Rozdział 25


Karl Kristiansson i Kenneth Kvastmo zupełnie do siebie nie pasowali. Chociaż jeździli tym samym radiowozem od półtora roku, nie bardzo mieli o czym rozmawiać i jeszcze mniej się lubili.

Kvastmo pochodził z Värmlandu, wielki kafar z blond czupryną, byczym karkiem i czołem jak tarka nad szerokim mięsistym nosem. Jako policjant był uparty i dokładny, gorliwy i agresywny. Służbista, krótko mówiąc. Poza tym bardzo ciekawy.

Kristiansson zawsze był leniwy, a z wiekiem gnuśniał coraz bardziej. Prawie nigdy nie myślał o służbie, najczęściej o totalizatorze piłkarskim i jedzeniu, a czasem o tym, że boli go stara rana postrzałowa. Inny policjant postrzelił go w kolano parę lat temu, dokładnie trzeciego kwietnia 1971 roku. Ze wszystkich pechowych dni w jego życiu ten był najgorszy.

W tamtą zimną sobotę stracił najlepszego kumpla, a sam został postrzelony, poza tym trafił minimalną czwórkę w swoim niezawodnym systemie totalizatorskim.

Kristiansson uważał Kvastmo za niereformowalnego bałwana, który tylko narzekał i marudził na wszystko oraz wszystkich, i do tego komplikował pracę ciągłymi interwencjami.

Sam Kristiansson nie wtrącał się do niczego, chyba że na wyraźny rozkaz albo został bardzo mocno sprowokowany. A dopóki siedział w radiowozie i zadowalał się wyglądaniem przez szybę niewidzącymi niebieskimi oczami, nie był łatwo dostępny nawet dla najbardziej notorycznych prowokatorów.

Ale Kvastmo robił wszystko, by komplikować życie. Toczył nieprzerwany bój z gangsterami. Choć szwedzka policja miała uregulowane zasady awansowania i gromadzenie zasług w żaden sposób się nie opłacało, on ciągle gonił za sprawami, w których należało podjąć jakieś działania. A że społeczeństwo było takie, jakie było, rzadko musiał długo szukać. Jego marzeniem było przeniesienie do osławionego rejonu Östermalm, w którym zupełnie niepotrzebnie aresztowano dziennie pięć razy więcej ludzi niż we wszystkich pozostałych rejonach sztokholmskich razem wziętych. Nowe prawo pałki dawało nadgorliwym policjantom większe możliwości nękania ludzi, zwłaszcza młodych, ponieważ nie mieli dokąd pójść. Ludzie tego rodzaju byli z definicji podejrzani i należało ich zatrzymać. Potem można ich było przetrzymać sześć godzin w areszcie, przećwiczyć i wypuścić, żeby zrobić nową obławę według wzorców militarnych i zawlec tych samych ludzi do policyjnych busów. Kvastmo uważał, że to właściwy porządek rzeczy, ale niestety pełnił służbę w rejonie, w którym szefostwo nie było tak żądne krwi.

Podczas wielu miesięcy w patrolowym wozie Kristiansson nauczył się w każdym razie paru rzeczy. Negatywnej: od Kvastmo nie dało się pożyczyć nawet piątki. Ale i pozytywnej: Kvastmo był niemal uzależniony od kawy i kiedy stawał się nieznośny, wystarczyło zaproponować kawową przerwę.

Brązowy płyn miał zdumiewająco pozytywny skutek. Kvastmo potrafił siedzieć cicho przez co najmniej pół godziny, często nawet dłużej, siorbiąc, delektując się i wrzucając w siebie z mlaskaniem ciastka francuskie i marcepan.

Ale gdy tylko wsiadał do radiowozu, wszystko znów trafiał szlag. Zaczynało się zrzędzenie o społeczeństwie złodziei i ściganiu podejrzanych.

Kristiansson nie przepadał za kawą, ale uważał, że jest to cena, jaką musi płacić za chwile spokoju w pracy.

Teraz skończyli właśnie długi kawowy seans i znów znaleźli się w radiowozie, czarno-białym plymouth z reflektorami i światłami odblaskowymi, krótkofalówką i wszystkimi szykanami.

Radiowóz z kolei znajdował się na Essingeleden, drodze szybkiego ruchu, która biegnie po długim wysokim moście nad fiordami i szkierami od południa do samego serca Sztokholmu.

Kristiansson prowadził flegmatycznie, a Kvastmo wypowiedział jeden ze swoich stałych tekstów:

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Co?

