Rozdział 21


Rankiem dwudziestego pierwszego listopada Gustav Borglund zmarł w szpitalu zakaźnym w Malmö. Za późno zgłosił się do szpitala i lekarze nie mieli większych szans niż śnieżna kula w piekle.

Emil Elofsson i David Hector jednak przeżyli, głównie dzięki bystrości chirurgów. W Szwecji nie pozostało zbyt wielu dobrych lekarzy, ponieważ władze przez swoją głupotę zmusiły większość do opuszczenia kraju, ale Elofsson i Hector mieli szczęście. Dostali szybką pomoc medyczną najwyższej klasy i byli tak zwanymi przypadkami uprzywilejowanymi.

Obaj byli oczywiście w ciężkim stanie, zwłaszcza Elofsson, któremu kula przeszła przez wątrobę i tuż koło trzustki. Chirurgia poszła jednak do przodu od czasów nieszczęsnego Jamesa Garfielda i lekarze, którzy mimo obecnego systemu zdecydowali się zostać z lojalności wobec swoich rodaków, naprawdę znali się na robocie, choć zwykle byli tak przeciążeni i zmęczeni, że podczas operacji skalpel niemal wypadał im z dłoni.

Elofsson i Hector nie byli jeszcze w wystarczająco dobrej formie na rozmowę, a Borglund nic nie wiedział, nawet tego, że umiera.

Taktyczne komando policji zrobiło dokładnie takie postępy, jakich można było się spodziewać. Nie udało się odnaleźć samochodu ani zidentyfikować zabitego.

Borglund uwieńczył swoją długą karierę względnie pociesznych niepowodzeń, wydając ostatnie tchnienie w środę o godzinie czwartej nad ranem. Nie był złym człowiekiem i pewnego razu przekonał nawet Elofssona, by dać jugosłowiańskiemu dziecku tabletkę na gardło, choć to komplikowało ich pracę.

Wiadomość o jego śmierci dotarła w ciągu paru godzin do Głównego Zarządu Policji.

Wywołała tam ciężki paroksyzm i serię rozmów Stiga Malma z komendantem z Malmö.

Malm miał za plecami samego szefa, kiedy rozmawiał, i zakrawało niemal na cud, że linia telefoniczna nie padła od wibracji.

Główny Zarząd Policji domagał się działania.

Główny Zarząd Policji przez działanie rozumiał rozesłanie busów z policjantami w kamizelkach kuloodpornych i hełmach z osłoną na twarz z pleksiglasu.

Dalej rozumiano przez to snajperów, broń automatyczną i bomby z gazem łzawiącym.

Wszystko to było teraz dostępne jako permanentna pożyczka od wojska.

Lennart Kollberg przez działanie rozumiał rozmowy z ludźmi.

Poniedziałek i wtorek spędził na obserwacji strumienia młodych ludzi, aresztowanych samowolnie przez nadgorliwych policjantów za to, że albo są cudzoziemcami, albo podejrzanie się ubierają.

Kollberg był dość długo w branży, by wiedzieć, że nie można wskazywać potencjalnych morderców tylko na podstawie tego, że przez pół roku nie byli u fryzjera. Poza tym z tego, co zrozumiał, nikt nie został zamordowany.

Wszyscy byli tak podekscytowani po śmierci Borglunda, że ktoś musiał zrobić coś konstruktywnego.

Dlatego wziął swój samochód z garażu w hotelu Świętego Jerzego, w którym zatrzymywali się wyżsi urzędnicy policyjni, i pojechał do Szpitala Publicznego w Malmö.

Zamierzał porozmawiać z Elofssonem i Hectorem. Lekarze powiedzieli, że doszli już do siebie i obaj mają taką jasność umysłu, jakiej generalnie można się po nich spodziewać.

Kollberg był zahartowanym mężczyzną, ale mimo to przeżył lekki szok, wchodząc na oddział. Spojrzał na ściągawkę, którą dostał od Pera Månssona. No tak, dobrze trafił i od razu wiedział, że znajduje się w Szwecji.

Gmach zbudowano w XIX wieku i na sali leżało około trzydziestu mężczyzn. Wielu z nich było z pewnością poważnie chorych, ponieważ salę wypełniały jęki i błagania o pomoc.

