Rozdział 7


Aspirant zrobiłby furorę na scenie lub w telewizji jako parodysta człowieka, który stoi i próbuje sprawiać wrażenie, że nie patrzy na dom. Dom był do tego bardzo mały, a budynki po obu stronach wyburzone. Stał po drugiej stronie ulicy z rękami założonymi na plecach i spojrzeniem skierowanym w przestrzeń, a jednocześnie nieustannie zerkał na drzwi, za którymi powinien był się znajdować obiekt jego uwagi.

Martin Beck stał trochę dalej i się temu przyglądał. Po jakiejś minucie aspirant przeszedł niespiesznie przez ulicę i przeprowadził gruntowną inspekcję drzwi. Postukał w tabliczkę z nazwiskiem. Potem wrócił wystudiowanym powolnym krokiem na swoje miejsce i odwrócił błyskawicznie na wypadek, gdyby coś niepożądanego miało się rozegrać za jego plecami. Jak wielu policjantów pracujących w terenie w sprawach tajnych lub delikatnych, był ubrany w czarne półbuty, granatowe skarpetki, spodnie od munduru, niebieską koszulę i granatowy krawat. Do tego nosił żółtą czapkę, jasną skórzaną kurtkę z dużymi błyszczącymi guzikami oraz czerwono-żółtym haftem na rękawach, a wokół szyi szalik w kolorach białym i błękitnym, które nawet Martin Beck rozpoznał jako barwy Klubu Piłkarskiego Malmö.

Kurtka wybrzuszała się po prawej stronie, jak gdyby miał w kieszeni pół litra.

Kiedy Martin Beck do niego podszedł, podskoczył jak ukąszony przez węża, natychmiast podniósł rękę do nieistniejącego daszka u czapki i złożył raport:

– Nikt nie wychodził z domu, komisarzu.

Martin Beck milczał przez chwilę, zdumiony, że został rozpoznany. Potem dotknął szalika i zapytał:

– Mama zrobiła go dla ciebie?

– Nie – odpowiedział młodzieniec i poczerwieniał. – Naprawdę nie. Chłopak mojej młodszej siostry. Nazywa się Enok Jansson i jest świetny w robótkach, choć normalnie pracuje na poczcie i robi inne rzeczy. Ale potrafi dziergać, kiedy ogląda telewizję.

– Pomyślałeś, że Mård mógł wyjść tylnymi drzwiami?

Aspirant poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Cóż – powiedział. – To przecież niemożliwe.

– Dlaczego?

– Nie mogę stać jednocześnie za i przed domem, nie da rady. Ty… Komisarz nie zamierza chyba podać mnie za to do raportu?

Martin Beck pokręcił głową i przechodząc przez ulicę, zastanawiał się, skąd policja wynajduje tych wszystkich dziwnych młodych ludzi.

– W każdym razie to ten dom – powiedział chłopak, idąc za nim. – Podchodziłem tam trzy razy i na tabliczce jest napisane Mård.

– I nie zmieniło się?

– Nie. Mam wejść do środka? To znaczy, mam pistolet, gdyby był potrzebny. I schowałem radio pod koszulą, żeby nie było go widać.

– Do widzenia – powiedział Martin Beck i nacisnął palcem przycisk dzwonka.

Bertil Mård otworzył drzwi, nim dźwięk dzwonka zdążył wybrzmieć do końca. Też miał na sobie spodnie od munduru, czarne, do tego podkoszulek i drewniaki. Otaczał go odór wczorajszego alkoholu, zmieszany z zapachem wody po goleniu, a w jednej z ogromnych dłoni mocno trzymał butelkę Agua de Florida i otwartą brzytwę, wycelowaną w jego strażnika.

– Co za cholerny pajac stoi i gapi się od dwóch godzin na mój dom?! – wrzasnął.

– To zniewaga urzędnika państwowego – powiedział hardo aspirant.

– Jak cię tu jeszcze raz zobaczę, cholerny przebierańcu, oberwę ci uszy! – ryknął Mård.

– To już groźba karalna wobec policjanta…

– Bynajmniej – powiedział Martin Beck i zamknął za sobą drzwi. – Bynajmniej…

– Co znaczy „bynajmniej”? – przerwał mu Mård. – Co tu się do diabła dzieje?

