Obóz ratunkowy 19 sierpnia 1848.
Charles Des Voeux uśmiechał się jak idiota, kiedy jego grupa wracała do obozu ratunkowego w sobotni ranek 19 sierpnia. Tym razem miał dla swego komandora same dobre wieści.
Zaledwie cztery mile od brzegu w lodzie otwierały się szerokie szczeliny prowadzące na południe. Des Voeux i jego ludzie szli wzdłuż nich cały dzień i przekonali się, że otwarta woda sięga do samego Półwyspu Adelajdy i niemal na pewno dalej, aż do samego ujścia Rzeki Backa. Des Voeux widział niskie wzgórza Półwyspu Adelajdy, odległe o niecałe dwanaście mil od góry lodowej, na którą wspięli się po dotarciu do południowego krańca paku. Bez łodzi nie mogli posunąć się dalej, co właśnie wprawiło Des Voeux w tak wyśmienity humor.
Wszyscy mogli teraz opuścić obóz ratunkowy. Wszyscy mieli szanse na przeżycie.
Równie krzepiąca była wiadomość, że niemal całe dwa dni polowali na foki żerujące przy krawędzi kry. Przez dwa dni i noce Des Voeux i jego ludzie obżerali się foczym mięsem i tłuszczem. Ich ciała były tak bardzo złaknione tłuszczu, że kiedy nawet wymiotowali z przejedzenia, wybuchali śmiechem, natychmiast robili się jeszcze głodniejsi i znów zabierali się do jedzenia.
Nim wyruszyli w drogę powrotną do obozu, upolowali jeszcze kilka fok i zabrali ze sobą; każdy z nich ciągnął teraz co najmniej jedno martwe zwierzę. Tego wieczora wszyscy mieszkańcy obozu ratunkowego mogli się wreszcie najeść do syta.
W gruncie rzeczy, rozmyślał Des Voeux, zbliżając się do obozu, była to bardzo udana wyprawa, na której cieniem kładło się jedynie zachowanie młodego Goldinga; bezczelny gnojek już pierwszego dnia marszu zawrócił sam do obozu, wymawiając się bólem brzucha. Des Voeux zdążył już jednak niemal zapomnieć o tym incydencie i myślał tylko o tym, że po raz pierwszy od wielu miesięcy – lat – komandor Crozier i pozostali będą mieli co świętować.
Wszyscy wracali do domu. Gdyby wyruszyli dziś w drogę, zabierając ze sobą wszystkich chorych i rannych, już za trzy lub cztery dni byliby na wodzie, a za tydzień przy ujściu Rzeki Backa. Być może szczeliny w lodzie sięgały już dalej w głąb kry i od brzegu dzieliło je nie więcej niż dwie lub trzy mile!
Zbliżywszy się do obozu, ludzie Des Voeux zaczęli wymachiwać rękami i krzyczeć radośnie. Obszarpani, przygarbieni marynarze podnieśli głowy znad swoich zajęć i wyszli przed namioty, przyglądając im się w ciszy.
Podwładni Des Voeux – Gruby Alex Wilson, Francis Pocock, Josephus Greater, George Cann, Robert Johns, Thomas Tadman, Thomas McConvey i William Mark – umilkli raptownie, ujrzawszy posępne, nieruchome twarzy swych towarzyszy. Mieszkańcy obozu widzieli upolowane foki, ale nie reagowali w żaden sposób na ten widok.
Couch i Thomas wyszli ze swych namiotów i stanęli przed szeregiem marynarzy z obozu ratunkowego.
– Czy ktoś umarł? – spytał Charles Frederick Des Voeux.
Drugi oficer Edward Couch, pierwszy oficer Robert Thomas, pierwszy oficer Charles Des Voeux, dowódca ładowni Erebusa Joseph Andrews i dowódca głównego masztu Terroru Thomas Farr siedzieli w namiocie, w którym do niedawna mieścił się szpital doktora Goodsira. Wszyscy pacjenci, jak poinformowano Des Voeux, albo umarli w ciągu ostatnich kilku dni, albo zostali przeniesieni do mniejszych namiotów.