– Mówię ci o ważnych rzeczach, a ty nie słuchasz.

– Pewnie, że słucham.

– Naprawdę? Akurat. Siedzisz i myślisz o czymś innym.

– Tak sądzisz?

– O czym myślisz?

– Tja.

– Na pewno o dziewczynach.

– Nnie.

Tak naprawdę Kristiansson myślał o płatkach owsianych z dżemem truskawkowym i zimnym mlekiem, ale chcąc przemóc głód, przywołał zamiast tego obraz wyjątkowo odrażających rozłożonych zwłok, które dzięki uporowi Kvastma udało im się znaleźć zeszłego lata. Ponieważ nie chciał narazić się na śmieszność, zdradzając swoje najskrytsze myśli, zastanawiał się nad inną odpowiedzią. Wkrótce miała mu się przydać. Kvastmo powtórzył:

– No, o czym myślisz? I czemu nie odpowiadasz?

I Kristiansson odpowiedział:

– O tym, że Leeds rozegrał dwadzieścia osiem meczów ligowych bez porażki, a Millwall dostał w tyłek już pięć razy u siebie. To bez sensu.

– Idiota – zawyrokował Kvastmo. – Jak doświadczony policjant może myśleć o czymś takim? To przecież nie są nawet szwedzkie drużyny.

Kristiansson przyjął to bardzo źle. Pochodził ze Skånii, a w południowej Szwecji słowo „idiota” miało bardzo obraźliwy wydźwięk. Właściwie najgorsze wyzwisko, jakie można usłyszeć.

Kvastmo zupełnie tego nie wyczuł i ciągnął beztrosko:

– Chodzi mi o to, że mamy marną ochronę prawną, a góra jest zbyt rozlazła. Wielu naszych kolegów nie dba o ubiór i nikt z tym nic nie robi. Pamiętasz tego na motorze latem? Tego, który nawet nie miał na głowie czapki? I jechał z kurtką na bagażniku?

– Przecież było trzydzieści pięć stopni.

– Czy to ma jakieś znaczenie? Policjant jest policjantem w każdą pogodę. Czytałem w gazecie, że w Nowym Jorku policjanci często wtapiają się w asfalt w czasie upału. Trwają na posterunku i trzeba ich podważać, kiedy przychodzi zmiana. Jeśli w ogóle przyjdzie.

Mówiąc „gazeta”, miał na myśli czasopismo „Policja Szwedzka”, które często serwowało czytelnikom takie ciekawostki.

Kristiansson nie odpowiedział. Często widywał amerykańską policję porządkową na filmach szkoleniowych i zastanawiał się, co by było, gdyby kilkuset policjantów stało uwięzionych w asfalcie na ulicach, kiedy trzeba byłoby działać.

– Słyszysz, Kalle?

Kristiansson myślał także o tym, co ubranie ma wspólnego z ochroną prawną.

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Myślę.

– O czym myślisz?

– Tja.

– Rozmowa z tobą właściwie nie ma sensu. Tu potrzeba każdego człowieka, by zapobiegać przestępstwom w każdej minucie doby, a ty tylko siedzisz i myślisz o piłce nożnej i nic nie mówisz, tylko „Tja” i „Nnie”, a jak coś się dzieje, w najlepszym razie powiesz „O Jezu”. Nie dociera do ciebie, na jakiej zagrożonej pozycji jesteśmy my, policjanci? Minister sprawiedliwości jest najbardziej rozlazły ze wszystkich. To dlatego nie mamy porządnej ochrony prawnej. Prawie żadnej ochrony, mówiąc dokładniej. Choćby to, że nie można mieć kuli w magazynku. Jeśli nagle staniesz oko w oko z uzbrojonym desperatem, co możesz zrobić? Nie masz kuli w magazynku.

– Cóż, ja mam.

– Zwariowałeś? – W głosie Kvastma brzmiało wzburzenie. – To przecież wbrew policyjnym instrukcjom. No, w każdym razie nie powinieneś jej mieć. Jesteś więc bezradny. Już po tobie, po prostu. I czyja to wina? Kto za to odpowiada? Nikt inny tylko minister sprawiedliwości. Jak mamy utrzymywać porządek, nie mając nawet kuli w magazynku?

– Ja raz strzeliłem – powiedział nagle Kristiansson. – W autobusie.

– Trafiłeś?

– Nie, nikogo tam nie było. Choć oczywiście trafiłem w autobus.