– Uspokój się na moment.

– Nie chcę się uspokoić! Chcę, żebyście zostawili mnie w spokoju! I żeby mnie nie szpiegowali jacyś przebrani gówniarze. Zwykle dostaję to, czego chcę. I kim ty do diabła jesteś? Szefem gliniarzy?

– Dokładnie – odparł Martin Beck.

Wyminął Mårda i rozejrzał się po pokoju. Pachniało tu, jakby w środku spało pięćdziesiąt stworzeń niekoniecznie rodzaju ludzkiego. Stara pikowana kołdra z tłustymi plamami i kawałek zniszczonej tapicerki, przybite gwoździami do okna, wpuszczały bardzo mało światła. Można było jednak odchylić róg i wyjrzeć na zewnątrz. Wzdłuż jednej ze ścian stało łóżko, z całą pewnością nieścielone od tygodni, a może nawet miesięcy. Umeblowanie składało się ponadto z czterech krzeseł, stołu i dużej szafy na ubrania. Na stole stały szklanka i dwie butelki przeszmuglowanej sześćdziesięcioprocentowej rosyjskiej wódki z niebieską etykietą, jedna pusta, a druga opróżniona do połowy. W kącie leżała wielka sterta brudów do prania, a tylne drzwi wychodziły na kuchnię, w której panował nieopisany bałagan, i dalej na łazienkę, gdzie paliła się żarówka i w której Mård ewidentnie przed chwilą się golił.

– Byłem w stu ośmiu krajach – powiedział Mård. – I nigdzie nie przeżyłem czegoś tak okropnego. Ścigają cię gliny. Ściga cię kasa ubezpieczeń. Albo urząd skarbowy, albo urząd do spraw trzeźwości, albo opieka społeczna czy jak to cholerstwo teraz się nazywa. Albo zakład energetyczny, albo urząd celny, albo wydział ewidencji ludności, albo komisja ochrony zdrowia. Nawet cholerna poczta, choć nie chcę dostawać żadnej poczty.

Martin Beck przyjrzał się bliżej Mårdowi. Był olbrzymem, na pewno miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i minimum sto dwadzieścia pięć kilo wagi. Miał czarne włosy i ciemnobrązowe oczy o dzikim wyrazie.

– Skąd wiesz, że akurat w stu ośmiu krajach? – zapytał Martin Beck.

– Nie mów do mnie ty. Nie chcę, żeby wszyscy mówili mi na ty. Powiedz przynajmniej „sir” albo „panie Mård”. Skąd wiem? Bo się tym interesuję, rzecz jasna. Sto ósmy kraj, w którym byłem, to Górna Wolta. Popłynąłem tam z Casablanki. Sto siódmy był Jemen Południowy. I przysięgam, że tu jest najgorzej. Leżałem w szpitalu w Korei Północnej i Hondurasie, w Makau i Dominikanie, w Pakistanie i Ekwadorze. Ale nigdzie nie widziałem czegoś równie okropnego jak tutaj w Malmö latem. Wcisnęli mnie do sali, którą zbudowano chyba pod koniec XIX wieku. Leżało nas tam dwudziestu dziewięciu, z czego siedemnastu świeżo po operacji. Potem przyszli ci z opieki społecznej i dziwią się, czemu się awanturujemy, i mówią, żebyśmy się zamknęli, bo to jest za darmo. Za darmo. Kiedy urząd skarbowy wisi nad człowiekiem jak sęp. Może mi pan wyjaśnić, czemu ten cholerny rząd jeszcze jest? W wielu miejscach, w których byłem, powiesiliby ich za takie rzeczy.

Mård się rozejrzał.

– Nie posprzątałem – powiedział. – Nie jestem dobry w sprzątaniu. Nie wiem, jak to się robi.

Wziął pustą butelkę po wódce i wyniósł do kuchni.

– Zrobione – burknął. – Teraz ja chciałbym o coś spytać. O co do wszystkich diabłów tu chodzi? Czemu ten idiota stoi i skrobie w moje drzwi, kiedy się golę? Zawsze golę się dwa razy dziennie, o szóstej rano i o trzeciej po południu. I zawsze sam. Najchętniej brzytwą. Tak jest najlepiej.

