Gdzieś w cieśninie pomiędzy Ziemią Króla Williama i Półwyspem Adelajdy. 9 lipca 1848.
Marynarze czekający w obozie szpitalnym chcieli ruszyć w drogę dziesięć minut po tym, jak grupa porucznika Little’a przyniosła wieści o otwartej wodzie, zwinęli jednak obóz następnego dnia, a dopiero po kolejnych dwóch dniach łodzie zsunęły się wreszcie z lodu i zanurzyły w ciemnej wodzie na południe od Ziemi Króla Williama.
Najpierw musieli czekać na powrót wszystkich grup zwiadowców i myśliwych. Niektóre z nich wróciły dopiero po północy, a ich członkowie resztką sił wsunęli się do śpiworów i zasnęli, nie usłyszawszy nawet dobrych wieści. Myśliwi nie mogli się pochwalić zbyt wielką zdobyczą, choć grupie Roberta Thomasa udało się zabić lisa polarnego i kilka królików, a grupa sierżanta Tozera przyniosła dwie pardwy.
Rankiem piątego lipca, w środę, izba chorych niemal całkowicie opustoszała, gdyż wszyscy, którzy stali o własnych siłach, chcieli pomóc w przygotowaniach do wyprawy na otwarte morze.
Po śmierci Henry’ego Lloyda i Toma Blanky’ego obowiązki pomocnika doktora Goodsira przejął John Bridgens. Poprzedniego popołudnia stary steward stał wraz z lekarzem w wejściu do izby chorych i obserwował próbę buntu. To właśnie Bridgens opisał całą tę scenę Harry’emu Peglarowi, który doznał niemal szoku, dowiedziawszy się, że po stronie buntowników stanął jego odpowiednik z Erebusa, Robert Sinclair. Mniej zaskoczyła go postawa Reubena Male’a, który był człowiekiem godnym zaufania, ale i wyjątkowo upartym. Niezwykle upartym. Nie czuł natomiast nic prócz pogardy w stosunku do Aylmore’a, Hickeya i ich pochlebców. W oczach Harry’ego Peglara byli to ludzie małego ducha, którzy mieli usta pełne wielkich słów, lecz brakowało im poczucia przyzwoitości i lojalności.
W czwartek, 6 lipca, po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy maszerowali przez cały dzień po paku. Większość zapomniała już, jak trudne i męczące jest ciągnięcie sań po lodzie, nawet tutaj, pod osłoną Ziemi Króla Williama i wielkiego przylądka, który właśnie obeszli. Lód wciąż poprzecinany był wysokimi wałami, przez które musieli przeciągać wszystkie dziesięć łodzi i sań. Lód na otwartym morzu nie był tak śliski jak śnieg i lód przybrzeżny. Nie było tu żadnych dolinek, żadnych załamań terenu, a nawet żadnych głazów, za którymi mogliby się schronić przed wiatrem. Co gorsza, nie było tu także strumyków, z których mogliby się napić. Śnieżyca nie ustawała, a wiatr z południowego wschodu przybierał na sile, wiejąc im prosto w twarze, kiedy przeciągali łodzie przez dwie mile lodu dzielące ich od otwartej wody.
Po pierwszym dniu byli tak zmęczeni, że nie rozbijali nawet namiotów, a tylko ułożyli je na lodzie po zawietrznej stronie łodzi i sań i tuląc się do siebie w trzyosobowych śpiworach, przespali kilka godzin w półmroku zastępującym noc podczas lata arktycznego.
Pomimo śnieżycy, wiatru i licznych wałów lodowych stojących na ich drodze, pokonali dwie mile w rekordowym tempie i dotarli na miejsce rankiem 7 lipca, w piątek.
Pas otwartej wody zniknął. Zamknął się. Little wskazał na pasmo cieńszego lodu, grubości zaledwie trzech do ośmiu cali, znaczącego miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu mogliby płynąć łodziami.
Prowadzeni przez lodomistrza Reida szli przez większą część tego dnia po zygzakowatym szlaku cieńszego lodu na południowy wschód, a potem na wschód.
