Rozdział 15


W poniedziałek dwunastego listopada wszystko się zmieniło.

Sigbrit Mård nie była już zaginiona. Była dość sponiewieranym martwym ciałem w leśnym bajorze. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest, i znaleziono ją w pobliżu miejsca, gdzie wielu spodziewało się ją znaleźć. Była już poza dobrem i złem, i to prawie od czterech tygodni.

Folke Bengtsson został aresztowany tego popołudnia. Do niczego się nie przyznał, lecz jego własna postawa i nieprecyzyjne zeznania świadków wystarczyły i kiedy jego adwokat zakwestionował nakaz aresztowania, był to raczej formalny gest niż poważny sprzeciw.

A jednak był to dość dobry adwokat, choć trochę naznaczony swoim zawodem. W Szwecji obrońcy w sprawach karnych tylko w wyjątkowych przypadkach mają równe szanse.

Nierzadko sąd dla oszczędności czasu zaczyna pisać wyrok, kiedy adwokat jeszcze wygłasza mowę końcową. Dlatego wielu z nich to zrezygnowani osobnicy, którzy w niczym nie przypominają Clarence’a Darrowa.

Martin Beck i adwokat spotkali się nawet i zamienili kilka zdań. Nie była to znacząca rozmowa, niemniej adwokat wypowiedział zdanie, z którym Martin Beck musiał się w pełni zgodzić. Brzmiało ono:

– Nie rozumiem go.

Folkego Bengtssona naprawdę trudno było zrozumieć. Martin Beck rozmawiał z nim w piątek, trzy godziny przed południem i tyle samo po lunchu. Była to bezproduktywna wymiana zdań, kiedy obaj siedzieli przez długie minuty, powtarzając te same zwroty, które wypowiedzieli chwilę wcześniej.

W sobotę była kolej Kollberga. Przystąpił do dzieła z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż Martin Beck i rezultat był współmierny do jego nastawienia.

Mianowicie żaden.

Prawie wszystko podczas przesłuchań utykało w tych samych punktach. Przede wszystkim na tym, co wydarzyło się na poczcie.

– Rozmawialiście ze sobą na poczcie, prawda?

– Tak, zaczepiła mnie.

– Zaczepiła?

– Tak. Podeszła i zapytała, czy będę miał jajka w piątek.

– Czy można to nazwać zaczepianiem?

– A jak inaczej?

– Pytała o coś jeszcze?

– Nie pamiętam.

A potem oczywiście osławiona scena na przystanku autobusowym.

– Czy Sigbrit Mård dała jakiś znak? Na przykład machała?

– Nie pamiętam.

– I nie wsiadła do samochodu?

– Nie. Naprawdę nie.

Osobiście Martin Beck był skłonny uwierzyć, że Herrgott Nöjd miał rację.

Przypuszczalnie zapytała, czy mógłby ją podwieźć do domu, a on odpowiedział wymijająco.

Można też było przyjąć, że dała jakiś znak ręką, kiedy zbliżał się do przystanku parę minut później.

Problem w tym, że świadkowie byli marni.

Nöjd zdążył już przesłuchać wszystkich, którzy w tym czasie byli na poczcie. Cztery osoby mogły poświadczyć, że Sigbrit Mård i Folke Bengtsson ze sobą rozmawiali, ale żadna nie słyszała o czym.

A tego Folke Bengtsson nie mógł przecież wiedzieć.

Podobnie było z niepoprawną Signe Persson i tym, co widziała albo nie widziała, kiedy minęła się z ciężarówką na drodze.

Pewne było tylko jedno. Sigbrit Mård nie żyła, a ten, kto ją zamordował, bardzo się postarał, by dobrze ukryć ciało.

– Mogła tam leżeć całą zimę i nikt by jej nie znalazł – powiedział Nöjd. – Gdyby nie ci dziwacy, którzy zaliczają obchodzenie jezior.

Stali w miejscu zbrodni – o ile to było miejsce zbrodni – i obserwowali policjantów, którzy starali się zabezpieczyć ślady na obszarze odgrodzonym linami.