– Co stało się później?

– Było groźnie. Nawrzeszczał na mnie ten wysoki brzydal z wydziału zabójstw.

– A widzisz. Żadnego wsparcia z góry. A potem jest tak, jak jest. Patrz na naszych trzech kolegów skoszonych w Skånii. Czy myślisz, że ich żony i dzieci lubią ministra sprawiedliwości? I nawet nie złapali mordercy. Sądzę zresztą, że ukrywa się gdzieś tutaj w mieście. Gdybyśmy mogli go capnąć. Nienawidzę takich. Nie wahałbym się ani sekundy, gdybym go miał na muszce.

– Tja.

– Co znaczy „tja”? Dwóch naszych kolegów leży w szpitalu, prawda? A jeden nie żyje. Borglund. Nie żyje. Zamordowany.

– Nnie.

– Co do diabła znaczy „Nnie”?

– Słyszałem, że go ugryzło jakieś jadowite zwierzę, żaba czy co.

– Jak możesz wierzyć w takie bzdury? Nie słyszałeś odczytu o perwersyjnych siłach w społeczeństwie? Nie, chciałem powiedzieć: dywersyjnych. Komuniści i inna hołota. Rozsiewają swoje kłamstwa, żeby zaszkodzić policji i ją osłabić. Żeby móc naruszyć sam fundament, znaczy podstawy, w społeczeństwie. A ja naprawdę nie myślałem, że są koledzy, którzy w to wierzą. Przerażasz mnie czasami, Kalle.

– Ja?

Kristiansson zaczął już myśleć o czymś innym. Miał konstruktywny plan. W sklepie samoobsługowym widział parę dni temu olbrzymi blok marcepanowy, prawdopodobnie przewidziany na użytek piekarni. Kiedy następnym razem wygra w totolotka, kupi go i włoży między fotele z przodu. Kvastmo uwielbiał marcepan i raczej by nie odmówił. Niepokoiły go jednak dwie kwestie. Na ile starczy taki marcepan? Kristianssonowi do końca życia, Kvastmo pewnie by go pochłonął w dwie godziny. Drugi problem był równie poważny. Może Kvastmo opanował sztukę nieprzerwanego mówienia nawet z ustami pełnymi masy migdałowej?

Kristiansson powiedział nagle:

– Co mówi chrum-chrum i nigdy nie podchodzi do drzwi?

– Świnia.

– Źle. Kot z wadą wymowy.

– Przerażasz mnie, Kalle – powiedział Kvastmo, kręcąc głową. – I dlaczego nie podchodzi do drzwi?

– Tja.

– Jest jakaś granica – rzekł Kvastmo. – Granica tego, co może znieść zwykły, prosty policjant. Norman Hansson, na przykład, wyznacza tę granicę. W zeszłym tygodniu, kiedy byłeś chory, musiałem interweniować w awanturze domowej i aresztować łobuza, który stawiał gwałtowny opór. Dostał pałką, najpierw w bramie, potem w radiowozie, póki się nie uspokoił. Następnego ranka zostałem wezwany do Normana Hanssona, który zapytał, czy pobiłem tego redaktora, jak on się tam do cholery nazywa. Oczywiście, mówię, że przyłożyłem mu pałką, żeby się uspokoił, ale nie ma mowy o żadnym pobiciu. I wiesz, co Norman Hansson powiedział?

Kristiansson zastanawiał się, ile ten wielki blok marcepanowy mógłby kosztować.

– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?

– Co?

– Wiesz, co powiedział Norman Hansson?

– Nie.

– Cóż, kręci głową i mówi: „Trzeba z tym skończyć, Kenneth. Następnym razem, kiedy ktoś się poskarży, podam cię do raportu”. Mógłbym więc trafić do raportu za to, że jakiś łobuz słucha po pijaku magnetofonu na cały regulator.

– Czy nie powiedziałeś: „awantura domowa”?

– Awantura to awantura. Facet siedział sam w domu, pił grog i słuchał płyt. Ale to chyba nie moja wina, co? Chyba nie powinni mi za to udzielać nagany? Co ja na to poradzę, że koleś był chojrakiem, a Norman Hansson jest miękki?

Kristiansson patrzył znudzony na drogę, która zdawała się zwijać i niknąć pod samochodem. Norman Hansson należał do dowództwa w rejonie. Kristiansson lubił go, ogólnie rzecz biorąc.