Prócz rozczarowania, zmęczenia i zimna odczuwali teraz również – po raz pierwszy od wielu lat – strach związany ze stąpaniem po cienkim lodzie.
Kilka minut po południu szeregowiec James Dały, który jako jeden z sześciu zwiadowców wysłanych przed kolumnę badał wytrzymałość lodu, nakłuwając go długą piką, wpadł do wody. Jego towarzysze szybko go z niej wyciągnęli, Dały zdążył już jednak posinieć na całym ciele. Doktor Goodsir kazał go natychmiast rozebrać do naga, owinąć w koce, przykryć dwoma kolejnymi kocami i ułożyć pod plandeką okrywającą jeden z kutrów. Dwaj inni marynarze mieli leżeć obok niego w tej przytulnej kryjówce i ogrzewać go własnymi ciałami. Mimo to szeregowiec Dały trząsł się na całym ciele, szczękał zębami i majaczył do samego wieczora.
Lód, który przez dwa lata był równie nieruchomy i solidny jak stały ląd, teraz podnosił się i opadał powolnymi falami, co przyprawiało wszystkich o zawroty głowy, a niektórych również o wymioty. Poddawany działaniu ogromnego ciśnienia lód, nawet ten najgrubszy, trzaskał, jęczał i eksplodował z hukiem, który rozlegał się daleko przed nimi, po bokach, tuż za nimi lub bezpośrednio pod ich stopami. Doktor Goodsir wyjaśniał im kilka miesięcy wcześniej, że jednym z objawów szkorbutu jest nadwrażliwość na dźwięki – huk wystrzału może nawet zabić chorego, mówił wtedy – a teraz większość spośród osiemdziesięciu dziewięciu ludzi ciągnących sanie przez lód doświadczała tego na sobie.
Nawet idiota taki jak Magnus Manson rozumiał, że jeśli którakolwiek z łodzi wpadnie pod lód – lód, który nie utrzymał ciężaru wychudzonego ciała Jamesa Dały – żaden z ludzi idących w zaprzęgu nie będzie miał najmniejszych szans na przeżycie. Wszyscy utoną, nim jeszcze zdążą zamarznąć na śmierć.
Przywykli do marszu w ciasnej kolumnie, marynarze czuli się dość dziwnie, gdy oficerowie kazali im rozproszyć się na jak największej przestrzeni. Czasami w gęstym śniegu poszczególne grupy nie widziały innych zaprzęgów, co wywoływało u ludzi strach i poczucie izolacji. Kiedy po południu wrócili po trzy kutry i dwie szalupy, nie szli po starych śladach i znów bali się, czy cienki lód ich utrzyma.
Niektórzy marynarze denerwowali się, że mogli już minąć zatokę prowadzącą na południe, do ujścia Rzeki Backa. Peglar widział mapy i wiedział dobrze, że od wejścia do zatoki dzieli ich jeszcze co najmniej trzydzieści mil. Przy takim tempie podróży, nawet gdyby znaleźli jedzenie i jakimś cudem wszyscy ozdrowieli, dotarliby do wejścia do zatoki nie wcześniej niż w sierpniu, a do ujścia rzeki we wrześniu.
Perspektywa żeglugi po otwartej wodzie sprawiała, że serce Harry’ego Peglara biło mocniej niż zwykle. Oczywiście, serce Harry’ego i tak biło ostatnio bardzo mocno i nieregularnie. Jego mama zawsze martwiła się jego sercem – jako chłopiec chorował na szkarlatynę i często miewał bóle w piersiach – on zawsze jednak mówił jej, że to bzdura, że jest dowódcą przedniego masztu na najwspanialszych okrętach świata i że człowiek o chorym sercu nigdy nie mógłby pracować na takim stanowisku. Jakoś udało mu się ją przekonać, że jest zdrowy, ale od czasu do czasu Peglar czuł dziwne trzepotanie w piersiach, po nim zaś kilkudniowe odrętwienie i ból lewej ręki, czasem tak dokuczliwe, że musiał wspinać się na szczyt masztu i górne drzewca, korzystając tylko z jednej ręki. Jego ludzie myśleli wtedy, że się popisuje.