Martin Beck milczał.

– Pytałem o coś – powiedział Mård. – I nie dostałem odpowiedzi. Kim na przykład pan jest? I co do diabła robi pan w moim domu?

– Nazywam się Martin Beck i jestem policjantem. Dokładniej mówiąc, komisarzem kryminalnym i szefem czegoś, co nazywają komisją do spraw zabójstw.

– Kiedy się pan urodził?

– Dwudziestego piątego września 1922 roku.

– Ach tak. To cholernie zabawne, że czasem ja też mogę o coś zapytać. Czego pan chce?

– Pana żona zaginęła siedemnastego października.

– Tak?

– Zastanawiamy się po prostu, gdzie jest.

– Ach tak. Ale przecież już mówiłem, do cholery, że nie wiem. A siedemnastego siedziałem i piłem na promie kolejowym „Malmöhus”. Okej, chlałem. To jedyna przyzwoita łajba w tym mieście. W tym kraju nie da się normalnie żyć, więc przeważnie siedzę na kopenhaskim promie i chleję.

– Prowadzi pan coś w rodzaju restauracji?

– Tak. I mam dwie dziewuchy, które się tym zajmują. Sprzątają i polerują mosiądz, bo inaczej wykopię je do portu. Od czasu do czasu robię obchód. A one nigdy nie wiedzą, kiedy przyjdę.

– Rozumiem.

– Mamrotaliście coś o „morderstwie”.

– Rozważamy taką możliwość. Prawdopodobnie ktoś ją wywiózł. A pan ma słabe alibi.

– Moje alibi jest cholernie dobre. Siedziałem na „Malmöhus”. Ale koło niej mieszka zboczeniec. Jeżeli coś jej zrobił, uduszę ją własnymi rękami.

Martin Beck spojrzał na jego ręce. Były przerażające. Ten człowiek prawdopodobnie mógłby udusić nimi niedźwiedzia.

– Powiedział pan „ją”. Że pan ją udusi.

– Przejęzyczenie. Kocham Sigbrit.

Martin Beck nagle sporo zrozumiał. Bertil Mård był niebezpiecznym człowiekiem o nieprzewidywalnych nastrojach. Przyzwyczaił się przez lata rządzić innymi i mało robić samemu. Przypuszczalnie był dobrym marynarzem i trudno było mu przywyknąć do życia na lądzie. Można się było spodziewać po nim wszystkiego, pewnie również najgorszego.

– Mam życiowego pecha, że się urodziłem w tym pieprzonym Trelleborgu – powiedział Mård. – Z obywatelstwem, którego nigdy nie chciałem mieć. W kraju, gdzie nie mogłem wytrzymać dłużej niż miesiąc, najwyżej dwa. A jednak wszystko jakoś się układało, dopóki nie zachorowałem. Lubiłem Sigbrit i przyjeżdżałem do niej prawie co roku. Dobrze nam było razem. Potem znów wyjechałem. A potem zaczął się ten koszmar. Wysiadła mi wątroba i nie dostałem zaświadczenia lekarskiego.

Milczał przez chwilę.

– Proszę już iść – odezwał się niespodziewanie. – Inaczej wpadnę w szał i dam panu w szczękę.

– Okej – odparł Martin Beck. – Jeżeli wrócę, to pewnie po to, żeby pana zabrać.

– Idź do diabła – mruknął Mård.

– Jaka jest pana żona? Jaki to typ człowieka?

– Nie pana interes. Spadaj pan.

Martin Beck postąpił o krok w stronę drzwi.

– Do widzenia, kapitanie Mård – powiedział.

– Proszę zaczekać – rzekł nagle Mård. Odstawił Agua de Florida i złożył brzytwę. – Zmieniłem zdanie – powiedział. – Nie wiem dlaczego.

Usiadł i nalał sobie szklankę wódki.

– Pije pan?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Ale nie teraz i nie letnią czystą wódkę.

