Rozdział 8


Wieczorem zadzwonił Kollberg z miejscowości o nazwie Jät.

– Szukałem cię cały dzień. Gdzie się podziewałeś?

– W Malmö.

– U Pera Månssona?

– Między innymi. A ty gdzie się podziewasz?

– Wpadłem na starego kumpla w Växjö. Ma domek letni tu, koło Åsnen, z kawałkiem plaży, sauną i wszystkim. Czy będziesz bardzo zawiedziony, jeśli zjawię się dopiero jutro?

– Zostań i skorzystaj z sauny. Czy można się kąpać w Åsnen? O tej porze roku?

– W każdym razie zamierzam spróbować. Zgadniesz, co będę potem jadł?

Martin Beck uśmiechnął się i powiedział, nie całkiem zgodnie z prawdą:

– Nie. Co takiego?

– Raki.

Kollberg miał głos dziecka czekającego na Wigilię.

– To naprawdę dobry kumpel – powiedział Martin Beck. – Cześć, do jutra.

Odłożył słuchawkę i wrócił do swojego pokoju. Stanął we wnęce okiennej i wyglądał na ogród oraz światła z jadalni padające na żwirowaną ścieżkę i trawnik na dole. Nie był głodny i nie miał ochoty schodzić. Nöjd był u brata w Källstorp, a nie znał w Anderslöv nikogo innego, z kim mógłby spędzić wieczór. Folke Bengtsson musiał poczekać na przyjazd Kollberga, a poza tym dość się już dziś nagadał. Rhea była u przyjaciół na wsi, jak mówiła, więc nie mógł do niej zadzwonić, a spacer po miasteczku nie wydawał mu się szczególnie atrakcyjny. Zdecydował się na jedyną możliwość, jaka mu pozostawała, łóżko i książkę o „Normandie”.

Kollberg zjawił się dopiero w niedzielę późnym popołudniem z wiarygodnym wyjaśnieniem, że rakom towarzyszyła spora ilość wódki, którą musiał usunąć z żołądka za pomocą sauny oraz zimnych kąpieli, zanim z czystym sumieniem i krwią wolną od alkoholu mógł znowu usiąść za kółkiem.

Wieczorem zrobili razem obiad w domu Nöjda i, tak jak Martin Beck się spodziewał, Nöjd i Kollberg od razu się zaprzyjaźnili.

Wczesnym rankiem w poniedziałek Nöjd podjął na nowo z entuzjazmem rolę Cycerona na swoim terenie, a Kollberg nie ukrywał zachwytu zarówno dla elokwentnego przewodnika, jak i jego urokliwej małej ojczyzny. Martin Beck siedział z Timmym na tylnym siedzeniu i walczył z chorobą lokomocyjną. Zadziwiały go zdolność Nöjda do opisywania pokazywanych wcześniej miejsc bez powtarzania się i niewyczerpany zasób anegdot o okolicy i ludziach, którzy tu mieszkali.

W Domme podjechali do domu Folkego Bengtssona. Nie było jego ciężarówki i nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi.

– Jest na rybach – powiedział Nöjd. – Albo objeżdża klientów. Pewnie wróci do domu wieczorem.

Zamiast wracać na główną drogę, Nöjd minął dom Sigbrit Mård, pojechał kilkaset metrów dalej i stanął przed wejściem do posiadłości na szczycie wzgórza.

– Pomyślałem, że może chcielibyście zobaczyć to miejsce – rzekł. – Tu urodziła się Victoria Bruzelius. W 1850 roku, jeśli dobrze pamiętam.

– Aha – mruknął Martin Beck. – A kim ona była?

Kollberg odpowiedział bez wahania:

– Przyjęła nazwisko Benedictsson, kiedy wyszła za naczelnika poczty w Hörby, i pisała pod pseudonimem Ernst Ahlgren. Z czasem przeprowadziła się do Kopenhagi, walczyła o wyzwolenie kobiet, zakochała się w Georgu Brandesie i przed czterdziestką popełniła samobójstwo.

– Czy nie mógłbyś też zacytować czegoś z jej książek? – zapytał Martin Beck.

– Nie – odrzekł Kollberg. – Ale miała dobrą dewizę życiową. Praca i prawda.

