Rozdział 3


Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad wysuniętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła – brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu mieszkańców, w jednym z najbardziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów wędrownych ptaków i w bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły poważne przestępstwo przeciw środowisku naturalnemu, typowe dla antyhumanitarnego cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Ludzkim Społeczeństwem.

Samo wyrażenie, kryjące w sobie ów cynizm, było tak pojemne, że przeciętny człowiek z trudem mógł zrozumieć, co właściwie oznacza.

Pilot w końcu się zmęczył i posadził maszynę, nie zważając na mgłę. Garstka bladych, spoconych pasażerów przedefilowała do budynku dworca lotniczego.

Wewnątrz wyglądał on tak, jakby same kolory, szary i szafranowożółty, podkreślały aurę fuszerki i korupcji.

Ktoś mógł w każdym razie włożyć parę milionów na swoje szwajcarskie konto. Ktoś, kto piastował tak wysoki urząd, że każdy obywatel wstydził się swego niewielkiego, czysto formalnego udziału w szwedzkiej pseudodemokracji, skazanej na rychłe i całkowite bankructwo.

Martin Beck miał za sobą kilka nieprzyjemnych godzin. Od zawsze nie znosił latania, a nowinki techniczne nie zmieniły niczego na lepsze. Odrzutowiec był typu Douglas DC-9.

Najpierw zaczął się wznosić niemal pionowo na wysokość niepojętą dla zwykłego naziemnego człowieka. Potem pofrunął z abstrakcyjną prędkością, by zakończyć lot monotonnym kołowaniem. Ciecz w papierowych kubkach, którą nazywano kawą, wywoływała natychmiastowe mdłości. Powietrze w kabinie było cuchnące i lepkie, a jego nielicznymi współpasażerami byli udręczeni technokraci i biznesmeni, którzy nieustannie zerkali na zegarki i nerwowo przeglądali papiery w swoich aktówkach.

Halę przylotów trudno było nawet nazwać nieprzyjemną. Była raczej monstrualna – prawdziwa katastrofa architektoniczna, przy której brudny i zaniedbany terminal autobusowy, daleki od jakichkolwiek standardów cywilizacyjnych, jawił się jako miejsce przyjazne i pełne życia. Były tam stoisko z kiełbaskami, oferujące niejadalną i pozbawioną wartości odżywczych namiastkę jedzenia, kiosk ze stojakami na prezerwatywy i pisemkami pornograficznymi, puste taśmy bagażowe i kilka krzeseł, które mogły pamiętać złoty wiek inkwizycji. Do tego tuzin ziewających i śmiertelnie znudzonych policjantów i celników, bez wątpienia odkomenderowanych tu przymusowo, i jedyna taksówka, której kierowca drzemał z najnowszym numerem czasopisma pornograficznego rozłożonym na kierownicy.

Martin Beck czekał nieprawdopodobnie długo na swoją małą torbę. Odebrał ją w końcu i wyszedł wprost w jesienną mgłę.

Taksówka zabrała pasażera i odjechała.

W hali nikt nie rozmawiał ani nie zdradzał wyrazem twarzy, że kogoś poznaje. Ludzie wyglądali apatycznie, niemal tak, jakby utracili zdolność mówienia albo przynajmniej stracili zainteresowanie wyrażaniem swoich myśli.

Szef komisji do spraw zabójstw wylądował, ale nie było to wydarzenie, które ktokolwiek należycie doceniał. Nawet początkujący dziennikarze nie zjawili się tutaj, by urozmaicić sobie czas grą w karty, wygotowaną kiełbaską i oranżadą nafaszerowaną chemią.

Przed budynkiem dworca lotniczego stały dwa pomarańczowo-czerwone autobusy. Plastikowe tablice pokazywały, dokąd jadą. Lund i Malmö. Kierowcy w milczeniu palili papierosy.

Wieczór był letni, a powietrze wilgotne. Elektryczne latarnie otaczała mglista poświata.

Autobusy ruszyły, jeden pusty, drugi z jedynym pasażerem. Pozostali podróżni pospieszyli na całodobowy parking.

Martin Beck wciąż miał spocone dłonie. Wrócił na dworzec i poszukał toalety. Spłuczka była zepsuta. W pisuarze leżały niedojedzona kiełbaska i pusta butelka po wódce. Do brudnej umywalki lepiło się pasmo włosów. Stojak na papierowe ręczniki był pusty.

To było lotnisko Malmö Sturup. Tak nowe, że jeszcze nie w pełni wykończone.

Wątpił, czy wykończenie go ma jakikolwiek sens. W pewnym sensie mogło uchodzić za doskonałe. Perfekcyjne fiasko.