Mężczyźni uczestniczący w zebraniu byli ostatnimi podoficerami ekspedycji Johna Franklina, którzy pozostali przy życiu – a przynajmniej ostatnimi, którzy przebywali w obozie ratunkowym i mogli iść o własnych siłach. Czterech z nich – Farr nie palił – podzieliło między siebie resztki tytoniu i nabiło nim fajki. Wnętrze namiotu wypełnione było siwym dymem.
– Jesteście pewni, że to nie potwór zabił tych wszystkich ludzi? – pytał Des Voeux.
Couch pokręcił głową.
– Początkowo tak myśleliśmy… właściwie, byliśmy tego pewni… ale kości, głowy i kawałki mięsa, które tam znaleźliśmy… – Mat umilkł
i zacisnął mocniej zęby na ustniku fajki.
– Zostały przecięte nożem – dokończył za niego Robert Thomas. – Lane i Goddard zginęli z rąk człowieka.
– Nie. – Thomas Farr pokręcił głową. – Z rąk potwora w ludzkiej postaci.
– Hickey – rzekł krótko Des Voeux. Pozostali pokiwali głowami.
– Musimy go schwytać. Jego kompanów także – powiedział Des Voeux. Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Robert Thomas spytał: – Poco?
– Żeby wymierzyć im sprawiedliwość.
Czterech spośród pięciu mężczyzn spojrzało po sobie.
– Mają teraz trzy strzelby – powiedział Couch. – I rewolwer komandora.
– My mamy więcej ludzi… broni… prochu, naboi – odparł Des Voeux.
– Owszem. – Thomas Farr skinął głową. – Ilu z nich zginie w bitwie z Hickeyem i jego kanibalami? Thomas Johnson powinien był wrócić kilka dni temu. Miał tylko śledzić grupę Hickeya i upewnić się, że rzeczywiście stąd odeszli.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Des Voeux wyjął fajkę z ust i ubił mocniej tytoń. – Co z komandorem Crozierem i doktorem Goodsirem? Zostawimy ich na łaskę i niełaskę Corneliusa Hickeya?
– Komandor nie żyje – rzekł Andrews. – Hickey nie miał powodów, żeby zachować go przy życiu… chyba że chciał go wcześniej torturować.
– Tym bardziej więc powinniśmy wysłać za nimi grupę ratunkową – obstawał przy swoim Des Voeux.
Pozostali milczeli przez chwilę. Dym wirował powoli w powietrzu. Thomas Farr podniósł połę namiotu, by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza.
– Minęły dwa dni, odkąd komandor, Goodsir, Goddard i Lane opuścili obóz – przemówił wreszcie Edward Couch. – Minie kilka kolejnych, nim uda nam się odnaleźć Hickeya i jego ludzi, jeśli w ogóle uda nam się ich odnaleźć. Wystarczy, żeby Hickey odszedł trochę dalej w głąb wyspy albo lodu, a nigdy go nie znajdziemy. Wiatr zasypuje ślady w ciągu kilku godzin… nawet ślady płóz. Naprawdę sądzisz, że Francis Crozier będzie jeszcze żył za tych kilka dni? Prawdę mówiąc, jestem pewien, że zginął w tym samym czasie, co Goddard i Lane.
Des Voeux przygryzł ustnik fajki.
– No dobrze, a co z doktorem Goodsirem? Potrzebujemy lekarza. Przypuszczam, że jego Hickey jednak oszczędził. Być może wrócił tutaj właśnie ze względu na Goodsira.
Robert Thomas pokręcił głową.
– Być może Cornélius Hickey potrzebuje doktora Goodsira do własnych, nikczemnych celów, ale nam już się lekarz nie przyda.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Większość lekarstw i instrumentów naszego lekarza została tutaj; zabrał ze sobą tylko swoją torbę – odparł Farr. – A Thomas Hartnell, który był jego pomocnikiem, wie, jak stosować te środki.