– Co przypomina mi o tym, że obowiązki wzywają – powiedział Nöjd i zapuścił silnik.

Rozstali się przed komisariatem – Nöjd zajął się swoją rutynową pracą, a Martin Beck i Kollberg przespacerowali się niespiesznie w stronę Drogi Krajowej. Powietrze było czyste i rześkie i świeciło słońce.

– Można niemal pozazdrościć Herrgottowi – zauważył Kolberg. – Jaka różnica w porównaniu z pracą w Sztokholmie.

– Może też powinieneś poszukać pracy na prowincji – odrzekł Martin Beck.

Kollberg spojrzał zmrużonymi oczami na słońce i pokręcił głową.

– Nic z tego – powiedział. – To wydaje się piękne, kiedy się patrzy na Herrgotta, ale ja wpadłbym w depresję po dwóch tygodniach w takiej dziurze. Masz podobnie, więc powinieneś to wiedzieć. Poza tym Gun chciałaby iść do pracy, a przynajmniej dalej studiować, jeśli nic nie znajdzie.

Kollberg był mężem Gun od siedmiu lat. Mieli dwoje dzieci: sześcioletnią dziewczynkę i trzyletniego chłopca, a Martin Beck zawsze uważał ich małżeństwo za doskonałe. Zazdrościł Kollbergowi, zanim sam poznał Rheę Nielsen. Gun była bystra i pełna życia, miała poczucie humoru oraz dużo ciepła, była dobrym kompanem i, z tego co rozumiał, wspaniałą matką.

Poza tym była ładna i wyglądała na mniej niż swoje trzydzieści pięć lat. Potrafił sobie wyobrazić Gun prowadzącą kursy hiszpańskiego i baletu jazzowego, i co tam jeszcze mogłaby wymyślić z innymi paniami domu w takim miejscu jak Anderslöv. Na pewno znalazłaby jakieś zajęcie, ale tak jak Kollbergowi jej też by się tutaj nie podobało. Podobnie jak on była zatwardziałą sztokholmką.

Żółty samochód dostawczy z czerwonym napisem KVÄLLSPOSTEN z boku skręcił z chodnika przed sklepem Konsum. Kiedy wjeżdżał na wzgórze, z kiosku z gazetami wyszła ekspedientka i zawiesiła afisz z nagłówkami.

Połowa strony składała się ze słów MORDERSTWO KOBIETY w dwóch linijkach, a pod spodem mniejszymi literami: w Anderslöv?

Kollberg wziął Martina Becka pod ramię i wyszedł na ulicę, ale Martin Beck wskazał ruchem głowy samochód z gazetami, który stał teraz przed apteką naprzeciw pensjonatu.

– Zwykle kupuję gazety w sklepie tytoniowym na rogu – powiedział.

– Zwykle – mruknął Kollberg. – Nabrałeś tu już jakichś przyzwyczajeń?

– Cóż – odparł Martin Beck. – To przyjemny sklep. Prowincjonalny i dobrze zaopatrzony. Mają też zabawki, jeśli chcesz coś kupić dla Bodil i Joakima.

Za ladą stała właścicielka sklepu z afiszem w ręce.

– Ach tak, znaleźliście już Sigbrit – sapnęła.

Wszyscy tutaj znali już Martina Becka.

– Biedactwo – dodała.

– Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach – rzekł Kollberg. – Nadal jest tylko zaginiona. I rzeczywiście istnieje znak zapytania, choć niewielki.

– Też tak mówię – powiedziała kobieta za ladą. – Aż się nie chce sprzedawać tych dzisiejszych gazet. Same kłamstwa, świństwa i nędza.

Kupili „Kvällsposten” i „Trelleborgs Allehanda”, a Kollberg popatrzył przez chwilę na dział zabawek, naprawdę dobrze zaopatrzony. Znalazł parę rzeczy, których nigdy nie widział w NK, PUB czy Åhléns ani w żadnym innym dużym domu towarowym w Sztokholmie, i zamierzał je później kupić dla swoich dzieci.