Przez ostatnie tygodnie serce trzepotało mu w piersiach wyjątkowo często. Dwa tygodnie temu praktycznie stracił czucie w palcach lewej dłoni, a ból w lewym ramieniu nie ustawał ani na chwilę. Jakby tego było mało, wciąż dokuczało mu rozwolnienie. Peglar zawsze był człowiekiem skromnym, wręcz wstydliwym, i nie umiał, jak pozostali marynarze, załatwiać swych potrzeb na oczach wszystkich, na przykład wystawiając tyłek za burtę statku, lecz czekał z tym aż do zapadnięcia ciemności lub do czasu, gdy mógł udać się do ubikacji.
Lecz podczas tego marszu nie było żadnych ubikacji. Nie było nawet krzaka albo skały, za którą mógłby się schować. Marynarze z zaprzęgu Peglara śmiali się, że ich mat woli chować się przed nimi i ryzykować śmierć w paszczy potwora, którego nazwali Terrorem, niż załatwić się spokojnie w ich obecności.
Jednak to nie dobroduszne docinki marynarzy kłopotały Peglara najbardziej podczas ostatnich tygodni; najgorsze było doganianie zaprzęgu i zajmowanie miejsca w uprzęży. Był tak wyczerpany wewnętrznym krwawieniem, brakiem pożywienia i trzepotaniem serca, że miał coraz większe kłopoty z dopędzeniem oddalających się łodzi.
Dlatego też Harry Peglar był chyba jedynym spośród osiemdziesięciu dziewięciu marynarzy, który cieszył się z opadów śniegu i z gęstej mgły, gdy ta napływała po ustąpieniu śnieżycy.
Mgła sprawiała jednak wszystkim sporo kłopotów. Zaprzęgi wędrujące po zdradzieckim lodzie w tak dużych odległościach od siebie mogły się łatwo zgubić. Nawet powrót po drugą piątkę łodzi sprawił im sporo problemów, gdyż pod wieczór mgła zaczęła gęstnieć. Komandor Crozier zarządził postój, by przedyskutować tę kwestię. Zarządził, że w jednym miejscu nie może stać na lodzie więcej niż piętnastu ludzi, i to nie w pobliżu łodzi. Tego wieczora ciągnęli sanie w najmniejszych zaprzęgach, jakie mogły poradzić sobie z tą wielką masą drewna i sprzętu.
Sanie mogły sprawić im sporo kłopotów natury logistycznej, gdyby w końcu dotarli do obiecanej otwartej wody. Istniało duże prawdopodobieństwo, że przed dotarciem do ujścia Rzeki Backa musieliby ponownie wciągnąć kutry i szalupy na sanie, nie mogli więc zostawić ich po prostu na lodzie. Przed wymarszem, w czwartek, Crozier kazał przećwiczyć zdejmowanie łodzi, składanie ciężkich sań na tyle, na ile można je było złożyć, i układanie ich w łodziach. Trwało to kilka godzin.
Układanie łodzi ponownie na saniach było dla marynarzy prawdziwą próbą sił i cierpliwości. Opuchnięte i zziębnięte palce nie radziły sobie z najprostszymi węzłami. Drobne skaleczenie krwawiło przez kilka godzin. Najmniejsze uderzenie zostawiało na ich ciałach wielkie siniaki.
Teraz wiedzieli już jednak, że mogą to zrobić – złożyć sanie i załadować je do łodzi, a potem rozłożyć ponownie.
Crozier kazał każdemu zespołowi nieść zapaloną lampę z przodu i z tyłu zaprzęgu. Odwołał bezużytecznych żołnierzy badających wytrzymałość lodu za pomocą pik i wyznaczył porucznika Hodgsona na oficera dowodzącego pierwszą spośród pięciu łodzi sunących po lodzie w formacji przypominającej kształtem romb. Ciężki welbot Hodgsona, przewodzący całej piątce, wyładowany został sprzętem o najmniejszej wartości.