Martin Beck wytarł dłonie w chusteczkę do nosa. Stał przez chwilę, czując, że jest zupełnie sam w ciemności. Nie spodziewał się powitania przez policyjną orkiestrę ani samego komendanta na białym koniu. Chyba jednak liczył na więcej niż zupełnie nic.

Sprawdził, czy ma w kieszeni drobne, i rozważył pomysł poszukania automatu, który nie miałby odciętego kabla ani otworu na monety zaklejonego gumą do żucia.

Przez mgłę przebiły się światła. Czarno-biały radiowóz wjechał niepostrzeżenie na podjazd i skręcił przed szafranowożółty budynek.

Jechał powoli i zatrzymał się w miejscu, w którym stał samotny podróżny. Rudowłosy mężczyzna z modnymi wśród policjantów baczkami opuścił boczną szybę i zmierzył go zimnym wzrokiem.

Martin Beck nie odezwał się słowem.

Po jakiejś minucie mężczyzna uniósł dłoń i przywołał go do siebie palcem wskazującym. Podszedł do radiowozu.

– Czego się tu szwendasz?

– Czekam na transport.

– Czekasz na transport, powiadasz?

– Może wy mi pomożecie.

Policjant osłupiał.

– Pomożemy? Co masz na myśli?

– Jestem spóźniony i moglibyście skontaktować się przez radio.

– Zwariowałeś?

Nie odrywając wzroku od Martina Becka, rzucił parę słów przez ramię.

– Słyszałeś? Mówi, że mamy pogadać przez radio. Czy on myśli, że jesteśmy jakąś cholerną centralą telefoniczną? Słyszałeś?

– Słyszałem – odparł znudzonym głosem drugi policjant.

– Czy możesz pokazać legitymację? – zapytał pierwszy.

Martin Beck sięgnął do tylnej kieszeni, ale się rozmyślił. Opuścił rękę.

– Tak – powiedział. – Ale nie chcę.

Pokazał im plecy i wrócił do swojej torby.

– Słyszałeś? – powtórzył policjant. – Mówi, że nie chce. Myśli, że jest twardzielem. Myślisz, że jesteś twardzielem?

Ciężkie od ironii słowa padały na ziemię jak kamienie.

– E tam, daj mu spokój – mruknął kierowca. – Starczy już awantur na dziś wieczór.

Rudowłosy zmierzył Martina Becka przenikliwym spojrzeniem. Potem nastąpiła przyciszona wymiana zdań i radiowóz ruszył. Po dwudziestu metrach zatrzymał się, by policjanci mogli go widzieć w tylnym lusterku.

Martin Beck patrzył w inną stronę. Westchnął ciężko.

Kiedy tam stał, właściwie można go było wziąć za kogokolwiek.

W ciągu ostatnich lat udało mu się pozbyć gestów typowych dla policjantów. Nie zakładał na przykład ciągle rąk z tyłu i potrafił ustać przez pewien czas bez kołysania się na stopach.

Choć przybrał nieco na wadze, w wieku pięćdziesięciu jeden lat wciąż był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, sprawnym fizycznie, tylko trochę przygarbionym. Ubierał się także swobodniej niż przedtem, lecz w jego doborze garderoby nie było wymuszonej młodzieńczości – sandały, dżinsy, koszulka polo i niebieska kurtka z dralonu. Można było natomiast uznać ten strój za niekonwencjonalny dla komisarza kryminalnego.

Dla dwóch policjantów w radiowozie był wyraźnie trudnym orzechem do zgryzienia.

Rozważali pewnie całą tę sytuację, kiedy pomidorowy opel ascona zajechał przed budynek dworca i ostro zahamował. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, obszedł samochód i powiedział:

– Nöjd?

– Beck.

– Wszyscy się uśmiechają, kiedy mówię Nöjd[1].

– Uśmiechają?

– Tak, nawet rechoczą.

– Ach tak – odrzekł Martin Beck. Niełatwo było go rozśmieszyć.

– Trzeba przyznać, że to zabawne nazwisko dla policjanta. Herrgott Nöjd. Dlatego zwykle przedstawiam się z pytającą intonacją. Nöjd? Ludzie wtedy głupieją.

Mężczyzna włożył torbę do bagażnika.

– Spóźniłem się – powiedział. – Nikt nie wiedział, o której samolot wyląduje. Obstawiałem, że pewnie znowu skończy się na Kopenhadze. Więc byłem już w Limhamn, kiedy dostałem wiadomość, że wylądował tutaj. Przepraszam.

Spoglądał niepewnie, jak gdyby chciał wybadać, czy ważny gość jest w złym humorze.

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Nieważne. Nigdzie się nie spieszę.

Nöjd rzucił okiem na radiowóz, który nadal stał w miejscu z silnikiem na jałowym biegu.