– A jeśli trzeba będzie przeprowadzić jakąś operację? – nie dawał za wygraną Des Voeux.
Couch uśmiechnął się smutno.
– Chłopcze, naprawdę wierzysz, że ktoś, kto potrzebuje operacji, ma w ogóle szanse dożyć końca tej wyprawy?
Des Voeux nie odpowiedział.
– A jeśli Hickey i jego ludzie nigdzie nie poszli? – spytał Andrews.
– Jeśli nawet nie zamierzali nigdzie iść? Wrócił, żeby zabić komandora, porwać Goodsira i zaszlachtować biednego Goddarda i Lane’a, a potem pociąć ich na kawałki, jak zwierzęta. On traktuje nas wszystkich jak bydło rzeźne. Może czeka już za najbliższym grzbietem, żeby zaatakować cały obóz?
– Robisz z mata uszczelniacza straszydło – parsknął Des Voeux.
– On sam zrobił już z siebie straszydło – odparł Andrews. – A właściwie nie straszydło, tylko diabła. Prawdziwego diabła. On i ten jego pomagier, Magnus Manson – niech ich piekło pochłonie – sprzedali swoje dusze i w zamian zostali obdarzeni jakąś ciemną mocą. Wspomnicie jeszcze moje słowa.
– Wydawałoby się, że jeden prawdziwy potwór w zupełności wystarczy na jedną ekspedycję – powiedział Thomas.
Nikt się nie roześmiał.
– Właściwie to jest jeden potwór – rzekł wreszcie Edward Couch.
– I to dobrze znany ludzkiej rasie.
– Cóż więc proponujecie? – spytał Des Voeux po kolejnej chwili ciszy. – Żebyśmy uciekli przed Hickeyem i wyruszyli jutro na południe?
– Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć jeszcze dzisiaj – powiedział Joseph Andrews. – Gdy tylko załadujemy do łodzi sprzęt. Możemy ciągnąć je przez całą noc; jeśli wzejdzie księżyc, będzie wystarczająco jasno. Jeśli nie, wykorzystamy trochę paliwa, które zostawiliśmy do tej pory, i zapalimy lampę. Sam powiedziałeś, Charles, że zostawiliście na trasie bambusowe kije i że bez trudu je odnajdziemy. Kiedy nadejdzie pierwsza prawdziwa śnieżyca, wszystkie znikną pod śniegiem.
Couch pokręcił głową.
– Ludzie Des Voeux są zmęczeni. Nasi są zupełnie zniechęceni. Wyprawmy dziś wieczorem ucztę i zjedzmy wszystkie foki, które tu ze sobą przyciągnęliście, Charles. Ruszymy w drogę jutro rano. Dobry posiłek i kilka godzin snu na pewno podniesie nas wszystkich na duchu.
– Ale wystawimy straże na noc – zastrzegł Andrews.
– Tak jest. – Couch skinął głową. – Sam stanę pierwszy. Nie jestem bardzo głodny.
– Pozostaje jeszcze kwestia dowództwa – zauważył Thomas Farr, spoglądając po kolei na twarze mężczyzn zgromadzonych w namiocie.
– Charles niech dowodzi – rzekł pierwszy oficer Robert Thomas.
– Sir John awansował go na pierwszego oficera okrętu flagowego.
– Ale ty byłeś pierwszym oficerem na Terrorze, Robercie – powiedział Farr do Thomasa.
Thomas pokręcił energicznie głową.
– Erebus był okrętem flagowym. Pan Des Voeux jest lepszym przywódcą niż ja, a będziemy potrzebowali dobrego przywódcy.
– Nie mogę uwierzyć, że nie ma już z nami komandora Croziera. – Andrews westchnął.