Pewne było też to, że podwórko Folkego Bengtssona zostało niepotrzebnie przekopane, chyba że mogło się to przyczynić do lepszego urodzaju na wiosnę. Wyłamali też część desek podłogowych w samym domu i niemal doszczętnie zdemolowali kurnik.

Teraz zabrano ciężarówkę do badania technicznego.

Martin Beck westchnął głęboko, a Nöjd popatrzył na niego pytająco bystrymi brązowymi oczami.

Dziś była kolej Kollberga, by kontynuować monotonny dialog z Folkem Bengtssonem i Martin Beck zapomniał, że jego starego przyjaciela tutaj nie ma. Kiedy Martin Beck wzdychał, Kollberg rozumiał na ogół, o co mu chodzi. Pracowali razem tak długo, że myśleli w podobny sposób. Przeważnie. Przekazywali sobie myśli i wnioski bez słów. Czasem oczywiście było inaczej.

I wydawało się mało prawdopodobne, że Nöjd zrozumie, dlaczego Martin Beck westchnął.

Ale Nöjd zapytał:

– Czemu wzdychasz?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Paskudne miejsce zbrodni, co? Jeżeli to miejsce zbrodni. Ale chyba tak.

– Będzie to wiadomo najdalej po obdukcji zwłok – odrzekł Martin Beck.

Wędrowcy, którzy znaleźli ciało, byli ludźmi obeznanymi z lasem. Nie zaśmiecili i nie zniszczyli samego miejsca, ale nie dało się uniknąć zadeptania terenu wokół niego przez wiele nóg. Obecność policji niczego oczywiście nie naprawiła, poza tym upłynęły prawie cztery tygodnie. A pogoda była zmienna, z deszczem, burzą i nocnymi przymrozkami.

Z technicznego punktu widzenia miejsce zbrodni nie napawało optymizmem.

Prowadziło tam coś w rodzaju drogi, przynajmniej do wiatrołomu, ale niedawno jechały nią ciężkie leśne maszyny. Do tego dowiedzieli się, że jej obecny kiepski stan wynika z tego, że jakiś tydzień temu rozjechał ją terenowy pojazd wojskowy.

Aktualnie droga była nieprzejezdna dla zwykłych samochodów osobowych, ale cztery tygodnie wcześniej mogło być inaczej.

Gdyby postawić pytanie, czy miejsce zbrodni zostało wybrane przypadkowo, odpowiedź brzmiałaby: nie.

Okolicę tę znali głównie właściciele ziemi i ludzie, którzy okresowo tutaj pracowali.

Najbliższym budynkiem był domek letni, w którym nikt nie mieszkał od końca września.

Był to trudny i niedostępny kawałek terenu. Nikt nie jechałby tędy samochodem, gdyby nie wiedział z góry, że na pewno się stąd wydostanie.

Z drugiej strony można było przypuszczać, że ci, którzy mieszkali najbliżej, mieli największe szanse znać to miejsce.

Folke Bengtsson i Sigbrit Mård mieszkali niedaleko stąd i przy założeniu, że Bengtsson jest winny, jak wielu myślało, a nikt nie umiał udowodnić, że się mylą, miejsce znalezienia ciała stanowiło kolejną obciążającą go okoliczność. Jeżeli droga była przejezdna, mógł dojechać tu z Anderslöv w dziesięć minut. Poza tym był to kierunek, w którym, jak sam twierdził, jechał. Musiałby tylko wcześniej skręcić z szosy, a potem jeszcze raz w leśną dróżkę.

Martin Beck pochylił się nad stosem drewna i spojrzał nad wiatrołomem na mały świerkowy las.

– Jak myślisz, Herrgott? Sądzisz, że ktoś mógł tu przyjechać zwykłym samochodem siedemnastego października?

Nöjd podrapał się w szyję, jeszcze bardziej przekrzywiając kapelusz.