– Nie mój rejon. – Uśmiechnął się szyderczo. – Ta bryka jest z Malmö. Lepiej spadajmy, zanim nas aresztują.

Mężczyzna najwyraźniej łatwo wybuchał śmiechem. Przeważnie zaraźliwym.

Martin Beck jednak nawet się nie uśmiechnął. Po części dlatego, że nie bardzo było z czego się śmiać, a po części dlatego, że próbował wyrobić sobie jakieś zdanie o tym drugim.

Naszkicować wstępny rysopis.

Nöjd był niewysokim, krzywonogim mężczyzną, to znaczy niewysokim jak na policjanta. W sznurowanych gumiakach, garniturze w szarobury diagonalny wzór i wyblakłym kapeluszu safari wyglądał na rolnika albo myśliwego w swoim rewirze. Twarz miał ogorzałą od słońca i wiatru, oczy żywe, brązowe, z siecią mimicznych zmarszczek. W jakimś sensie był reprezentatywny dla pewnej kategorii prowincjonalnych policjantów. Typ, który nie pasował do współczesnego umundurowania i dlatego był w zaniku, choć całkiem jeszcze nie wyginął.

Prawdopodobnie był nieco starszy od Martina Becka, ale miał szczęście pracować w zdrowszym i spokojniejszym środowisku, co bynajmniej nie oznaczało, że jest całkiem zdrowe i spokojne.

– Jestem tu już prawie dwadzieścia pięć lat. Ale to dla mnie zupełnie coś nowego. Komisja do spraw zabójstw. Ze Sztokholmu. W takiej sprawie.

Nöjd pokręcił głową.

– Na pewno będzie dobrze – powiedział Martin Beck. – Albo…

Resztę dokończył już w myślach: albo i nie.

– Pewnie – skwitował Nöjd. – Znacie się na tym.

Martin Beck zastanawiał się, czy jego rozmówca użył tradycyjnej formy grzecznościowej z niepewności lub przyzwyczajenia, czy też mówił w liczbie mnogiej.

Lennart Kollberg wyjechał już samochodem ze Sztokholmu i spodziewał się go następnego dnia. Od lat był najbliższym współpracownikiem Martina Becka.

– Ta historia szybko wycieknie – stwierdził Nöjd. – Widziałem dziś w mieście paru typów. Dziennikarze, jak sądzę.

Znów pokręcił głową.

– Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Do takiego zainteresowania.

– Zaginął człowiek – powiedział Martin Beck. – To nic niezwykłego.

– Nie, ale nie w tym cały szkopuł. Zupełnie nie w tym. Chcesz o tym teraz pogadać?

– Wolałbym nie, jeśli nie masz mi tego za złe.

– Nigdy nie mam niczego za złe. To nie w moim stylu.

Znów się roześmiał, ale przerwał i dodał przytomnie:

– To znaczy, że nie ja prowadzę to dochodzenie.

– Może ona się odnajdzie. Tak najczęściej bywa.

Nöjd po raz trzeci pokręcił głową.

– Nie sądzę – rzekł. – Jeżeli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym wszystko jest już przesądzone. Tak mówią wszyscy. Pewnie mają rację. Cała ta afera, przepraszam, ta sprawa z komisją do spraw zabójstw i tak dalej, wynika ze szczególnych okoliczności.

– Kto tak mówi?

– Szef. Głowa.

– Komendant z Trelleborga?

– Właśnie. Okej, nieważne. To jest ta nowa droga na lotnisko. Teraz wyjeżdżamy na główną między Malmö i Ystad. Też nową. Widzisz te światła dalej na prawo?

– Tak.

– To Svedala. Jeszcze okręg policyjny Malmö. Cholernie duży teren.

Wyjechali z pasa mgły, który leżał tylko nad lotniskiem. Niebo było gwiaździste. Martin Beck opuścił boczną szybę i wdychał zapachy z zewnątrz. Benzyny i oleju do diesla, ale również zawiesistej mieszanki czarnoziemu i nawozu. Wydawała się ciężka i nasycona.

Odżywcza. Nöjd przejechał tylko kilkaset metrów główną drogą. Potem skręcił w prawo i wiejskie powietrze stało się jeszcze bardziej wyraziste.

Pachniało czymś szczególnym.

– Botwinka i pulpa buraczana – powiedział Nöjd. – To mi przypomina szczenięce lata.

Po głównej drodze przetaczał się z dudnieniem zwarty strumień samochodów i tirów, a na tej byli zupełnie sami. Nad falującym równinnym krajobrazem zapadła ciemna noc.

Widać było, że Nöjd przemierzał tę trasę setki razy i znał każdy zakręt. Utrzymywał równe tempo i prawie nie patrzył na szosę.

Zapalił papierosa i podał paczkę gościowi.