Wszyscy wiedzieli, że młody Hodgson został w ten sposób wyróżniony za udział w próbie buntu. W jego zaprzęgu, oprócz prowadzącego Magnusa Mansona, znaleźli się także Aylmore i Hickey, którzy do tej pory pracowali w różnych zespołach. Gdyby ich sanie wpadły do wody, pozostali słyszeliby ich krzyki, nie mogliby im jednak w żaden sposób pomóc.
Około ósmej wieczorem ludzie z zaprzęgu Hodgsona rzeczywiście zaczęli krzyczeć, jednak nie dlatego, że załamał się pod nimi lód. Znaleźli otwartą wodę, ponad milę na południowy wschód od miejsca, gdzie kilka dni wcześniej po raz pierwszy dostrzegł ją porucznik Little.
Pozostałe zespoły wysłały do przodu ludzi z lampami. Marynarze stąpali ostrożnie po lodzie, przekonani, że jest wyjątkowo cienki, choć w rzeczywistości miał ponad stopę grubości i to aż do samej krawędzi przesmyku.
Pas ciemnej wody miał tylko trzydzieści jardów szerokości, ciągnął się jednak na wschód i znikał we mgle.
– Poruczniku Hodgson – rozkazał Crozier – proszę przygotować w pańskim welbocie miejsce dla sześciu ludzi z wiosłami. Proszę wyłożyć na lód zbędny sprzęt i zapasy. Dowodzenie nad welbotem przejmie porucznik Little. Panie Reid, wyruszy pan z porucznikiem. Popłyniecie w dół przesmyku przez dwie godziny, jeśli będzie to możliwe. Nie podnoście żagla, poruczniku. Korzystajcie tylko z wioseł. Po dwóch godzinach – jeśli uda wam się tyle płynąć – zawrócicie i powiecie nam, czy waszym zdaniem warto spuszczać łodzie na wodę. My w tym czasie przepakujemy wszystko i ułożymy sanie w łodziach.
– Tak jest, komandorze. – Little skinął głową i zaczął wydawać rozkazy. Peglar miał wrażenie, że młody Hodgson zaraz się rozpłacze. Z pewnością musiał czuć się okropnie, wiedząc, że nie ma już szans na zrobienie kariery w marynarce wojennej, choć skończył zaledwie dwadzieścia kilka lat. Dobrze mu tak, pomyślał Peglar. Sam od dziesięcioleci służył w marynarce, w której wieszało się ludzi i chłostało ich za samą myśl o buncie, a Harry Peglar nigdy nie uważał tej zasady ani tej kary za niesprawiedliwość.
Crozier podszedł do niego.
– Harry, czujesz się na tyle dobrze, żeby popłynąć z porucznikiem Little’em? Chciałbym, żebyś sterował. Pan Reid i porucznik Little będą siedzieć na dziobie.
– Tak jest, komandorze, czuję się świetnie. – Peglar był zszokowany, że komandor Crozier uznał, iż zachowuje się lub wygląda, jakby był chory. Czyżbym zachowywał się jak symulant? Na samą myśl, że mógłby zachowywać się w ten sposób, zrobiło mu się niedobrze.
– Potrzebuję dobrego sternika i kogoś, kto umie ocenić, czy ten przesmyk wart jest zachodu – wyszeptał Crozier. – I potrzebuję też chociaż jednego człowieka, który umie pływać.
Peglar uśmiechnął się, choć jednocześnie zrobiło mu się przeraźliwie zimno na samą myśl o pływaniu w ciemnej, lodowatej wodzie. Temperatura powietrza dawno już spadła poniżej poziomu zamarzania, a nasycona solą woda z pewnością nie była od niego cieplejsza.
Crozier poklepał Peglara po plecach i przeszedł do kolejnego „ochotnika”. Dowódca przedniego masztu od razu zrozumiał, że Crozier starannie dobiera uczestników wyprawy, zatrzymując jednocześnie przy sobie kilku zaufanych ludzi, takich jak pierwszy oficer Des Voeux, pierwszy oficer Robert Thomas, bosmanmat z Terroru, Tom Johnson, oraz wszystkich żołnierzy.