Odór był trudny do wytrzymania, a cała sceneria przypominała punkt pierwszej pomocy z czasów wojny krymskiej. Brakowało nawet parawanów i zasłon między łóżkami.

Dziewczyna w białym fartuchu, z nieobecnym spojrzeniem, okazała się sprzątaczką.

Kiedy zapytał o lekarza, spojrzała na niego rozmarzonymi niebieskimi oczami i powiedziała:

– Chodzi o doktora? Jeszcze go nie ma.

Więcej informacji z tego źródła nie uzyskał.

Był jednak lekarz dyżurny, smagły mężczyzna z koszulą rozpiętą do pępka. Siedział w pokoju lekarskim i pił kawę. Problem z nim polegał na tym, że pochodził z Afganistanu, miał nazwisko, którego nie dało się wymówić, i władał angielskim, którym prawdopodobnie mówili pasterze w Mongolskiej Republice Ludowej.

Jeżeli brakowało lekarzy, w co nikt nie mógł wątpić, to brak pielęgniarek był jeszcze bardziej dramatyczny. Znalazł w końcu jedną – z powodu wakatów miała pod opieką całe dwa oddziały i pracowała już czternaście godzin, choć nie było tego zbytnio po niej widać. Była spokojną blondynką w wieku około trzydziestu pięciu lat, silną i ładną, z jasnymi oczami i muskularnymi łydkami.

Ładna sztuka, pomyślał Kollberg, który był sensualistą.

Gdyby był o dziesięć lat młodszy, od razu by się na nią napalił. Teraz napalał się tylko na swoją żonę, brunetkę wybraną bardzo starannie, by zaspokoiła jego potrzeby intelektualne i nie w mniejszym stopniu seksualne. Była piękną kobietą i dawała mu wiele szczęścia.

Przez chwilę rozważał role płci i ten absurdalny rozdźwięk między kobietą i mężczyzną.

Gun była ładna, trochę podobna do Tatiany Samojłowej, jego ulubionej aktorki. Rzadko chodził do kina, lecz nigdy nie opuścił filmu, w którym grała.

Mimo wszystko sądził, że Gun jest ładniejsza od Tatiany Samojłowej. I to nie tylko trochę.

Kochał ją. Była jego życiem. Ona i dzieci. Bodil właśnie skończyła sześć lat i niedługo pójdzie do szkoły. Joakim miał dopiero trzy. Piękne dzieciaki.

Rano obejrzał siebie w lustrze w pokoju hotelowym. Nago i całą sylwetkę.

O ile Gun była piękna, to on sam gruby i rozlazły. To mu się nie podobało.

Nie podobało mu się też myślenie o kobiecie jako obiekcie seksualnym w społeczeństwie, w którym nie udało się nawet wprowadzić zasady równej płacy za taką samą pracę.

Patrzył na siostrę oddziałową. Jak mogła wyglądać tak zdrowo i świeżo, obsługując dwa oddziały?

Sprawiała wrażenie osoby pogodnej. Lubiła swoją pracę.

Około pięćdziesięciu pacjentów, wielu bardzo chorych, część umierających.

W skandalicznym szpitalu.

Pokazał legitymację.

– Źle pan trafił – powiedziała. – Oni nie leżą na tej sali, tylko w jednym ze starych prywatnych pokoi. Mamy takie cztery. Dwuosobowe. Policjanci leżą w dwójce.

– Aha.

– Tam kładziemy najciężej chorych.

– I uprzywilejowanych?

– Tak. Można tak powiedzieć.

Spojrzał na jej łydki i kolana. Nie mógł się powstrzymać. Pod białym fartuchem miała stanik.

– Można z nimi teraz porozmawiać. Tylko nie za długo. Elofsson jest w gorszym stanie, ale myślę, że Hector poleży dłużej.

– Nie będę się rozwlekać.

– Docent operował osobiście. Cztery razy pod rząd. Inaczej chybaby z tego nie wyszli. Przynajmniej Elofsson.

Pokój wskazywał na to, że zarząd policji nie zapomniał o swoich rannych. Było tam mnóstwo kwiatów, czekolady, owoców, a także znajdowały się radio i kolorowy telewizor.