– Ja też nie powinienem – burknął Mård. – Nie piłbym tego, gdybym miał tu stewarda albo chłopca okrętowego, który przybiegłby z limonką i kruszonym lodem na moje chrząknięcie. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem sprzedać baru, wyjechać stąd i zamustrować się w Panamie czy Liberii.

Martin Beck usiadł przy stole.

– Problem w tym, że nigdy bym nie dostał dowodzenia. Byłbym oficerem pokładowym u kogoś takiego jak ja. A tego bym nie wytrzymał. Udusiłbym sukinsyna.

Martin Beck nadal nic nie mówił.

– Ale na otwartym morzu można się przynajmniej zapić na śmierć. Chcę mieć Sigbrit i statek. A teraz nie mam nic. A tu nie można się nawet zapić na śmierć, żeby ktoś nie wściubił swego nosa.

Rozejrzał się wokół i powiedział:

– Myśli pan, że tego chcę? Myśli pan, że chcę siedzieć w tym gównie?

Uderzył pięścią w stół, omal nie przewracając szklanki.

– Nie, wiem, co pan myśli! – krzyknął. – Myśli pan, że zrobiłem coś Sigbrit. Ale nie. Tak trudno to pojąć? Wiem zresztą, jakie są gliny, tutaj i wszędzie. To lądowe szczury i nadają się tylko do tego, by wejść na pokład i wyłudzić trochę wódy i papierosów w zamian za oszczędzenie ci kłopotów. Pamiętam takiego sukinsyna w Millwall, kiedy tam pływaliśmy. Typowy bobby. Stał tam jak posąg za każdym razem, gdy dobijaliśmy do nabrzeża, oddawał honory i mówił Yes, sir i Glad to see you, captain, a kiedy odchodził, był tak obładowany tytoniem i flaszkami, że ledwo mógł zejść z trapu. A tu jest podobnie.

– Nie chcę od pana alkoholu ani papierosów.

– To czego do diabła pan chce?

– Chcę się dowiedzieć, co się stało z pana byłą żoną. Dlatego pytam, jaka jest. Jaki to typ człowieka.

– Dobra. Jest dobra. Co mam panu powiedzieć? Kocham ją. A pan próbuje się do mnie dobrać. Ten gliniarz w Anderslöv mówił panu, że ją zlałem parę razy. A wie pan, że on kiedyś dał mi w szczękę? Nigdy bym nie pomyślał, że ma takie jaja. Tylko raz w życiu oberwałem, i to walcząc przeciw czterem. W Antwerpii. Ale on miał rację, a ja nie, i to zrozumiałem.

Martin Beck patrzył z namysłem na Mårda.

Możliwe, że próbował się przedstawić w lepszym świetle.

– Byliście długo małżeństwem – powiedział.

– Tak. Sigbrit miała zaledwie osiemnaście lat, kiedy się ochajtnęliśmy. W dwa tygodnie później wypłynąłem. A potem byłem przez cały czas na morzu, ale przyjeżdżałem do domu na miesiąc czy dwa każdego roku i było nam dobrze.

– Seksualnie?

– Tak. Podobało się jej. Mawiała, że to tak, jakby przejechał po niej pociąg.

– A przez resztę roku?

– Mówiła, że jest mi wierna, a ja nigdy nie miałem dowodu, że nie jest. Ale zawsze sądziłem, że to trochę dziwne, że jest taka napalona przez miesiąc, a potem potrafi się powstrzymać przez jedenaście. Powiedziała jednak, że to żadna sztuka. Wystarczy o tym nie myśleć.

– A pan?

– Jasne, że szedłem do burdelu, kiedy byliśmy w porcie.

– W stu ośmiu krajach?

– Nie, nigdy nie liczyłem burdeli, ale było ich dość dużo. Mogę oczywiście podać adresy, jeśli pan chce. Ale w niektórych krajach nie ma dziwek. Pamiętam jeden. Rumunię. Leżałem w Konstancy na jakąś wysypkę przez trzy miesiące. W całym mieście nie było ani jednej dziwki. Pojechałem pociągiem do Bukaresztu. Tam też ani jednej. W życiu czegoś podobnego nie widziałem.

– Co pan wtedy zrobił?