– Od kolegów oczekuję pełnej lojalności w każdej sytuacji – powiedział stanowczym tonem Kvastmo. – A tam co? Widziałeś, Kalle?

Minął ich czerwony jaguar. Bez wątpienia jechał bardzo szybko.

– Za nim, Kalle!

Kristiansson westchnął i nacisnął pedał gazu, a Kvastmo włączył syrenę i koguta.

– To może być ten zabójca policjanta – powiedział Kvastmo.

– W czerwonym jaguarze?

– Na pewno skradzionym.

Kristiansson wiedział, jak trudno jest ukraść jaguara, jeżeli drzwi są zamknięte na zamek, a kluczyk nie tkwi w stacyjce. Razem ze swoim nieżyjącym kumplem Kvantem byl kiedyś bliski złapania notorycznego złodzieja samochodów, który specjalizował się w drogich autach angielskich i którego z wielkim szacunkiem nazywano Jago. Przygoda skończyła się tym, że Kvant wjechał w stóg siana, a Jago znikł w oddali.

Syrena policyjna wyła w ciemności. Tylne światła ściganego samochodu się przybliżyły. Dookoła, szczególnie z prawej strony, rozciągał się Sztokholm z setkami tysięcy lśniących świateł odbijających się w ciemnej wodzie. Iglice wież rysowały się na tle gwiaździstego nieba. Księżyc świecił.

– Mamy drania – powiedział Kvastmo. – Tylko czekałem, aż coś się wydarzy.

Kristiansson patrzył na prędkościomierz. Sto trzydzieści pięć. Przyciskając gaz do dechy, zrównał się z czerwonym jaguarem. Kvastmo trzymał już znak stopu w jednej ręce, a pałkę w drugiej.

Wtedy stało się coś dziwnego.

Kierowca ściganego samochodu spojrzał na Kristianssona, uśmiechnął się i uniósł prawą rękę, jak gdyby go pozdrawiał albo mu za coś dziękował. Potem dodał gazu i odjechał.

– No nie, do diabła – stęknął Kvastmo. – Widziałeś?

– Tak.

– Teraz przynajmniej go rozpoznam. Mam rysopis. Jak wiesz, nigdy nie zapominam twarzy. Wiesz, prawda?

– Numer też masz?

– Tak, myślisz, że śpię? FZK zero jeden jeden, zgadza się, prawda?

– Nie patrzyłem. Mam zgłosić przez radio?

– Nie, do diabła. Sami damy sobie radę z tym gagatkiem. Tylko się go trzymaj. Dasz radę, Kalle?

Szanse byłyby minimalne, gdyby czerwony pershing nie skręcił z autostrady w stronę centrum miasta. Musiał przy tym zmniejszyć prędkość i Kristiansson nie stracił go z oczu.

Trwał hałaśliwy pościg na pustych ulicach. Z tego, co rozumiał Kristiansson, bandyta nie próbował uciekać i radiowóz był tylko paręset metrów za nim, kiedy czerwony jaguar gwałtownie zahamował przed budynkiem przy Nybrogatan w dzielnicy Östermalm. Kierowca wyskoczył i przebiegł przez chodnik, nawet nie zamknąwszy drzwi wozu na zamek.

Przed postrzeleniem Kristiansson pełnił służbę w Solnie, a jeszcze wcześniej w Malmö i nie znał zbyt dobrze stolicy. Gdyby się lepiej orientował w Sztokholmie, pewnie by się trochę zdziwił, że bandzior znika w szpitalu fundacji Betania.

Nawet jeśli Kvastmo rozpoznał budynek, nie wzbudziło to w nim żadnych wątpliwości.

Nic, co robił przestępca, nie mogło go zaskoczyć. Często powtarzał, że w dzisiejszych czasach można się spodziewać po gangsterach dokładnie wszystkiego. Teraz też powiedział zdecydowanym głosem:

– W dzisiejszych czasach można się spodziewać wszystkiego. Prawda, Kalle? Ale teraz go mamy. Ciekawe, czy będzie zaskoczony. Dla pewności wejdźmy obaj, co?

Kristiansson stanął tuż za czerwonym samochodem. Przyglądał mu się przez szybę i spojrzał z powątpiewaniem na drzwi wejściowe, w których zniknął mężczyzna.

– Nnie – odrzekł.

Kvastmo wyjątkowo nic nie powiedział. Otworzył drzwi i się wychylił. Na twarzy miał wyraz determinacji.

– Numer się zgadza – powiedział Kristiansson. – FZK zero jedenaście. Ten sam.