– Tak – powiedział. – Tak właśnie sądzę. Ktoś mógł podjechać do tego stosu drewna. Przez wiatrołom nie dałoby się nawet czołgiem, ani teraz, ani wtedy. Siad, Timmy, siad, mówię. Tak, właśnie, dobry pies.

Technicy, którzy zajmowali się badaniem miejsca zbrodni, mieli ze sobą owczarka, wyszkolonego psa policyjnego, a Timmy był zbyt zainteresowany jego poczynaniami, by dało się go spokojnie utrzymać na smyczy.

– Spuść go, co ci szkodzi – powiedział Martin Beck i mimowolnie ziewnął. – Może coś znajdzie.

– Albo wda się w bójkę – mruknął Nöjd.

– Zobaczymy.

Nöjd spuścił psa, który natychmiast zaczął węszyć z nosem przy ziemi.

– Czy Timmy też ma tutaj tropić? – zapytał po chwili Evert Johansson.

Był w grupie tych, którzy zajmowali się badaniem.

– Tak, może coś znajdzie – odparł Nöjd.

Johansson podszedł do nich po chwili. Przedzierał się przez wiatrołom, ubrany w kombinezon i gumiaki z wysokimi cholewami.

– Wygląda okropnie – powiedział.

Martin Beck skinął głową. Zbyt wiele razy brał udział w takich akcjach, by mogło to robić na nim wrażenie. Szczątki Sigbrit Mård nie były ani najbardziej apetyczne, ani odstręczające spośród tych, które w życiu widział.

– Możecie ją przenieść, jak tylko dziewczyna z aparatem skończy robić zdjęcia – powiedział. – Wtedy sprawdzimy, co znalazły psy.

– Timmy znalazł coś dziwnego – odrzekł Evert Johansson i pokazał im plastikową reklamówkę z trudną do opisania zawartością.

– Tak, weźcie wszystko, co nie jest roślinnością – zarządził Martin Beck.

– A ja właśnie znalazłem kawałek starej szmaty – rzekł Nöjd, trącając jakiś przedmiot czubkiem gumiaka.

– Też to weź.

Obeszli stos drewna i skierowali się w stronę ogrodzenia, za którym czatowało kilku niezmordowanych dziennikarzy.

– Chciałbym zwrócić uwagę na jedno – powiedział Nöjd. – Nie wyobrażam sobie, że miałbym tutaj wjechać starą ciężarówką Folkego. Nawet przy ładnej pogodzie i względnie suchej ziemi.

– A twoim samochodem, na przykład?

– Tak, to dałoby radę. Zanim wojsko rozjechało drogę.

– Czy pomyślałeś, że Bertil Mård też powinien znać to miejsce?

– No pewnie, że tak – zgodził Nöjd.

Doszli do ogrodzenia i przeszli górą przez linę. Jeden z asystentów Nöjda dotrzymywał tam towarzystwa dziennikarzom. Ogólnie było dość spokojnie.

– Nie byłeś tam zobaczyć? – zapytał jeden z reporterów.

– Nie, fuj – odparł policjant.

Martin Beck się uśmiechnął. Nad tą tragiczną i ponurą sytuacją unosiło się coś z ducha wiejskiej sielanki. To nie była dobrze znana groźna atmosfera nieufności i oczekiwania na cios policyjnej pałki.

– Czy ona jest naga? – zapytał reporter Martina Becka.

– Z tego, co widziałem, nie całkiem.

– Ale została zamordowana?

– Tak, na to wygląda.

Spojrzał na ludzi z prasy, źle wyposażonych na taki teren i pogodę. Potem oznajmił:

– Nie możemy powiedzieć niczego interesującego przed zakończeniem sekcji. Tam leży martwy człowiek. Wszystko wskazuje na to, że jest to Sigbrit Mård i że ktoś próbował ukryć jej ciało. Osobiście mam wrażenie, że nie jest kompletnie ubrana i padła ofiarą brutalnej przemocy. Jeśli będziecie tu wystarczająco długo stać i marznąć, zobaczycie, jak przenosimy nosze okryte brezentem. I to by było na tyle.

