił znacznie ze swej mocy. Jedyne, co może nas jeszcze teraz ochronić przed chorobą, to ocet. Tydzień temu osobiście przyglądałem się rozlewaniu pozostałych zapasów octu z beczek do osiemnastu mniejszych beczułek – po jednej na każde sanie przyciągnięte do Obozu Terror.

Marynarze nienawidzą octu. W odróżnieniu od soku cytrynowego, którego cierpki smak można nieco złagodzić odpowiednią dozą cukru, a nawet rumu, ocet smakuje jak trucizna, szczególnie tym, których podniebienia zostały już zniszczone przez szkorbut rozwijający się w ich organizmach.

Oficerowie, którzy jedli więcej jedzenia z puszek Goldnera niż marynarze

– ci jedli swoją ukochaną (choć już śmierdzącą) soloną wieprzowinę i wołowinę aż do ostatniego kęsa wyskrobanego z dna beczek – wydają się nieco bardziej podatni na szkorbut niż zwykli żeglarze.

To potwierdza teorię doktora McDonalda, który uważał, że w puszkowanym mięsie, warzywach i zupach brakuje jakiegoś ważnego elementu obecnego w zepsutym imwet, ale niegdyś świeżym jedzeniu. Gdyby udało mi się jakimś cudem odkryć ów element, nie tylko zyskałbym szansę na uratowanie życia tych biednych ludzi – może nawet pana Hoara – ale po powrocie do Anglii być może otrzymałbym nawet tytuł szlachecki.

Oczywiście jednak ze względu na okoliczności, w jakich się obecnie znajdujemy, i brak jakichkolwiek przyrządów naukowych, nie mam najmniejszych szans na dokonanie takiego odkrycia. Jedyne, co mogę zrobić, to namawiać wszystkich, by jedli świeże mięso, gdyby tylko nasi myśliwi przynieśli takowe do obozu – myślę, że nawet zwykły tłuszcz wzmocniłby nasze organizmy i uchronił je choć trochę przed szkorbutem.

Ale nasi myśliwi nie znaleźli żadnych żywych stworzeń, które mogliby upolować, a lód jest zbyt gruby, by udało nam się wyrąbać w nim przerębel i nałowić ryb.

Poprzedniego wieczora komandor Fitzjames wstąpił do izby chorych – czyni to na początek i koniec każdego dnia, kiedy już dokona obchodu całego obozu i może mnie spokojnie wypytać o stan poszczególnych pacjentów – a ja znalazłem w sobie dość śmiałości, by zadać mu pytanie, które dręczyło mnie już od wielu tygodni.

– Komandorze – powiedziałem – może pan nie odpowiadać na to pytanie, jeśli jest pan zbyt zmęczony albo jeśli nie uztuz pan tego za stosowne, bo bez wątpienia nie jest to pytanie zbyt mądre, ale zastanawiam się już od pewnego czasu… dlaczego aż osiemnaście łodzi? Zabraliśmy wszystkie łodzie z Erebusa i Terroru, ale mamy tylko stu pięciu ludzi.

– Proszę wyjść ze mną na zewnątrz, jeśli pan może, doktorze Goodsir – odrzekł komandor.

Przykazałem Henry‘emu Lloydowi, mojemu pomocnikowi, by czuwał nad chorymi, i wraz z komandorem Fitzjamesem wyszedłem na zewnątrz. Zauważyłem, że jego broda, która wcześniej wydawała mi się ruda, w rzeczywistości była siwa, a czerwoną barwę nadawała jej zaschnięta krew.

Komandor zabrał ze sobą lampę i poprowadził mnie na żwirową plażę.

Oczywiście nie była to plaża, o którą leniwie biły fale ciemnego morza. Wzdłuż zamarzniętego brzegu ciągnął się pas gór lodowych, które tworzyły barierę oddzielającą nas od paku.