Mężczyźni palący fajki zaciągnęli się mocniej dymem. Przez chwilę znów wszyscy milczeli. Na zewnątrz ktoś rozmawiał o fokach, ktoś inny roześmiał się głośno, w tle słychać było trzaski i eksplozje pękającego lodu.
– Teoretycznie wyprawie przewodzi teraz porucznik George Henry Hodgson – powiedział Thomas Farr.
– Och, pieprzyć porucznika Hodgsona rozżarzonym prętem w dupę – żachnął się Joseph Andrews. – Gdyby ten gnojek wrócił tu teraz, udusiłbym go gołymi rękami i naszczał na jego trupa.
– Wątpię, czy porucznik Hodgson jeszcze żyje – rzekł cicho Des Voeux. – Uzgodniliśmy więc, że ja dowodzę teraz całą ekspedycją, a moi zastępcy to Robert i Edward?
– Tak jest – przytaknęli pozostali podoficerowie.
– Oczywiście przed podjęciem ważnych decyzji będę konsultował się z wami wszystkimi – mówił dalej Des Voeux. – Zawsze chciałem dowodzić załogą… ale nie w ten sposób. Będę potrzebował waszej pomocy.
Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami.
– Chciałbym, żebyśmy uzgodnili jeszcze jedną rzecz, zanim wyjdziemy do naszych ludzi i zaczniemy przygotowywać się do uczty i jutrzejszego wymarszu – powiedział Couch.
Des Voeux pytająco uniósł brwi.
– Co z chorymi? Hartnell mówi, że sześciu marynarzy nie da rady iść o własnych siłach, nawet gdyby zależało od tego ich życie. Są zbyt chorzy. Weźmy na przykład Jopsona, stewarda komandora. Pan Helpman i nasz mechanik, Thompson, nie żyją, ale Jopson ciągle się jakoś trzyma. Hartnell mówi, że nie ma nawet siły, żeby podnieść głowę i normalnie się napić – trzeba mu przy tym pomagać – ale wciąż żyje. Zabieramy go ze sobą?
Des Voeux spojrzał na Coucha, a potem na twarze pozostałej trójki, szukając w nich odpowiedzi, nie dopatrzył się jednak niczego.
– A jeśli zabierzemy Jopsona i innych ciężko chorych – kontynuował Couch. – To po co?
Des Voeux nie musiał pytać, co miał na myśli mat. Będziemy ich ciągnąć jako chorych towarzyszy czy jako jedzenie?
– Jeśli ich tutaj zostawimy – przemówił głośno – a Hickey wróci, czego obawiają się niektórzy z nas, na pewno potraktuje ich jak darmowy zapas mięsa.
Couch pokręcił głową.
– Nie o to pytałem.
– Wiem – odrzekł Des Voeux. Wziął głęboki oddech i omal nie zakrztusił się dymem z fajek. – No dobrze, oto moja pierwsza decyzja jako nowego dowódcy wyprawy Franklina. Kiedy jutro rano wyciągniemy łodzie na lód, każdy, kto będzie miał dość sił, by dojść do tych łodzi, pójdzie z nami. Jeśli umrze po drodze, zdecydujemy, co zrobić z jego ciałem. Ja zdecyduję. Ale jutro rano z obozu ratunkowego wyjdą tylko ci, którzy mogą iść o własnych siłach.
Żaden z mężczyzn obecnych w namiocie nie przemówił, dwóch skinęło tylko głowami. Wszyscy unikali wzroku Des Voeux.
– Powiem o tym ludziom, kiedy już zjemy – oświadczył Des Voeux. – Każdy z was wybierze sobie jakiegoś godnego zaufania towarzysza na wachtę. Edward ustali kolejność. Nie pozwólcie tym ludziom objeść się do nieprzytomności. Musimy trzeźwo myśleć i być czujni – przynajmniej niektórzy z nas – dopóki nie dotrzemy do otwartej wody.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.
– W porządku, idźcie i powiedzcie swoim ludziom o uczcie – rozkazał Des Voeux. – Na dzisiaj to wszystko.