– A czego się spodziewałeś?

– Tja.

– Pospiesz się – ponaglił go Kvastmo.

Kristiansson westchnął i wysiadł. Poprawił pendent, obszedł samochód i ociągając się, podążył za kolegą przez chodnik.

Kvastmo wmaszerował zdecydowanym krokiem przez drzwi wejściowe, potem po schodach i przez następne półotwarte drzwi.

Weszli do pomieszczenia, które przypominało poczekalnię. Zobaczyli przed sobą drzwi z mleczną szklaną szybą. Za nimi ktoś mówił ściszonym głosem.

Kvastmo rzucił Kristianssonowi porozumiewawcze spojrzenie, chwycił za klamkę i otworzył drzwi.

Kristiansson został na progu. Czuł się bardzo niepewnie. Zobaczył dwie osoby, mężczyznę z jaguara, który teraz miał na sobie zielony płaszcz z dziwnego materiału, i kobietę w średnim wieku. Ona też była dziwnie ubrana – jak pielęgniarka albo zakonnica.

Trzymała parę rękawiczek z tworzywa, a mężczyzna najwyraźniej zamierzał je włożyć.

On też zobaczył Kvastma, który przeniósł prawą dłoń z kabury pistoletu do kieszonki na piersi, wyjął z niej notes i długopis i wrzasnął:

– Co tu się dzieje?!

Mężczyzna rzucił roztargnione i lekko zdziwione spojrzenie na obu policjantów. Potem włożył dłonie w przezroczyste rękawiczki i powiedział:

– Dziękuję za pomoc.

Odwrócił się do nich plecami, wyraźnie zamierzając wyjść. Kvastmo poczerwieniał i ryknął donośnym głosem:

– Co za bezczelność! Jak się pan nazywa? Prawo jazdy proszę. Wykonujemy tylko naszą pracę. Kolega może poświadczyć. Prawda, Kalle?

– Kolega wykonuje tylko swoją pracę – potwierdził Kristiansson, przestępując z nogi na nogę.

Mężczyzna przestał się nimi interesować. Kobieta włożyła mu maskę ochronną na twarz i właśnie zrobił krok w stronę dużych podwójnych drzwi, kiedy Kvastmo chwycił go mocno za ramię i powiedział:

– Dość tych głupstw. Inaczej łaskawy pan pójdzie z nami.

Mężczyzna w zielonym stroju odwrócił się, rzucił Kvastmowi nierozumiejące spojrzenie i go uderzył.

To był piękny cios, szybki i mocny. Trafił dokładnie w podbródek i Kvastmo z miękkim plaśnięciem usiadł na podłodze. Notes i długopis wypadły mu z ręki, a jego spojrzenie, jeśli to możliwe, stało się jeszcze bardziej puste.

Kristiansson nie kiwnął nawet palcem w bucie, tylko powiedział:

– O Jezu.

Mężczyzna i kobieta wyszli z pokoju. Masywne drzwi zamknęły się za nimi. Klucz obrócił się w zamku.

Kvastmo wciąż siedział na podłodze. Bardzo przypominał Harry’ego Perssona po słynnym nokaucie w walce z Johnnym Widdem.

– O Jezu – powtórzył Kristiansson.

Po jakiejś minucie Kvastmo się pozbierał. Oprzytomnienie było jednak niepewne, a w każdym razie trudne do oceny. Przez chwilę pełzał na czworakach, po czym ciężko i niepewnie stanął na nogi.

– To będzie drania drogo kosztować – wystękał. – Pobicie urzędnika na służbie.

Chwycił za podbródek i zaskomlał jak ranny pies. Mówienie sprawiało mu ból.

– Kalle – szepnął niemal niedosłyszalnie. – Nie mogę mówić.

Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, pomyślał Kristiansson. Potem popadł w melancholię.

Teraz na pewno znów będą problemy. Czemu zawsze muszą być jakieś nieprzyjemności? – pomyślał z niechęcią. Choć prawie nigdy nic nie robię, by je sprowokować.

Objął Kvastma ramieniem, by dać mu oparcie, i powiedział:

– Chodźmy stąd.

– Właśnie – rzekł Kvastmo. – Musimy iść i to zgłosić. Dostanie za to miesiąc. Co najmniej. Nie, trzy miesiące i odszkodowanie za ból i cierpienie.

Kiedy mówił, brzmiało to tak, jakby miał usta pełne masy migdałowej.

Загрузка...