– Dziękuję – powiedział jeden z reporterów i poszedł w stronę oddalonego o kilkaset metrów miejsca, gdzie stały zaparkowane samochody.

Dla Martina Becka też było to na tyle.

Badanie techniczne zostało zakończone, podobnie jak sekcja.

Nie znaleziono wiele.

Timmy znalazł coś najbardziej zaskakującego, kawałek pieczonej gęsi, ale mógł go zostawić któryś z wędrowców. Najdziwniejsze, pomyślał Martin Beck, było to, że pies jej nie zjadł.

Szmatka, której nie dało się z niczym powiązać.

Sama Sigbrit Mård, jej ubranie i torebka.

Zegarek na rękę z datownikiem, który zatrzymał się szesnaście minut dwadzieścia trzy sekundy po czwartej nad ranem osiemnastego października, ponieważ nie został nakręcony.

Sigbrit Mård została uduszona, a jej podbrzusze zmiażdżone. Miała złamaną kość łonową, jak po bardzo silnym uderzeniu.

Stan ubrań budził pewne zainteresowanie.

Płaszcz i bluzkę znaleziono obok zwłok. Spódnica i rajstopy były natomiast podarte.

Miała odsłonięte genitalia, a stanik częściowo zsunięty.

Martin Beck pozostał w Anderslöv, choć przesłuchania były prowadzone w Trelleborgu.

Siedział i rozmyślał nad raportami. Można było je oczywiście tłumaczyć na różne sposoby. Jeden wydawał się dość oczywisty.

Płaszcz i bluzka nie były uszkodzone, ponieważ zdjęła je sama. To mogło z kolei wskazywać na to, że dobrowolnie poszła ze sprawcą.

Nie udało się dokładnie ustalić, gdzie umarła, przypuszczalnie w pobliżu bajora, ale to pozostawało domniemaniem. Zawartość jej torebki była nienaruszona.

Większość poszlak wskazywała na to, że tuż po wyjściu z poczty pojechała z kimś do tego ukrytego miejsca, gdzie ją teraz znaleziono, i została zamordowana gdzieś w pobliżu.

W tym wszystkim nic nie przemawiało na korzyść Folkego Bengtssona.

Roseanna McGraw zginęła w bardzo podobny sposób ponad dziewięć lat temu.

A Bengtsson wciąż zaprzeczał, zrezygnowany i nieprzejawiający najmniejszej woli współpracy.

Śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Postępowanie dowodowe było marne, ale Bengtsson miał przeciw sobie opinię publiczną i było dość prawdopodobne, że zostanie skazany.

Martin Beck nie odczuwał satysfakcji. Coś mu się nie zgadzało. Ale co?

Może miało to związek z Bertilem Mårdem.

Martin Beck często myślał o nim i jego notesie. W rzeczy samej był to nadzwyczaj dobry notes. Najlepsze rzeczy, jakie Mård znalazł w stu ośmiu krajach. Czy wszystko w nim zapisywał? Na przykład śmierć brazylijskiego smarownika w Trynidadzie i Tobago?

Martin Beck miał silne poczucie, że powinien porozmawiać z Mårdem jeszcze raz. Co najmniej.

Myślał też o tych wszystkich banalnych przedmiotach, które Sigbrit Mård miała w torebce. Chusteczka do nosa, opakowanie tabletek od bólu głowy, klucze, parę kwitów, grzebień, długopis, mała fiolka słodziku, kieszonkowe lusterko, prawo jazdy, portmonetka, w której były siedemdziesiąt dwie korony, i kosmetyczka zawierająca puder, szminkę, mascarę, cień do powiek i podkład. Poza tym listek pigułek antykoncepcyjnych, po jednej na każdy dzień tygodnia. Wzięła je w poniedziałek, wtorek i środę, ale nie w czwartek. Wtedy już nie żyła.

Czy pigułki antykoncepcyjne musiały coś oznaczać? Oczywiście, że nie.

Sigbrit Mård była trzydziestoośmioletnią rozwódką. Można było pomyśleć, że nadal brała tabletki, choć w zasadzie nie współżyła już płciowo.