Po trzydziestu minutach ich łódź była już gotowa do podróży.
Choć ta wyprawa miała trwać zaledwie cztery godzinny, zabierali ze sobą sporo sprzętu. Mieli worek solonej wieprzowiny i sucharów, a także kilka butelek z wodą, na wypadek gdyby się zgubili lub gdyby ich podróż znacznie się wydhiżyla. Każdy z dziewięciu uczestników ekspedycji wyposażony został w kilof lub siekierę. Gdyby na drodze stanął im jakiś blok lodowy lub tafla lodu, mogli spróbować się przez nią przebić. Peglar wiedział, że jeśli natrafią na szeroki i gruby pas lodu, przeniosą łódź do następnego przesmyku z otwartą wodą. Miał nadzieję, że zostało mu jeszcze dość sił, by wziąć udział w przeciąganiu lub przepychaniu ciężkiego welbota.
Komandor Crozier wręczył porucznikowi Little’owi strzelbę i paczkę nabojów. Porucznik ułożył je na dziobie.
Peglar wiedział, że w łodzi znajduje się także duży namiot i trzy trzyosobowe śpiwory, miał jednak nadzieję, że nie utkną w lodzie i nie będą ich potrzebować.
Gdy ułożono już cały sprzęt i zapasy, marynarze weszli w końcu do łodzi i usadowili się na swoich miejscach. Minionej zimy Crozier i pozostali oficerowie zastanawiali się, czy pan Honey – i pan Weekes, który kilka tygodni później zginął podczas marcowego ataku potwora na Erebus – nie powinien podwyższyć burt wszystkich łodzi, dzięki czemu byłyby one lepiej przystosowane do żeglugi po morzu. Ostatecznie jednak zdecydowano zostawić nadburcia na dotychczasowej wysokości, co z kolei ułatwiało podróż po rzece. Komandor Crozier kazał też skrócić wszystkie wiosła, by można ich było swobodniej używać w wąskim korycie rzeki.
Sprzęt, który wciąż pozostawał na dnie łodzi, nie pozwalał marynarzom rozsiąść się wygodnie. Wioślarze musieli opierać nogi na pakunkach, trzymali więc kolana na wysokości głowy, co z pewnością nie ułatwiało im pracy. Peglar także nie siedział na ławeczce sternika, lecz na jakiejś grubej, owiniętej sznurem beli – wszyscy jednak jakoś się zmieścili, a na dziobie zostało jeszcze miejsce dla porucznika Little’a i pana Reida, wyposażonych w długie piki.
Wszyscy chcieli jak najszybciej spuścić łódź na wodę. Po kilku chóralnych „hej-ho” i „raz-dwa-trzy” ciężki welbot zsunął się z lodu, dziób zanurzył się na dwie stopy w ciemnej wodzie, wioślarze zaczęli odpychać się od krawędzi lodu, ludzie stojący na lodzie naparli na rufę i wreszcie łódź opadła na wodę – pierwsza jednostka pływająca z Erebusa i Terroru po ponad dwóch latach i dziewięciu miesiącach przerwy.
Wszyscy wznieśli spontaniczny okrzyk radości, po nim zaś tradycyjne potrójne „hip hip hurra”.
Peglar skierował łódź na środek przesmyku i starał sieją tam utrzymać – nie było to łatwe, gdyż przesmyk miał tutaj niewiele ponad dwadzieścia stóp szerokości, a czasem był tak wąski, że ledwie mieściły się w nim wiosła – a gdy znalazł wreszcie chwilę, by się odwrócić i spojrzeć do tyłu, zobaczył już tylko nieprzeniknioną ścianę mgły.