Hector wyglądał lepiej, mimo lewej ręki i obu nóg na wyciągu.

Elofsson dostawał cztery kroplówki jednocześnie, jedną z krwią i pozostałe z różnymi płynami. Był dużym, silnym mężczyzną o grubych rysach i apatycznym spojrzeniu. To ostatnie było prawdopodobnie następstwem jego złej kondycji.

Kollberg przywitał się z nimi. Miał wrażenie, że spotkał już kiedyś Elofssona. Hectora wcześniej nie widział, ale z drugiej strony, miał wygląd bardzo typowy dla młodego policjanta w dzisiejszych czasach. Jeżeli teraz wygląd w ogóle może być typowy.

Miał poczucie, że powinien w jakiś sposób wyrazić współczucie, choć wszyscy inni już tu byli i zrobili to, od komendanta do każdego patrolu, który akurat znalazł się w pobliżu.

– Przykro tak tu leżeć – skomentował bez polotu.

– Jeszcze nie nadeszła nasza godzina – odparł Hector. Może był religijny.

– Człowiek, który do was strzelał, nie żyje.

– Tak, pomyśleć tylko, że go dostałem – powiedział Hector. – Miałem już w ciele dwie kule, kolega leżał na linii strzału, no i było ciemno.

– Ale nie mamy tego drugiego – odrzekł Kollberg. – Widzieliście, jak wyglądał?

– Przecież było ciemno – odezwał się Elofsson. – Dokładnie tak, jak mówi kolega.

– Ale go widzieliście?

– Nie widziałem go wyraźnie – odparł Hector. – Kolega trochę go zasłaniał, a ja skupiłem się bardziej na drugim. Ale miał jasne włosy.

– Nie zdążyliśmy dużo zobaczyć – tłumaczył Elofsson. – Ale to był młodzik, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. I miał długie blond włosy.

– Czy coś mówił?

– Słyszałem, że koledzy z nim rozmawiali, ale nie wiem, co odpowiedział.

– Żaden z nich nie mówił dużo – rzekł Elofsson. – Tylko ten wysoki coś powiedział. Nie sądzę, że drugi w ogóle się odezwał.

– Wysoki powiedział, że nic nie zrobił – dodał Hector. – Przypomniałem sobie. Zwróciłem mu uwagę, że jedzie ze zgaszonymi światłami, a on wtedy powiedział, że nic nie zrobił.

– To prawda – potwierdził Elofsson. – Kolega powiedział, że światła są niezgodne z przepisami, a on na to, że nic nie zrobili.

– To wszystko, co mówił?

– Nie – odparł Elofsson. – Kiedy zaczęli strzelać, wysoki coś powiedział. „Wskakuj do wozu”, czy jakoś tak, a potem imię.

– Zapamiętałeś to imię?

– Zaczekaj. Takie dość rzadkie. Zaczynało się na K. Może Klas.

– To nie jest takie rzadkie.

– Nie, to było coś dziwniejszego. Zaraz sobie przypomnę.

– Możliwe – rzekł Kollberg. – Takie rzeczy zwykle przychodzą po chwili.

– Nie słyszałem żadnego imienia – powiedział Hector.

– Nie znaleźliśmy też samochodu – dorzucił Kollberg.

– Koledzy i ja dostaliśmy błędną informację przez radio. – stwierdził Hector. – Powiedzieli, że to był chrysler, ale ja jestem pewny, że stary chevrolet.

– Jak możesz być tego pewny? – zapytał Elofsson.

– Znam się na samochodach – odparł Hector. – W radio powiedzieli, że to niebieski chrysler. Ale ja dałbym głowę, że chevrolet, i do tego zielony. I podali nam zły numer.

– Tak bywa – powiedział Elofsson. – Błąd. Ale ja nie pamiętam tak dokładnie, co mówili przez radio.

– Ja pamiętam – rzekł Hector. – Powiedzieli, że amerykański hot rod ze starymi tablicami. Do tego momentu się zgadzało, ale reszta nie.

– Typowe – stwierdził Elofsson. Miał trochę ciężki oddech.

– Boli cię? – zapytał współczującym głosem Kollberg.