– Pojechałem do Pireusu. Tam były tysiące. Chlałem, pieprzyłem się i nie wychodziłem z łóżka przez dwa tygodnie. Tak, do diabła.

Mård wpatrywał się w szklankę, ale nie pił.

– Myśli pan teraz, że marynarz nic nie robi, tylko lata po burdelach w każdym porcie, a to dowodzi tylko jednego.

– Czego?

– Że nic pan nie wie o ludziach morza. Pływałem z chiefem przez siedem lat. Miał żonę w Bergkvara. I mógłbym przysiąc, że nie tknął żadnej cizi przez te wszystkie siedem lat. Myślę, że to bardzo dobrze. Facet powinien być taki. I znam wielu innych.

– Co mówił pan wtedy w domu?

– Sigbrit? Mówiłem oczywiście, że byłem wierny jak cholera i tylko czekałem na urlop. Musiałem tylko pilnować, żeby nie wrócić do domu z zadrapaniami i malinkami na całym ciele. Na szczęście jest penicylina. Ale jej przysięgałem na wszystko, że nawet nie spojrzałem na inną dziewczynę. Teraz też bym się nie przyznał, gdyby nie to, że już jest za późno. To nie ma już znaczenia.

– Dlatego, że Sigbrit nie żyje?

Jeżeli Martin Beck spodziewał się wybuchu ze strony swego rozmówcy, był w błędzie.

Mård pociągnął mały łyk, trzymając szklankę bardzo pewną ręką.

– Próbuje mnie pan zwabić w jakąś pułapkę – powiedział spokojnie. – Ale to się nie uda. Po części dlatego, że siedziałem wtedy na promie, a po części dlatego, że nie sądzę, by Sigbrit nie żyła.

– Zatem co pan sądzi?

– Nie wiem. Ale wiem parę rzeczy, o których pan nigdy by nie pomyślał.

– Na przykład co?

– Sigbrit jest trochę snobką. Uważała, że to świetnie być żoną kapitana i siedzieć w tamtym pięknym domu. Jej pensja i moja dawały niezły dochód. Poza tym przez cały czas miałem trochę własnych pieniędzy. Potem się rozwiedliśmy i było okej, ale nie uważałem, że ona powinna coś dostać za to, że się ode mnie uwolniła, więc nie było alimentów ani nic w tym stylu. Po rozwodzie zrobiło się zatem dość cienko.

– Czemu się rozwiedliście?

– Nie wytrzymywałem bezczynnego siedzenia w tej cholernej dziurze. Więc tylko chlałem i wrzeszczałem na nią, by czyściła mi buty i sprzątała, i lałem ją, a ona już tak dłużej nie mogła. W sumie nie takie dziwne. Cholernie potem żałowałem. I tutaj mogę siedzieć i żałować. Mogę też żałować, że przez piętnaście lat wypijałem dwie flaszki wódki dziennie. Na zdrowie!

Mård wypił drinka jednym haustem. Jakieś trzysta mililitrów sześćdziesięcioprocentowego alkoholu. Wlał to w siebie jak wodę, na jednym oddechu.

– Jedno mnie zastanawia – powiedział Martin Beck.

– Co?

– Czy mieliście kontakty seksualne po rozwodzie?

– Pewnie. Przyjeżdżałem tu i przeciągałem ją parę razy. Ale ostatnio dość dawno. Jakieś półtora roku temu.

– I co mówiła?

– Nadal uważała, że to jak być przejechanym przez lokomotywę od ekspresu. Super. Z wiekiem jej cipka stawała się coraz większa i bardziej wilgotna. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że to naprawimy, ale teraz jest już za późno.

– Dlaczego?

– Z wielu powodów. Między innymi dlatego, że jestem chory. Ale również dlatego, że właściwie nie ma czego naprawiać. Co był wart związek zbudowany w dużej mierze na oszustwie i kłamstwie? Nawet jeśli tylko ja kłamałem. A jednak naprawdę kocham Sigbrit.

Martin Beck zastanawiał się przez moment. Potem powiedział:

– Kapitanie Mård, z tego, co pan mówi wynika, że ma pan duże doświadczenie z kobietami.

– No, można tak powiedzieć. Dobre dziwki coś potrafią. Potrafią się pieprzyć. No i co z tego?