Komandor Fitzjames podniósł wyżej lampę i oświetlił łodzie ułożone wzdłuż brzegu.

– Co pan widzi, doktorze? – spytał.

– Łodzie – odparłem, czując się jak ostatni głupiec, którym zresztą byłem.

– Widzi pan jakieś różnice między nimi? – spytał ponownie Fitzjames. Przyjrzałem im się uważniej.

– Pierwsze cztery nie są na saniach – odrzekłem. Zauważyłem to już pierwszego wieczora, kiedy tu przybyliśmy. Nie miałem pojęcia, dlaczego pan Honey przygotował specjalne sanie dla wszystkich pozostałych łodzi, a dla tych czterech nie. Wyglądało to jak karygodne niedbalstwo.

– Zgadza się, ma pan rację. – Komandor skinął głową. – Te cztery to łodzie wielorybnicze, welboty z Erebusa i Terroru. Mają trzydzieści stóp długości. Są lżejsze od pozostałych. Bardzo wytrzymałe. W każdej jest po sześć wioseł. Mogą płynąć w obie strony jak kanu… widzi pan to?

Rzeczywiście. Dopiero wtedy zauważyłem, że welboty mają dwa dzioby, jak kanu.

– Gdybyśmy mieli dziesięć takich łodzi, nie byłoby problemu – kontynuował komandor.

– Dlaczego? – spytałem.

– Są wytrzymałe, doktorze. Bardzo wytrzymałe. I lekkie, jak już powiedziałem. Moglibyśmy włożyć do nich zapasy i ciągnąć je przez lód bez sani, które musieliśmy zbudować dla pozostałych łodzi. Gdybyśmy znaleźli otwartą wodę, moglibyśmy spuścić je tam prosto z lodu.

Pokręciłem głową. Wiedziałem, że gdy tylko zadam to pytanie, komandor Fitzjames uzna mnie za skończonego głupca, lecz mimo to je zadałem:

– Dlaczego jednak te właśnie łodzie możemy ciągimć po lodzie, a innych nie?

Głos komandora nie zdradzał najmniejszych oznak zniecierpliwienia, kiedy odpowiedział na me pytanie innym pytaniem:

– Widzi pan tu ster, doktorze?

Przyjrzałem się łodzi z obu stron, ale nie zauważyłem steru, co też powiedziałem komandorowi.

– Ano właśnie. – Skinął głową. – Welboty mają bardzo mały kil i w ogóle nie mają steru. Steruje wioślarz siedzący na rufie.

– To dobrze czy źle? – spytałem.

– Dobrze, jeśli chce pan mieć lekką, wytrzymałą łódź bez kilu i bez steru, który możemy złamać, ciągnąc ją po lodzie – odparł komandor Fitzjames.

– Taka łódź doskonale nadaje się do transportu po lodzie, choć ma trzydzieści stóp długości i może pomieścić nawet dwunastu ludzi łącznie z zapasami.

Skinąłem głową, jakbym doskonale to rozumiał. I prawie rozumiałem, ale byłem bardzo zmęczony.

– Widzi pan maszt tej łodzi, doktorze?

Spojrzałem ponownie. Ponownie nie zobaczyłem tego, o co pytał mnie komandor, i ponownie się do tego przyznałem.

– To dlatego, że welboty mają tylko jeden, składany maszt – odrzekł komandor. – Leży teraz schowany pod płótnem, które marynarze rozpięli im burtach.

– Tak, już wcześniej zauważyłem to płótno i deski im wszystkich łodziach – powiedziałem, by pokazać, że nie jestem jednak całkowitym ignorantem.

– Czy to płótno tim osłaniać łodzie przed śniegiem?

Fitzjames zapalił swoją fajkę. Zapasy tytoniu skończyły się już dawno temu. Nie chciałem wiedzieć, co pali zamiast tytoniu,

– Pokrowce zostały założone dla ochrony załóg wszystkich osiemnastu łodzi, choć być może będziemy potrzebowali tylko dziesięciu – odparł cicho. Większość ludzi w obozie już spała. Strażnicy przechadzali się powoli wzdłuż skraju światła rzucanego przez lampy.