Przez następne dwie godziny Harry Peglar czuł się jak we śnie. Zdarzyło mu się już wcześniej sterować małą łodzią w lodzie – dwa lata temu, kiedy szukali dobrej przystani dla obu okrętów przy wyspie Beechey, ponad tydzień pływali wzdłuż brzegu w łodziach, a Peglar dowodził jedną z nich – było to jednak zupełnie inne doświadczenie. Przesmyk wciąż był bardzo wąski, niekiedy tak wąski, że nie wiosłowali, lecz odpychali się wiosłami od lodowych brzegów. Od czasu do czasu kanał zakręcał w lewo lub prawo, jednak zakręty te nigdy nie były tak ciasne, by łódź nie mogła się w nich zmieścić. Zwały lodu i śniegu ograniczały widoczność po obu stronach, mgła na przemian gęstniała, to znów podnosiła się, by później znów okryć ich szarym całunem. Dźwięki wydawały się jednocześnie przytłumione i wzmocnione, co budziło we wszystkich dziwny niepokój, po jakimś czasie marynarze porozumiewali się więc wyłącznie szeptem.
Kilkakrotnie natknęli się na miejsca, gdzie pływający lód blokował im drogę albo też sam przesmyk był zamarznięty. Marynarze wychodzili wówczas z łodzi i odpychali krę za pomocą pik albo rozbijali lód kilofami. Kilku ludzi zostawało potem na brzegu, by za pomocą lin przeciągać ciężką łódź przez wąski kanał. Później przesmyk znów rozszerzał się na tyle, że marynarze mogli wejść do łodzi i wiosłować.
Przeciskali się tak do przodu niemal przez całe dwie godziny, które dał im komandor Crozier, kiedy zygzakowaty przesmyk znów się zwęził. Burty zgrzytały o brzegi, gdy marynarze odpychali się wiosłami od lodu. Nagle wypłynęli na najszerszy pas otwartej wody, jaki widzieli podczas tej podróży. Jakby chcąc upewnić ich, że najgorsze mają za sobą, mgła podniosła się i ukazała ich oczom setki jardów falującej wody.
Dotarli do otwartego morza albo do wielkiego jeziora w lodzie. Smuga słonecznego światła, która przebiła się przez warstwę chmur, zabarwiła wodę na niebiesko. W lazurowym morzu pływało kilka niskich gór lodowych różnej wielkości. Marynarze przysłonili oczy, chroniąc je przed jaskrawym światłem odbitym od lodu, śniegu i wody.
Sześciu wioślarzy wzniosło spontaniczny okrzyk radości.
– Jeszcze nie, panowie – powiedział porucznik Little, który stanął na dziobie i oglądał okolicę przez swą mosiężną lunetę. – Nie wiemy jeszcze, czy to ciągnie się dalej… czy z tego jeziora jest jakaś inna droga prócz tej, którą tu przypłynęliśmy. Sprawdźmy to, zanim wrócimy.
– Och, na pewno się ciągnie! – krzyknął wioślarz o nazwisku Berry. – Czuję to w kościach. Dopłyniemy tędy do samego ujścia rzeki. Wrócimy po resztę, rozwiniemy żagle i będziemy tam jutro przed kolacją.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Alex – odparł porucznik Little. – Ale najpierw musimy poświęcić trochę czasu i wysiłku, żeby to sprawdzić. Chciałbym przywieźć naszym towarzyszom naprawdę dobre wieści.
Pan Reid, lodomistrz, wskazał na przesmyk, z którego właśnie wypłynęli.
– Tutaj jest pełno szczelin. Możemy potem nie trafić do właściwej, jeśli jej teraz nie oznaczymy. Podpłyńmy tam. Panie Peglar, może wziąłby pan zapasową pikę i wbił ją w śnieg przy brzegu. Wtedy na pewno tu trafimy.
– Tak jest – odparł Peglar.
Oznaczywszy właściwy przesmyk, wypłynęli ponownie na otwartą wodę. W odległości niecałych stu jardów od wejścia do kanału na falach unosiła się olbrzymia góra lodowa.
– Moglibyśmy rozbić na niej obóz i jeszcze mielibyśmy mnóstwo miejsca – powiedział Henry Sait, jeden z marynarzy Terroru siedzących przy wiosłach.
– Nie chcemy rozbijać obozu – odrzekł porucznik Little. – Mamy już dość rozbijania obozów na całe życie. Chcemy płynąć do domu.