Obok samochodu Kollberga stał sportowy kabriolet z bagażnikiem zwróconym w stronę sklepu monopolowego. Był to starszy model o prostych, czystych liniach. Wyglądał na zadbany, a jego butelkowozielony lakier lśnił w słońcu. Martin Beck, który zwykle nie interesował się samochodami, przystanął, by mu się przyjrzeć.

– Singer – poinformował go Kollberg. – Co najmniej dwudziestopięcioletni. Piękne auto, ale zimą cholernie zimne.

Specjalnością Kollberga była wiedza na prawie każdy temat. Weszli do stołówki pensjonatu. Trafili na porę lunchu i kilka stolików było już zajętych. Usiedli w rogu koło werandy i otworzyli gazety.

„Trelleborgs Allehanda” miała na pierwszej stronie krótki dwuszpaltowy artykuł o zaginięciu Sigbrit Mård. Tekst był rzeczowy, poprawny i nosił piętno powściągliwych wypowiedzi Nöjda. W artykule nie było innych nazwisk prócz zaginionej, Nöjda i Martina Becka. Choć we wstępie i w samym tekście była mowa o wezwaniu komisji do spraw zabójstw, reporter starał się nie sugerować czytelnikom żadnych opinii i nie użył słów „zamordowana” ani „morderstwo”. Artykuł był ilustrowany zdjęciem paszportowym, a w podpisie poszukiwano świadka, który mógł widzieć tę kobietę w chwili zaginięcia.

„Kvällsposten” nie była taka powściągliwa. Na pierwszej stronie znajdowało się zdjęcie na dwie kolumny, przedstawiające dwudziestoletnią Sigbrit z końskim ogonem i wielkimi białymi klipsami w uszach. W środku było więcej zdjęć. Dom Sigbrit Mård i mordercy Roseanny, przystanek autobusowy, na którym widziano ją ostatni raz, zdjęcie wystraszonego Folkego Bengtssona sprzed ośmiu lat, w policyjnym radiowozie, oraz zdjęcie Martina Becka, z otwartymi ustami i włosami w nieładzie.

Tekst robił dużo zamieszania wokół tego, że Sigbrit Mård mieszkała po sąsiedzku z mordercą seksualnym i w specjalnym artykule odniesiono się do sprawy Roseanny sprzed dziewięciu lat. Kilku miejscowych wyraziło w wywiadach swoją opinię o zaginionej:

„Porządna, miła dziewczyna, która nie skąpiła uśmiechu i życzliwych słów” i o Folkem Bengtssonie: „Dziwny człowiek, samotnik, odpychający ludzi od siebie”. Pani Signe Persson, „być może przedostatnia osoba, która widziała panią Mård żywą”, opisała plastycznie, jak widziała ją stojącą na przystanku, a potem „prawdopodobnie” wsiadającą do ciężarówki Bengtssona.

Była tam również specjalna ramka o „sławnym detektywie, szefie komisji do spraw zabójstw, Martinie Becku”, ale gdy Martin Beck doszedł w toku lektury do słów „szwedzki Maigret”, rzucił gazetę na puste krzesło obok.

– Uch – powiedział zniecierpliwiony i rozejrzał się za kelnerką.

– Możesz tak mówić – rzekł Kollberg. – A potem będziemy mieć „Expressen”, „Aftonbladet” i całą resztę i wszyscy rzucą się na ciebie, by zdobyć jakąś wypowiedź.

– Nie zamierzam się wypowiadać – oświadczył Martin Beck. – Ale w końcu trzeba będzie zwołać coś w rodzaju konferencji prasowej.

Podeszła kelnerka, a oni zamówili skåńską pieczeń z buraczkami i ogórkiem. Jedli w milczeniu. Kollberg skończył pierwszy, jak zawsze. Wytarł usta i rozejrzał się po lokalu, który teraz był prawie pusty.

Oprócz jego samego i Martina Becka został tylko jeden gość, mężczyzna, który siedział przy stoliku obok drzwi do kuchni.

Przed nim stały butelka wody mineralnej i szklanka. Palił fajkę i przeglądał gazetę, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na obu policjantów.

Kollberg miał niejasne uczucie, że go rozpoznaje, i ukradkiem mu się przyglądał.