Ale jednak.

Myślał o kalendarzyku i listach, które znalazł u niej w domu.

A w jej pęku kluczy był jeden, który nie pasował do żadnego znanego mu zamka.

Mård z pewnością nie powiedział mu wszystkiego. Martin Beck miał zamiar pojechać do Malmö i spróbować się z nim spotkać, kiedy będzie trzeźwy.

Najlepiej w piątkowe przedpołudnie. Zanim zdąży się upić od rana.


Jeśli przypadek Sigbrit Mård nie podobał się Martinowi Beckowi, co najmniej jeszcze jedna osoba miała tak samo.

Kollberg.

Lennart Kollberg niósł swoją część pracy śledczej jak krzyż, a droga do aresztu jawiła mu się jako droga na Golgotę.

Rozmowy z Folkem Bengtssonem stawały się coraz mniej owocne. Nie nawiązywali ze sobą kontaktu i słowa zdawały się rozpływać między nimi w powietrzu, jak gdyby brakowało im nośności, by pokonać szerokość biurka.

Kollberg twierdził, że Bengtsson jest trochę dziwny z psychicznego punktu widzenia, albo, mówiąc wprost, to skończony wariat – ale dla niego nici wiążące Bengtssona z Sigbrit Mård były cieńsze, a cała sytuacja bardziej abstrakcyjna niż dla Martina Becka. Kollberg nie zaangażował się w takim stopniu w sprawę Roseanny i nigdy nie próbował wniknąć w psychikę Bengtssona. Tym razem też nie on zajmował się kluczowymi przesłuchaniami.

A teraz coraz częściej miał poczucie, że uporczywie dręczy człowieka, który może być niewinny i który nie do końca rozumie, o co właściwie chodzi.

A może dręczył sam siebie. Mówił coś i zanim słowa zdążyły dotrzeć do rozmówcy, ulatniały się i rozpływały w powietrzu.

Kollberg często miewał sprawy na komendzie w Trelleborgu i kiedy wyszedł stamtąd w piątek szesnastego listopada, natknął się na człowieka, którego znał.

Był to Åke Boman.

– Cześć – powiedział Kollberg.

– Chyba nie powinniśmy ze sobą rozmawiać – rzekł Boman. – Obaj możemy wylecieć z roboty.

– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Czy można tu gdzieś dobrze zjeść?

– U Jönssona. Tam naprawdę można najeść się do syta.

– Więc cię tam zapraszam.

– Albo na odwrót.

– Zapraszamy się nawzajem do knajpy. Pięknie. Widzę, że już się zaczęło świąteczne szaleństwo – powiedział Kollberg, rozglądając się dookoła.

Knajpa Jönssona była w porządku. Idealnie wpasowała się w zamiar Kollberga, taki mianowicie, by najeść się do syta.

– Czy dają tu duże porcje?

– Tak, można pęknąć. I wszystko jest smaczne.

– To świetnie.

Usiedli, a Kollberg wnikliwie przestudiował kartę dań, nim złożył zamówienie.

– Nie chcesz się napić? – zapytał Boman.

Kollberg spojrzał na niego. Boman jak zwykle zamówił wodę mineralną.

– Tak – odezwał się po krótkim wahaniu. – I to dużo. Poproszę podwójną czystą.

Jego relacja z Bomanem wymagała co najmniej porządnego posiłku, wódki i rozmowy.

– Często miałem poczucie, że powinniśmy ze sobą porozmawiać – powiedział Boman. –Chociaż parę słów.

– Też mi to chodzi po głowie – przyznał Kollberg. – Zwłaszcza teraz.

– A więc uratowałeś mi życie – powiedział Boman. – Pytanie, czy było co ratować. Naprawdę chciałem wtedy umrzeć. I wiele razy później.

– Nie miałem wyboru – odparł Kollberg. – Przy takim obrocie sprawy nie mogłem zrobić nic innego. Jakie tabletki wtedy wziąłeś?

– Vesparax.