– Tak, czasami boli jak cholera.

Kollberg zwrócił się do Hectora.

– Mówisz, że reszta się nie zgadzała – zauważył. – Dotąd wiemy, że marka i kolor. Czy było coś jeszcze?

– Tak, podali, że w samochodzie są dwie babki i facet. W rzeczywistości było dwóch chłopaków i żadnej dziewczyny.

– Przypomniałem sobie imię – powiedział nagle Elofsson. – Kasper.

– Kasper.

– Właśnie. „Wsiadaj do wozu, Kasper”, powiedział ten, który do mnie strzelał. To był Kasper.

– Jesteś pewny?

– Tak, całkowicie. Powiedziałem, że to było dziwne imię. Kasper jest dziwne. Nie znam nikogo, kto się tak nazywa.

– Ja też nie – odrzekł Kollberg.

– I tablica – ciągnął Hector. – Mówili, że z A, czyli wóz sztokholmski ze starymi tablicami, i że w numerze były trzy szóstki. Ale to nieprawda, ponieważ samochód miał tablicę z B, a numer zaczynał się od dwóch siódemek. Potem była inna cyfra, a potem chyba jeszcze jedna siódemka.

– Nic mi o tym nie wiadomo – mruknął Elofsson.

– To dość ważne – rzekł Kollberg. – Mówisz, że to był zielony chevrolet, zarejestrowany w okręgu sztokholmskim, z dwiema lub trzema siódemkami na tablicy rejestracyjnej.

– Tak, nie mam wątpliwości – odrzekł Hector. – Staram się zwracać uwagę na takie rzeczy i je zapamiętywać.

– Tak, tak – potwierdził Elofsson. – To prawda. Kolega zawsze się stara.

– Jak ten Kasper był ubrany?

– Dżinsy i ciemna kurtka – odpowiedział Hector. – Z popeliny. Mały blondynek. Długie włosy, jak mówił kolega.

– Wszyscy przecież tak się ubierają – rzekł Elofsson.

Do pokoju weszła pielęgniarka praktykantka z mnóstwem probówek na wózku. Zajęła się Elofssonem. Kollberg odsunął się trochę na bok.

– Możesz jeszcze rozmawiać?

– Pewnie – odrzekł Hector. – Nic takiego mi nie jest. Co chcesz wiedzieć?

– Najbardziej mnie zastanawia sam przebieg zdarzeń. Zatrzymujecie samochód do kontroli i wysiadacie. Przedtem zwracasz uwagę na markę, kolor i numer rejestracyjny.

– Zgadza się.

– Co zrobili mężczyźni w samochodzie?

– Też wysiedli. Emil, kolega tutaj, poświecił w samochodzie latarką. Potem złapał tego z chłopaków, który stał bliżej. A ten nagle zaczął strzelać.

– Zostałeś wtedy trafiony?

– Prawie. Sądzę, że kolega dostał pierwsze kule. Ale to szło błyskawicznie. Zostałem trafiony zaraz potem.

– Ale udało ci się wyciągnąć pistolet?

– Zrobiłem to wcześniej.

– Podszedłeś więc do samochodu z pistoletem w dłoni.

– Tak, jakbym miał przeczucie.

– Myślisz, że mężczyźni w samochodzie widzieli ten pistolet?

– Na pewno. Ale nie miałem kuli w magazynku. Nie wolno. Musiałem więc pogrzebać w kieszeni, nim mogłem sam strzelić.

Kollberg zerknął z ukosa na Elofssona, który zaczynał wyglądać na coraz mniej przytomnego. Badanie techniczne wykazało, że i on, i Borglund mieli po jednym naboju w swoich pistoletach. Ale żaden z nich nie strzelał, a co do Elofssona można było mieć pewność, że nawet nie odpiął kabury.

– Słuchaj – rzekł Hector. – Słyszałem plotkę, że Gustav Borglund został zabity. Czy to prawda?

– Tak – potwierdził Kollberg. – Zmarł nad ranem. Tutaj w szpitalu. Ale leżał na innym oddziale.

– To straszne – powiedział Hector.

Kollberg skinął głową.

– Tak. Paskudna historia.