Wyglądał na czterdzieści parę lat, miał gęste ciemnoblond włosy opadające na kołnierz jasnobrązowej zamszowej kurtki. Nosił okulary w stalowych oprawkach i był świeżo ogolony, nie licząc gęstych, kręconych baczków. Miał szczupłą twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i zgorzkniały, a może nawet cyniczny wyraz ust. Marszczył brwi, strzepując popiół z fajki do stojącej przed nim popielniczki. Palce miał długie i żylaste.

Szybkim ruchem podniósł głowę i spojrzał Kollbergowi prosto twarz. Miał spokojne, pewne spojrzenie, a oczy intensywnie niebieskie. Kollberg nie zdążył odwrócić wzroku i przyglądali się teraz sobie nawzajem.

Martin Beck odsunął od siebie talerz i opróżnił szklankę piwa.

W chwili, gdy odstawiał szklankę, mężczyzna zwinął gazetę, stał i podszedł do ich stolika.

– Nie wiem, czy mnie poznajecie – powiedział.

Martin Beck popatrzył na niego badawczo i pokręcił głową. Kollberg czekał.

– Åke Gunnarsson. Choć teraz nazywam się Boman.

Dobrze go pamiętali. Sześć lat temu zabił podczas bójki swojego kolegę po fachu, równolatka nazwiskiem Alf Matsson. Obaj byli wstawieni, Gunnarsson został mocno sprowokowany przez Mattsona i zdarzenie można było zakwalifikować prawie jako nieszczęśliwy wypadek. Kiedy Gunnarsson pozbierał się z pierwszego szoku, zaczął inteligentnie i na chłodno zacierać za sobą ślady. Martin Beck prowadził śledztwo, spędzając między innymi tydzień w Budapeszcie, zanim natrafił na ślad Gunnarssona. Kollberg również był przy jego zatrzymaniu, które żadnemu z nich nie dało szczególnej satysfakcji, bo czuli sympatię do Gunnarssona, którego uważali bardziej za ofiarę nieszczęśliwego zbiegu okoliczności niż zimnego mordercę.

W tamtym czasie Gunnarsson miał brodę, był krótko ostrzyżony i dość gruby.

– Usiądź – zaproponował Martin Beck, zabierając z krzesła gazetę.

– Dziękuję – odrzekł mężczyzna i usiadł.

– Zmieniłeś się – powiedział Kollberg. – Na przykład schudłeś.

– To nie było zamierzone. Ale poza tym świadomie próbowałem zmienić swój wygląd i mogę uznać za sukces, że mnie nie poznaliście. Choć może i tak byście nie poznali.

– Dlaczego właśnie Boman?

– To panieńskie nazwisko mojej mamy. Tak było najprościej. Teraz się przyzwyczaiłem i prawie zapomniałem poprzednie nazwisko. Byłbym wdzięczny, gdybyście wy też.

– Okej, Boman – powiedział Kollberg.

Martin Beck rozważał osobliwy przypadek, że on, Kollberg i dwie osoby będące przyczyną dwóch spośród ich najbardziej uciążliwych śledztw, po tylu latach znaleźli się niespodziewanie w tym samym czasie i w takim miejscu jak Anderslöv.

– Co robisz w Anderslöv? – zapytał Martin Beck. – Mieszkasz tutaj?

– Nie – odrzekł Åke Boman. – Właściwie jestem tutaj, bo próbuję zdobyć wywiad z wami. Mieszkam w Trelleborgu. Pracuję obecnie w „TA”. To ja napisałem ten kawałek na pierwszej stronie, który przed chwilą czytaliście.

– Czy nie byłeś dziennikarzem motoryzacyjnym? – zapytał Kollberg.

– Tak, ale w prowincjonalnym brukowcu trzeba się zajmować wszystkim po trochu. Miałem szczęście, że dostałem tam pracę. Załatwiła mi ją moja kurator.

Przyszła kelnerka i sprzątnęła ze stołu, a Kollberg zapytał:

– Napijemy się kawy?

– Okej – powiedzieli jednocześnie Åke Boman i Martin Beck.

– Ty może chcesz koniak?

Åke Boman pokręcił głową i kelnerka wyszła do kuchni.

– Nie pijesz w pracy, co? – powiedział Kollberg.