– Nie, dziękuję – odrzekł Martin Beck.

Przez ostatnie dwa lata zapalił może pięć razy.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, zatrzymasz się w pensjonacie – powiedział Nöjd.

– Tak, tak będzie najlepiej.

– W każdym razie zarezerwowałem tam pokój.

– Świetnie.

Przed nimi ukazały się światła większej miejscowości.

– Jesteśmy, że tak powiem, na miejscu. To jest Anderslöv.

Ulice byty puste, ale rzęsiście oświetlone.

– Nie ma tu nocnego życia – rzekł Nöjd. – Cisza i spokój. Cudownie. Mieszkam tu przez całe życie i nigdy nie miałem powodu do narzekań. Aż do teraz.

Wygląda na wymarłe, pomyślał Martin Beck. Ale może tak właśnie ma być.

Nöjd zahamował, wskazał na niski budynek z żółtej cegły i powiedział:

– Komisariat. Teraz oczywiście zamknięty. Mogę otworzyć, jeśli chcesz.

– Dla mnie nie trzeba.

– Pensjonat jest tuż za rogiem. Należy do niego ogród, który właśnie mijaliśmy. Ale restauracja jest o tej godzinie zamknięta. Jeśli chcesz, możemy pojechać do mnie do domu na piwo i kanapkę.

Martin Beck nie był głodny. Podróż samolotem odebrała mu chęć do jedzenia.

Grzecznie odmówił, po czym zapytał:

– Czy stąd jest daleko do plaży?

Pytanie nie zdziwiło zbytnio rozmówcy. Nöjda chyba trudno było zaskoczyć.

– Nie – odparł. – Tego bym nie powiedział.

– Jak długo jedzie się tam samochodem?

– Jakiś kwadrans. Najwyżej.

– Czy masz coś przeciw temu, byśmy pojechali tam teraz?

– Nic a nic.

Nöjd skręcił w coś, co wyglądało na główną ulicę.

– To nasza największa lokalna atrakcja – powiedział. – Droga Krajowa. Droga Krajowa z wielkiej litery. Dawna droga główna między Malmö i Ystad. Kiedy odbijemy w prawo, znajdziesz się na południe od Drogi. Wtedy naprawdę będziesz w Skånii.

Boczna droga była kręta, ale Nöjd jechał nią z taką samą naturalną łatwością. Mijali gospodarstwa i białe kościoły.

Po dziesięciu minutach zapachniało morzem. W chwilę później znaleźli się na plaży.

– Chcesz, żebym się tu zatrzymał?

– Tak, dziękuję.

– Gdybyś chciał pobrodzić, mam drugą parę gumiaków w bagażniku – powiedział Nöjd i zachichotał.

– Chętnie.

Martin Beck włożył buty. Były trochę ciasne, ale nie wybierał się na długą wycieczkę.

– Gdzie dokładnie jesteśmy?

– W Böste. Światła na prawo to Trelleborg. Po lewej jest latarnia Smygehuk. Dalej się już nie dojdzie.

Smygehuk był najdalej wysuniętym na południe cyplem kraju.

Sądząc ze świateł i odblasku na niebie, Trelleborg był spokojnym miastem. Na kursie do portu stał duży oświetlony statek pasażerski, prawdopodobnie prom kolejowy z Sassnitz w NRD.

Bałtyk wylewał się leniwie na plażę. Woda z cichym sykiem wsiąkała w drobny piasek.

Martin Beck wszedł na falujące pole wodorostów. Zrobił parę kroków w wodzie. Poczuł jej przyjemny chłód przez cholewy butów.

Pochylił się i nabrał wody w złożone dłonie. Opłukał twarz i wciągnął trochę zimnej wody nosem. Poczuł w nozdrzach świeżą sól.

Powietrze było wilgotne. Pachniało rybą, morszczynem i smołą.

Kilka metrów dalej zobaczył rozwieszone sieci i kontury rybackiej łodzi.

Jak to mawiał Kollberg?

Najlepsze w komisji do spraw zabójstw jest to, że od czasu do czasu wyjeżdża się z miasta.

Martin Beck pochylił głowę i nasłuchiwał. Słyszał tylko morze.

Po chwili wrócił do samochodu. Nöjd stał oparty o maskę i palił. Martin Beck skinął głową.

Jutro zajmie się studiowaniem przypadku.

Nie spodziewał się zbyt wiele. Działanie było najczęściej rutynowe, a sprawy podobne.

Przeważnie tragiczne i przygnębiające.

Wiatr od morza był łagodny i orzeźwiający.

Frachtowiec pruł fale na linii horyzontu. Na zachód. Widział zieloną latarnię na sterburcie i światła na śródokręciu.

Zapragnął się tam znaleźć.

Загрузка...