– Nie widziałem go, kiedy to się działo – powiedział Hector. – Był za mną. Musiał go trafić najpierw.

– Ja go widziałem – rzekł niewyraźnie Elofsson. – Przyczołgał się, kiedy zastrzeliłeś tego bandytę. To on włączył alarm. I pomógł mi. Ale było widać, że jest ranny. Czy Gustav nie żyje?

Kollberg widział, że Elofsson zaczyna tracić siły, ale musiał zadać jeszcze parę pytań.

– Wiecie może, czy obaj mężczyźni do was strzelali?

– Myślałem, że ten drugi też – odparł Elofsson. – Wtedy, kiedy to się działo, byłem pewny, że strzelali obaj. Bo ktoś strzelił zza mnie. Ale teraz rozumiem, że to musiał być kolega David.

Kollberg znowu zwrócił się do Hectora i zapytał:

– A co ty powiesz?

– Wiem tylko na pewno, że widziałem, jak ten wysoki ciemny facet strzela do Emila i do mnie, jak już leżeliśmy na ziemi. A potem go zastrzeliłem. Odtąd nic nie pamiętam. Ale Emil nie stracił przytomności.

– Nie – odrzekł Elofsson matowym głosem. – Widziałem, jak ten, który do mnie strzelał, wyrzuca w górę ręce i pada. Potem usłyszałem, jak samochód cofa i po chwili ostro rusza.

– Więc żaden z was nie odniósł wrażenia, że jasnowłosy chłopak strzelał albo chociaż miał broń?

– Nie – odparł Hector. – Niczego takiego nie widziałem.

Elofsson milczał. Chyba zapadł w półsen.

Kollberg patrzył przez chwilę na Hectora. Sformułował w myślach pytanie, ale go nie zadał.

Czy zawsze masz takie przeczucia? Najpierw wyjąć pistolet, a potem pytać?

Nie powiedział jednak tego głośno. To nie był dobry moment.

– Cześć, chłopaki – powiedział. – I szybko wracajcie do zdrowia.

W drodze do wyjścia próbował znaleźć lekarza oddziałowego.

– Operuje – poinformowała pielęgniarka.

– A ten doktor Aklam…

– Aztazkanzakerskij – poprawiła. – Też operuje. Co chce pan wiedzieć?

– Wydawało mi się, że Elofsson źle wygląda.

– Jest słaby – powiedziała. – Ale jego stan nie jest już krytyczny. Obaj z tego wyjdą, nawet jeśli…

– Tak?

– To były poważne rany. Być może żaden z nich nie powróci w pełni do zdrowia.

Kollberg się wzdrygnął.

– To przykre.

– Trzeba starać się patrzeć na rzeczy z jasnej strony – powiedziała.

– Może – odparł Kollberg. – Do widzenia.

Rozmowa była i pożyteczna, i dająca do myślenia.

Na komendzie w Malmö Per Månsson odgryzał małe kawałki wykałaczki, którą trzymał w ustach, wrzucał je do kosza i mówił:

– Masakra. To oznacza, że od trzech dni szukamy w całym kraju niewłaściwego samochodu. Nie ta marka, nie ten kolor, nie ta litera i nie ten numer. Czego można jeszcze chcieć?

– Na co umarł Borglund? – zapytał Kollberg.

– Został zabity w strzelaninie – odrzekł ze śmiertelną powagą Månsson. – Tak piszą w gazetach.

Z kieszonki na piersi wyjął nową wykałaczkę i powoli rozwinął z celofanowego opakowania.

– Właśnie dostałem to na piśmie, żeby nie było żadnych nieporozumień.

Podał kartkę Kollbergowi, który przeczytał:


Asystent policji Gustav Borglund, lat 37, zmarł dziś rano z obrażeń, które odniósł podczas strzelaniny między policją i dwoma uzbrojonymi desperatami w Ljunghusen. Pozostali dwaj policjanci zostali podczas tego zdarzenia ciężko ranni. Ich stan jest jednak obecnie zadowalający.


Kollberg odłożył kartkę na biurko.

– Na co naprawdę umarł?

Månsson wyglądał przez okno z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Użądliła go osa – powiedział.

Загрузка...