– Czy pana żona była, lub jest, szczególnie pociągająca seksualnie?

– No jasne. Nie tylko dla rozrywki przyjeżdżałem do Anderslöv co najmniej na miesiąc każdego pieprzonego roku.

Martin Beck czuł się niepewnie. Im dłużej trwała rozmowa, tym mniej wiedział, w co ma wierzyć. Nie był nawet pewny, czy nadal nie znosi Mårda.

– Te sto osiem krajów robi wrażenie – przyznał. – Że pan naprawdę to pamięta.

Mård włożył rękę do kieszeni i coś z niej wyjął. Był to mały notes w skórzanej oprawie, prawie tak gruby jak psałterz.

– Powiedziałem przecież, że ciągle się uczę. Proszę spojrzeć.

Kartkował notes, częściowo wypełniony notatkami. Strony miały czarne linie z bardzo małymi odstępami.

– Tu – oznajmił Mård. – Tu jest cała lista. Zaczynając od Szwecji, Finlandii, Polski, Danii, a kończąc na Ras Al Kaimie, Malcie, Południowym Jemenie i Górnej Wolcie. Na Malcie byłem dużo wcześniej, ale nie wpisałem jej na listę, zanim nie stała się niepodległa. To jest cholernie dobry notes. Kupiłem go w Singapurze przeszło dwadzieścia lat temu i nigdy nie widziałem równie dobrego.

Schował notes i powiedział:

– Jest jak dziennik pokładowy mojego życia. Na ludzkie życie nie trzeba więcej niż takiego małego notesu. A dla większości znacznie mniej.

Martin Beck wstał. Mård uczynił to samo. Podniósł się błyskawicznie, wyciągając swoje wielkie dłonie.

– Ale jeśli ktoś zrobił jakieś draństwo Sigbrit, daj mi się nim zająć. Zresztą nikt inny nie może jej dotknąć. Jest moja.

Jego mroczne oczy błysnęły.

– Rozerwę go na kawałki – wychrypiał. – Te ręce rozrywały już ludzi na kawałki.

Martin Beck spojrzał na jego dłonie.

– Może powinien pan jednak pomyśleć o tym, co robił siedemnastego, kapitanie Mård. Tamto alibi nie wydaje się wiele warte.

– Alibi – rzucił szyderczo Mård. – Na co?

Przemierzył podłogę paroma wielkimi krokami i otworzył drzwi.

– Jedź już do diabła – warknął. – Szybko, zanim się naprawdę wścieknę.

– Do widzenia, kapitanie Mård – powiedział grzecznie Martin Beck.

Kiedy zobaczył jego twarz w świetle, zwrócił uwagę na silnie zażółcone białka oczu.

– Szczur lądowy – stwierdził Mård. I zatrzasnął z całej siły drzwi.

Martin Beck przeszedł jakieś sto metrów w stronę miasta. Potem skręcił do portu. Kiedy dotarł do Savoya, wszedł do baru i usiadł.

– Dzień dobry – powiedział barman.

Martin Beck skinął głową i rzekł:

– Whisky.

– Woda z lodem jak zwykle?

Martin Beck znów skinął głową. Poprzednim razem był tu ponad cztery lata temu. Niektórzy ludzie mają widać dobrą pamięć.

Długo siedział ze szklanką i rozmyślał. Nie wiedział, co właściwie o tym sądzić. Chwilami myślał, że Mård w jakiś sposób go oszukał, ale nie mógł sobie wyobrazić jak. Mård był albo brutalnie szczery, albo wyrafinowanie przebiegły. Jakkolwiek było, za dużo mówił o zabijaniu ludzi.

Po chwili zaczął myśleć o innych sprawach. Miał parę wspomnień z tego hotelu i przynajmniej jedno z nich było miłe.

Zamówił jeszcze jedną whisky.

Kiedy ją wypił, zapłacił i wyszedł, przekroczył kanał i skierował się w stronę sznura taksówek przed dworcem kolejowym. Wsiadł do pierwszej i powiedział:

– Anderslöv.

Podróż taksówką zajęła mu dokładnie dwadzieścia dziewięć minut.

Загрузка...