– Będziemy pod tym płótnem, kiedy przepłyniemy przez otwartą wodę do ujścia Rzeki Backa? – spytałem. Nie sądziłem, że będziemy chować się pod płótnem żaglowymi i deskami. Wyobrażałem sobie raczej, że będziemy wiosłować w blasku słońca, uradowani perspektywą rychłego ocalenia.

– Być może nie będziemy płynąć łodziami po rzece – powiedział komandor, wypuszczając chmury dymu, którego zapach przypominał wysuszone ludzkie odchody. – Jeśli wody wzdłuż wybrzeża otworzą się tego lata, popłyniemy właśnie tamtędy, drogą morską.

– Aż do Alaski i Sankt Petersburga? – spytałem z niedowierzaniem.

– Co najmniej do Alaski – odrzekł komandor. – Albo Zatoki Baffina, jeśli pasma otwartej wody będą sięgać na północ. – Zrobił kilka kroków do przodu i przysunął lampę bliżej łodzi ułożonych na saniach. – Zna pan te łodzie, doktorze?

– A czy to są jakieś inne łodzie niż te, które oglądaliśmy przed chwilą? – Przekonałem się, że ogromne zmęczenie pozwala człowiekowi zadawać pytania, których inaczej nie ośmieliłby się zadać w obawie przed kompromitacją.

– Tak jest – odrzekł Fitzjames. – Te dwie łodzie, przymocowane do specjalnych sań pana Honeya, to kutry. Na pewno zauważył je pan w ciągu tych ostatnich trzech lat, kiedy leżały przymocowane do pokładu albo do lodu?

– Tak, oczywiście. – Skinąłem głową. – Więc mówi pan, że kutry różnią się czymś od welbotów?

– Zdecydowanie – przytaknął komandor Fitzjames, ponownie zapalając fajkę. – Zauważył pan jakieś maszty na tych łodziach, doktorze?

Nawet w bladym świetle lamp widziałem dwa maszty wyrastające z każdej z tych łodzi i starannie skrojone, obszyte i zwinięte żagle. Powiedziałem o tym wszystkim komandorowi.

– Świetnie – odrzekł, kiwając głową. W jego głosie nie było cienia drwiny ani protekcjonalności.

– Czy te składane maszty celowo nie zostały złożone? – spytałem, by pokazać, że słuchałem jego wcześniejszych wywodów.

– Te maszty nie są składane, doktorze Goodsir. Te maszty przymocowane są do łodzi na stałe. Zapewne widzi pan też przymocowane na stałe stery.

I dłuższe kile.

Rzeczywiście, widziałem je.

– To właśnie ze względu na te stery i kile nie można ich ciągnąć po lodzie jak welbotów? – spytałem.

– Otóż to. Doskonale zdiagnozował pan problem, doktorze.

– Czy tych sterów nie dałoby się usunąć, komandorze?

– Zapewne tak, doktorze Goodsir, gorzej z kilami… Urwalibyśmy je na pierwszym wale lodowym, nie sądzi pan?

Skinąłem głową i położyłem dłoń na nadburciu łodzi.

– Czy misie tylko wydaje, czy też kutry są krótsze od welbotów?

– Jest pan bardzo spostrzegawczy, doktorze. Mają dwadzieścia osiem stóp długości, a wiec o dwie mniej niż welboty. Są też cięższe. I mają kwadratowe rufy.

Dopiero teraz zauważyłem, że te dwie łodzie w odróżnieniu od welbotów miały wyraźnie zarysowany dzioby i kwadratowe rufy.

– Eu ludzi zmieści się w tych kutrach? – spytałem.