– Właśnie. Czytałem, że teraz mają być tylko w postaci czopków. Bardzo sprytne. Jakby ludzie równie dobrze nie mogli sobie odebrać życia od strony dupy.

Boman uśmiechnął się melancholijnie. Kollberg powiedział:

– Chciałem cię spytać o jedno.

– Co takiego?

– Prawie ci się udało. Miałeś się właśnie żenić z piękną dziewczyną. Co zamierzałeś zrobić? Żyć z tym? Zapomnieć?

– Nie – odparł Boman. – Kiedy zabiłem Affego, zniszczyłem własne życie. Mogłem się wywinąć od kary, ale nigdy nie umiałbym z tym żyć. Teraz to wiem.

– Boman – rzekł Kollberg.

– Mów mi Gunnarsson. To już bez znaczenia.

– Dla mnie jesteś Åke Boman. Coś ci powiem. Ja też zabiłem człowieka. Niewiele osób o tym wie. Jeżeli chcesz, opowiem ci ze szczegółami.

Åke Boman pokręcił głową.

– Okej. Żadnych szczegółów. Cieszę się, że nie muszę. Sam wiesz, jakie to uczucie. Nie można z tym żyć. Wszystko staje się inne. Nie można sobie z tym poradzić. A ja nawet nie dostałem porządnej nagany. Komisarz porównał mnie do Karola XII.

Roześmiał się nieszczerze.

– Prawda jest taka, że nie znoszę być policjantem. I pewnie długo już nim nie będę. Zanotuj to sobie. Uratowali mnie dobra żona i dwoje dzieci.

– Myślałem o tym – rzekł Boman. – Ale się nie odważę.

Kelnerka przyniosła im śledzie i ziemniaki. Kollberg rzucił się na jedzenie.

Boman nie miał takiego apetytu, ale ten widok go zainspirował.

– Chcesz znać moje zdanie? – zapytał Kollberg.

– I tak, i nie.

– Masz je gratis. Sądzę, że Bengtsson jest wariatem. Ale jest niewinny. Napisz to, jeśli chcesz. Jestem niemal przekonany.

– Myślisz, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi? – zapytał Boman.

– Już jesteśmy – odparł Kollberg. Podniósł kieliszek z wódką.

– Na zdrowie.

Boman wypił wodę mineralną.

To był długi lunch. Kollberg nie pił więcej alkoholu, ale dużo rozmawiali. O wszystkim.

Siedzieli naprzeciw siebie. Zabójca i policjant, który zabił. Rozumieli się. Może mieli przed sobą jakąś przyszłość.

– Uratowałeś mi życie – powtórzył Boman.

– No tak. A co miałem robić?

– Nie wiem.

– Jeżeli chcesz, możesz napisać wszystko, co mówiłem.

– Będziesz miał kłopoty.

– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Uwierz mi.

Nagle poczuł się wolny.

Zjadł lody z sosem czekoladowym.

– Do licha, jestem za gruby – powiedział.

– Ja tak nie uważam.

– Ty jesteś za chudy.

– Możliwe. Czasem jednak czuję się nieźle, mimo wszystko.

– Mimo wszystko – powtórzył Kollberg.

– Mam tu takie małe mieszkanko – rzekł Boman. – Może zajdziemy tam na chwilę? To tylko pięć minut drogi stąd.

– Dobrze – zgodził się Kollberg.

– A potem nas wywalą.

– Wszystko mi jedno – odparł Kollberg.

Mieszkanie Bomana było przyjemne.

Na stole obok telefonu stała oprawiona fotografia. Od razu ją rozpoznał.

Zdjęcie zrobione w plenerze. Odchyliła głowę do tyłu i śmiała się do fotografa. Wiatr rozwiewał jej jasne zmierzwione włosy.

– Ann-Louise, prawda?

– Najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Teraz jest mężatką. Chyba ma dobrego męża. Dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę.

– Cholera – powiedział nagle.

Rozmawiali jeszcze przez parę godzin. O wszystkim.

Dwaj mężczyźni, którzy zabili.

Загрузка...