– W ogóle nie piję – odparł Åke Boman. – Od…

Nie dokończył zdania, wziął puszkę Capstana i zaczął nabijać fajkę.

– Jak długo pracujesz dla tej gazety? – zapytał Martin Beck.

– Półtora roku. Jak może wiecie, dostałem sześć lat. Zabójstwo w afekcie. Odsiedziałem trzy lata, potem dostałem automatyczne skrócenie kary i zwolnienie warunkowe. Początki życia na wolności były okropne. Niemal gorsze niż w więzieniu, tak czy owak nie do opisania. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, wiedziałem tylko z całą pewnością, że nie mogę wrócić do Sztokholmu. Po części dlatego, że zna mnie tam wielu ludzi i znów ruszyłaby ta karuzela z knajpami i piciem… no, sami wiecie. Potem dostałem pracę w warsztacie samochodowym w Trelleborgu i świetną kuratorkę. Przekonała mnie, żebym znów zaczął pisać, i tak dostałem tę pracę. Tylko redaktor naczelny i parę osób w mieście wie… Naprawdę miałem kupę szczęścia.

Nie wyglądał jednak na specjalnie szczęśliwego. Dopił kawę i przez chwilę siedział w milczeniu.

– To twój singer stoi na ulicy? – zapytał Kollberg. Åke Boman odpowiedział z nieskrywaną dumą:

– Tak, z tym też miałem szczęście. Stał w stodole w gospodarstwie w Önnestad, gdzie miałem sezonową pracę. Właściciel zmarł rok wcześniej i wdowa tylko go tam przechowywała.

Zaciągnął się mocno fajką.

– Był dość zaniedbany, ale łatwo dało się go naprawić. Kupiłem go od razu. Czasem robię fuchy, specjalistyczne artykuły dla czasopism motoryzacyjnych i od czasu do czasu jakieś opowiadanie, więc odłożyłem trochę kasy.

– Czy nadal masz kuratora? – zapytał Martin Beck.

– Nie, od września już nie – odparł Åke Boman. – Ale nadal się z nią spotykam. Z nią i jej rodziną. Czasem zaprasza mnie na obiad… jestem starym kawalerem i ona nie wierzy, że umiem zrobić sobie coś do jedzenia.

Martin Beck pamiętał fotografię stojącą w mieszkaniu Bomana sześć lat temu. Młodej blondynki, z którą miał się żenić.

Åke Boman ssał przez chwilę fajkę, patrząc w zadumie na Martina Becka.

– Gazeta naprawdę wysłała mnie tu po to, żebym coś od was wyciągnął w sprawie tego zaginięcia – powiedział przepraszającym tonem. – A ja tu siedzę i przez cały czas gadam o sobie.

– Nie mamy wiele do dodania ponad to, co już napisałeś – stwierdził Martin Beck. – Rozmawiałeś przecież z Herrgottem Nöjdem, prawda?

– Tak, ale to, że w ogóle tu jesteście, musi oznaczać, że coś podejrzewacie – rzekł Åke Boman. – A tak poważnie, czy sądzicie, że zamordował ją Folke Bengtsson?

– Nic jeszcze nie sądzimy – odparł Martin Beck. – Nawet jeszcze nie rozmawialiśmy z Bengtssonem. Wiemy tylko z całą pewnością, że Sigbrit Mård nie było w domu od siedemnastego października i nikt chyba nie wie, gdzie jest.

– Czytaliście przecież prasę wieczorną – powiedział Åke Boman.

– Tak, ale spekulują na własną odpowiedzialność – odparł Kollberg. – Ty w każdym razie wydajesz się pracować w przyzwoitej gazecie.

– Zamierzamy wkrótce zwołać konferencję prasową – oznajmił Martin Beck. – Teraz byłoby to bez sensu, bo wciąż nie mamy nic do powiedzenia. Ale jeśli trochę wyluzujesz, zadzwonię i powiem ci, jak tylko wydarzy się coś nowego. Czy tak będzie dobrze?

– Dobrze – odrzekł Åke Boman.

Martin Beck, i Kollberg mieli poczucie, że są mu coś winni. Nie wiedzieli tylko co i dlaczego.

Загрузка...