– Dziesięciu. I osiem wioseł. Zmieści się tu też sporo zapasów, a w razie potrzeby, na przykład podczas sztormu, wszyscy będą mogli się schować za burtami. Dzięki dwóm masztom powierzchnia żagli kutrów jest dwa razy większa niż u welbotów, co bardzo przydaje się na otwartym morzu. Jeśli jednak będziemy musieli popłynąć w górę Rzeki Backa, kutry mogą okazać się znacznie mniej poręczne niż welboty.

– A to dlaczego? – spytałem, czując, że powinienem już to wiedzieć, że już wcześniej mi o tym powiedział.

– Większe zanurzenie, doktorze. Przyjrzyjmy się dwóm następnym… To szalupy.

– Wydają mi się trochę dłuższe od kutrów, komandorze.

– Bo są dłuższe, doktorze. Każda ma trzydzieści stóp długości… tyle samo co welboty. Ale są cięższe, doktorze. Cięższe nawet od kutrów… Ważą co najmniej dziewięćset funtów. Niełatwo przeciągnąć po lodzie taki ciężar, zapewniam pana. Być może komandor Crozier zostawi je tutaj.

– Więc dlaczego nie zostawiliśmy ich od razu na statku? – spytałem. Komandor Fitzjames pokręcił głową.

– Nie mogliśmy tego zrobić. Musimy wybrać te łodzie, które dadzą największe szanse na przeżycie setce ludzi, które będą nam służyć przez długie tygodnie albo miesiące na otwartym morzu, albo na rzece. Czy wiedział pan, że te łodzie… wszystkie te łodzie… takluje się inaczej w zależności od tego, czy mają pływać po morzu, czy też po rzece, doktorze?

Tym razem to ja pokręciłem głową.

– Nieważne. – Komandor Fitzjames machnął ręką. – Porozmawiamy o subtelnościach taktowania przy innej okazji, najlepiej w jakiś słoneczny, ciepły dzień, daleko na południu od tego miejsca… Zostało nam jeszcze osiem łodzi. Dwie pierwsze to szalupy, które nazywamy czasem pinkami, następne cztery to też szalupy, choć nieco innego typu, a dwie ostatnie to jolki.

– Jolki wydają się znacznie krótsze – zauważyłem.

Komandor Fitzjames zaciągnął się śmierdzącym dymem i skinął z powagą głową, jakbym wygłosił właśnie jakąś niesłychaną mądrość.

– Tak – rzekł ze smutkiem. – Jolki mają tylko dwanaście stóp długości, podczas gdy pinki dwadzieścia osiem, a mniejsze szalupy dwadzieścia dwie. Ale żadna z nich nie ma masztu, a jedynie wiosła. Obawiam się, że ludzie, którzy w nich zasiądą, będą mieli spore trudności, kiedy wypłyniemy na otwarte morze. Nie zdziwiłbym się, gdyby komandor Crozier postanowił je tutaj zostawić.

Otwarte morze? – pomyślałem. Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, że moglibyśmy płynąć tymi łodziami po czymś większym niż Rzeka Backa, która była zapewne podobna do Tamizy, choć przecież uczestniczyłem w wielu naradach i słyszałem, jak analizowano różne rozwiązania. Patrząc na delikatne jolki i krótkie szalupy przywiązane do sań, byłem pewien, że płynący w nich ludzie będą mogli tylko bezsilnie patrzeć na żagle welbotów i kutrów znikające za horyzontem.

Ludzie płynący w mniejszych łodziach skazani byli na śmierć. Kto zostanie do nich przydzielony? Czy komandorzy wybrali już załogi?

I jaka łódź – jaki los – przypadnie mi?

– Jeśli zabierzemy ze sobą mniejsze łodzie, będziemy ciągnąć losy – powiedział komandor. – W ten sposób rozstrzygniemy, kto zasiądzie w welbotach, kutrach i pinkach, a kto w pozostałych łodziach.

Musiałem wtedy bardzo dziwnie nań spojrzeć.

