Rozdział 14


Wiatr był słaby, południowy, a osłonięta przed nim zatoka lśniła jak lustro, ale dalej od brzegu jeziora gwałtowne podmuchy marszczyły nieruchomą taflę wody. Ukośne promienie popołudniowego słońca nie docierały do podmokłej ziemi, od której wiało chłodem, a nad sitowiem unosiła się lekka mgła.

Był jedenasty listopada, niedziela, a niebo pozostawało niezmiennie błękitne i bezchmurne. Minęło właśnie wpół do drugiej i słońce miało grzać jeszcze przez parę godzin, nim ziemią zawładnie zmrok i wieczorny chłód.

Ścieżką wzdłuż południowo-zachodniego brzegu szła grupa ludzi. Sześć kobiet, pięciu mężczyzn i dwóch chłopców w wieku ośmiu-dziesięciu lat. Wszyscy mieli na nogach gumiaki i nogawki wpuszczone w cholewy, a większość niosła plecaki lub torby na ramieniu. Szli szybko, gęsiego, bo na ścieżce wciśniętej między wysokie żółte trzciny a gęstwinę olch i leszczyn nie było miejsca dla dwóch osób idących obok siebie. Wszyscy patrzyli pod nogi, na ziemię nierówną i śliską od czarnego szlamu.

Kiedy uszli kawałek drogi, skończyła się olszyna, a ścieżka biegła dalej wzdłuż płotu z nadpróchniałych desek i zardzewiałego drutu kolczastego. Po drugiej stronie ogrodzenia leżało odłogiem pole, a za nim stał gęsto nasadzony świerkowy las. Mężczyzna idący na czele przystanął i popatrzył na okolicę, mrużąc oczy. Był szczupły, żylasty i dość niskiego wzrostu, wyglądał bardziej na chłopca niż pięćdziesięciolatka. Miał mocno opaloną twarz i zmierzwione brązowe włosy.

Po chwili zebrali się wokół niego pozostali.

Wysoki mężczyzna ze szpakowatą brodą dołączył ostatni wielkimi, niezdarnymi krokami. Trzymając ręce w kieszeniach wiatrówki, spojrzał na niskiego lekko rozbawionym wzrokiem i powiedział:

– Co ty tam kombinujesz? Już czas na zmianę kursu?

– Pomyślałem, że przejdziemy przez pole do tamtego lasu – odparł zapytany, który najwyraźniej przewodził wyprawie.

– Ale wtedy oddalimy się od jeziora – powiedziała jedna z kobiet.

Usiadła na kamieniu, założyła nogę na nogę i zapaliła papierosa.

– Przecież mieliśmy obejść jezioro – dodała. – A ty zawsze próbujesz nas prowadzić w złą stronę. Poza tym jestem głodna. Czy już nie pora na jedzenie?

Pozostali ją poparli. Wszyscy byli głodni i chcieli zmniejszyć ciężar swoich bagaży.

– Zrobimy postój, kiedy przejdziemy przez pole – oznajmił ich przewodnik.

Podniósł mniejszego z chłopców i postawił po drugiej stronie ogrodzenia. Potem wspiął się sam i ruszył przez trawę długimi krokami.

Kiedy doszli do świerkowego lasu, okazał się tak gęsty, że zbyt trudny do przejścia nawet dla dzieci. Zaczęli dyskutować, a ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, która droga jest najlepsza, przewodnik, dzieci i dwie kobiety skręcili w prawo wzdłuż lasu, a pozostali z wysokim na przedzie w lewo w stronę jeziora.

W kwadrans później obie grupy spotkały się po drugiej stronie lasu i zaczęły rozglądać za odpowiednim miejscem na postój.

Tym razem wszyscy byli zgodni. Na słonecznej polanie, między stosem porąbanych bukowych pni a wiatrołomem, towarzystwo uwolniło się od toreb i plecaków i kiedy jeden z mężczyzn, uważany za eksperta w kwestii rozpalania ogniska, wybrał odpowiednie miejsce, wszyscy zaczęli zbierać chrust.

W wiatrołomie leżało sporo suchych gałązek i wkrótce buchnął wesoły ogień.

Usadowili się wygodnie wokół ogniska. Naprawdę zasłużyli na odpoczynek, bo mieli za sobą trzy godziny nieprzerwanego marszu w dość trudnym terenie.

Wyjęli termosy, kanapki i piersiówki, ale jedzenie nie przeszkadzało im w rozmowie.

Przeskakiwali z jednego tematu na drugi, a nastrój był wesoły i swobodny.

Mężczyzna w zielonej kurtce i pikowanym kapturze stał, grzejąc stopy przy ogniu.

– To jezioro jest za duże – stwierdził. – W następną niedzielę wybierzemy mniejsze. Gdzie nie ma takich mokradeł.

Przerwał, by opróżnić mały srebrny kieliszek z jarzębinówką. Potem spojrzał w niebo i powiedział:

– Cholera wie, czy zdążymy je obejść przed zmrokiem.

Ogień zaczął przygasać i nadziali kiełbaski na ostre gałązki, by upiec je nad żarem.

Dwaj chłopcy ganiali się wokół stosu drzewa.

Najlepszy botanik w grupie oddalił się na skraj lasu w poszukiwaniu grzybów. Zebrał już kilka garści twardzioszków do kieszeni kurtki i napełnił plastikową reklamówkę zieloną marzanką, która miała się suszyć, rozsiewając piękny zapach w jego domu.

Las świerkowy był po tej stronie bardziej przerzedzony, więc mógł zajrzeć wprawnym okiem między pnie na usianej igłami ziemi. Nie spodziewał się, że coś znajdzie o tak późnej porze roku, po jesieni suchej i ciepłej jak lato.

Kilka metrów dalej w głąb lasu zauważył coś, co wyglądało na duży i ładny egzemplarz kani. Położył siatkę z marzanką na dużym, porośniętym mchem kamieniu i zaczął się przeciskać między drzewami. Rozchylał na boki rozłożyste gałęzie, starając się nie stracić z pola widzenia miejsca, w którym rósł grzyb.

Nastąpił nagle na miękki mech, który ugiął się pod jego ciężarem, i prawa noga zapadła się jakby w trzęsawisko aż po cholewę.

Dziwne, pomyślał.

W świerkowym lesie nie powinno być trzęsawiska.

Postawił drugą nogę na złamanej gałęzi leżącej na ziemi, żeby mieć pewniejsze oparcie.

Gałąź ułamała się i gumiak zapadł się w błoto, ale tylko parędziesiąt centymetrów, nim zatrzymał się na twardym podłożu.

Wyciągnął prawą stopę z bagna, które wessało jego but i prawie ściągnęło mu z nogi, potem oparł ciężar ciała na lewej, wziął rozpęd i przeskoczył długim susem na twardszy grunt.

Zapomniał o kani, więc odwrócił się i uważnie przyjrzał osobliwej, pokrytej mchem gliniance.

W miejscu, gdzie stawiał nogi, zobaczył dziury, w których bulgotało czarne błoto.

Potem zauważył coś podnoszącego się powoli z bagna między mchem a chrustem, niecały metr od śladu, jaki zostawił jego lewy but.

Stał zupełnie bez ruchu, zastanawiając się, co to może być.

Przedmiot przybrał nagle kształt w jego oczach, a umysł po ułamku sekundy zarejestrował, że to, co widzi, jest ludzką ręką.

Wtedy krzyknął.

Загрузка...