Marynarze odpowiedzieli mu chóralnym okrzykiem aprobaty i naparli mocniej na wiosła. Peglar zaintonował szantę, a wioślarze wnet się do niego przyłączyli, po raz pierwszy od wielu miesięcy śpiewając prawdziwą marynarską pieśń.
Zajęło im to trzy godziny – godzinę ponad czas, w którym powinni byli wrócić do pozostałych – ale musieli mieć pewność.
„Otwarta” woda była iluzją; jezioro w lodzie miało półtorej mili długości i dwie trzecie mili szerokości. Wzdłuż brzegów otwierały się dziesiątki szczelin i przesmyków wiodących na południe, wszystkie jednak były w rzeczywistości tylko krótkimi zatoczkami.
Dotarłszy do południowo-wschodniego brzegu jeziora, przycumowali łódź do lodowej półki, a potem wyciosali w grubej na sześć stóp warstwie lodu schody, jakby była to keja. Wszyscy marynarze wspięli się na powierzchnię lodu i spojrzeli w stronę, w której mieli nadzieję ujrzeć kolejne pasmo otwartej wody.
Płaska biała równina. Śnieg, lód i seraki. Niebo znów zasnuwało się chmurami, nad lodem sunęła mgła. Zaczął padać śnieg.
Kiedy już porucznik Little rozejrzał się we wszystkich kierunkach, usadzili najmniejszego uczestnika wyprawy, Berry’ego, na ramionach największego, trzydziestosześcioletniego Billy’ego Wentzalla, i wręczyli mu lunetę. Berry obserwował horyzont, mówiąc Wentzallowi, kiedy ma się obrócić.
– Ani jednego pingwina – oświadczył w końcu. Był to stary żart, odnoszący się do podróży komandora Croziera na drugi biegun. Nikt się nie roześmiał.
– Widzisz gdzieś ciemniejsze niebo? – spytał porucznik Little. – Takie jak nad otwartą wodą? Albo czubek jakiejś dużej góry lodowej?
– Nie, panie poruczniku. Widzę tylko chmury. Little skinął głową.
– Wracajmy, chłopcy. Harry, zejdź pierwszy do łodzi i przytrzymaj ją, dobrze?
Żaden z nich nie odezwał się ani słowem podczas półtoragodzinnej drogi powrotnej przez jezioro. Słońce zniknęło, a nad wodą pojawiła się mgła, wkrótce jednak zobaczyli ogromną górę lodową, co upewniło ich, że płyną we właściwym kierunku.
– Jesteśmy już prawie przy przesmyku! – zawołał Little z dziobu. Chwilami mgła była tak gęsta, że Peglar z trudem dostrzegał sylwetkę porucznika. – Panie Peglar, trochę na lewo, proszę.
– Tak jest.
Wioślarze nawet nie podnosili głów, pogrążeni w niewesołych rozmyślaniach. Znów padał na nich śnieg, tym razem jednak z północnego zachodu. Teraz przynajmniej zwróceni byli do niego plecami.
Kiedy mgła podniosła się na chwilę, od brzegu dzieliło ich nie więcej niż sto stóp.
– Widzę tyczkę – oświadczył pan Reid beznamiętnym tonem. – Trochę na prawo, Harry. Nieźle ci poszło.
– Coś jest nie tak – powiedział nagle Peglar.
– Co masz na myśli? – zdziwił się porucznik. Kilku marynarzy podniosło w końcu głowy i spojrzało pytająco na Peglara. Siedzieli zwróceni tyłem do dziobu, nie widzieli więc, co dzieje się przed łódką.
– Widzi pan ten serak albo wielką bryłę lodu obok tyczki, którą zostawiłem przy przesmyku? – spytał Harry.
– Owszem – odparł porucznik Little. – I co z tego?
– Nie było go tam, kiedy stąd wypływaliśmy.
– Do tyłu! – rozkazał Little, zupełnie niepotrzebnie, gdyż marynarze już zaczęli wiosłować w drugą stronę, jednak rozpędzona ciężka łódź wciąż sunęła do brzegu.
Lodowy blok odwrócił się do nich.