Komandor roześmiał się głośno – śmiechem, który zamienił się w chrapliwy kaszel – i opróżnił swoją fajkę z popiołu, uderzając nią o but. Zrywał się coraz zmniejszy wiatr. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajęła nam ta rozmowa

– musiała minąć już północ. Było ciemno już co najmniej od siedmiu godzin.

– Proszę się nie martwić, doktorze – powiedział cicho komandor. – Nie czytałem w pańskich myślach. Widziałem tylko pańską minę. Jak już powiedziałem, będziemy ciągnąć losy, ale być może też wcale nie zabierzemy małych łodzi. Tak czy inaczej nie zostawimy nikogo z tyłu. Jeśli wypłyniemy na otwarte wody, powiążemy łodzie ze sobą.

Uśmiechnąłem się, licząc na to, że komandor zobaczy w świetle lampy mój uśmiech, ale nie dojrzy okrwawionych dziąseł.

– Nie wiedziałem, że łodzie żaglowe można wiązać z łodziami bez żagli – powiedziałem, jeszcze raz wykazując się kompletną ignorancją.

– Zazwyczaj nie można – odparł komandor Fitzjames. Dotknął mojego ramienia – zobaczyłem to raczej, niż poczułem, gdyż gruba warstwa ubrań tłumiła skutecznie wszelkie doznania.

– Skoro już poznał pan wszystkie sekrety naszej małej floty, doktorze, może już wrócimy? Zrobiło się bardzo zimno, a ja chciałbym się jeszcze trochę przespać przed następną wachtą.

Przygryzłem wargę.

– Mam jeszcze tylko jedno, ostatnie pytanie, komandorze. Zechce pan mi na nie odpowiedzieć?

– Słucham, doktorze.

– Kiedy komandor Crozier zdecyduje, które łodzie zabieramy ze sobą, i kiedy spuścimy je na wodę? – spytałem zachrypniętym głosem.

Komandor pokiwał lekko głową. Na tłe ogniska płonącego przy namiocie pełniącego funkcję marynarskiej mesy widziałem tylko jego ciemną sylwetkę. Jego twarz kryła się w mroku.

– Nie wiem, doktorze Goodsir – rzekł w końcu. – Wątpię, czy komandor Crozier mógłby panu odpowiedzieć na to pytanie. Może dopisze nam szczęście i lód zacznie pękać za kilka tygodni… Jeśli tak się stanie, osobiście zawiozę pana na Wyspę Baffina. A może za trzy miesiące będziemy spuszczać te łódki na wody Rzeki Backa… Prawdopodobnie wciąż będziemy mieli wtedy dość czasu, by dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego przed nadejściem zimy, nawet jeśli do rzeki dojdziemy dopiero w lipcu.

Poklepał nadburcie pinki leżącej obok niego na saniach. Czułem się dumny, że potrafiłem ją zidentyfikować jako pinkę. A może była to jedna z jolek.

Starałem się nie myśleć o stanie Edmunda Hoara i o tym, co mógł on zwiastować nam wszystkim, jeśli nie wyruszymy w drogę do ujścia rzeki zwanej Rzeką Backa… przez kolejne trzy miesiące. Kto zostanie przy życiu, jeśli nasze łodzie nie popłyną do tego czasu w górę rzeki?

– Albo – kontynuował komandor – jeśli nie dopisze nam szczęście, te łodzie nigdy już nie osiądą na wodzie.

Nie wiedziałem, co mógłbym odpowiedzieć. Oznaczało to wyrok śmierci dla nas wszystkich. Odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną do izby chorych. Szanowałem komandora Fitzjamesa i nie chciałem, by widział moją twarz w tamtej chwili.

Dłoń komandora opadła na moje ramię i zatrzymała mnie w miejscu.

– Gdyby tak się stało – mówił stanowczym głosem – to po prostu będziemy musieli dojść do domu, zgadza się?

Загрузка...