Rozdział 6


– Widziałem w życiu wielu gburów – powiedział Per Månsson. – Ale Bertil Mård to jeden z najgorszych.

Siedzieli na balkonie Månssona przy Regementsgatan, ciesząc się ładnym dniem.

Martin Beck pojechał do Malmö autobusem, głównie dla rozrywki i żeby przynajmniej móc powiedzieć, że naprawdę przebył trasę, którą Sigbrit Mård najpewniej nie jechała. Próbował też wypytać kierowcę, lecz ze znikomym skutkiem, bo mężczyzna był na zastępstwie i nie prowadził tamtego dnia.

Månsson był wysokim, powolnym mężczyzną, który rzadko się denerwował i używał ostrych słów. Teraz jednak powiedział:

– Facet jest ewidentnym draniem.

– Niektórzy kapitanowie marynarki są dziwni – stwierdził Martin Beck. – To często bardzo samotni ludzie i jeśli mają skłonność do despotyzmu, stają się twardzi i autokratyczni. Właśnie gburowaci. Zadają się tylko z chiefami.

– Z chiefami?

– Ze starszymi oficerami.

– Aha.

– Wielu pije i tyranizuje załogę. Czasem traktują ją jak powietrze. Nie zadają się z oficerami pokładowymi.

– Dużo wiesz o statkach.

– Tak, to moja pasja. Miałem nawet raz przypadek związany ze statkiem. Morderstwo. Na Oceanie Indyjskim. Na frachtowcu. Jeden z ciekawszych w mojej karierze.

– A ja znam kapitana „Malmöhus”. Równy gość.

– Inaczej jest w żegludze pasażerskiej. Armatorzy dają tam innych dowódców. Kapitan musi mieć przecież kontakt z pasażerami. Na dużych statkach mają stół kapitański i tak dalej.

– Stół kapitański?

– Własny stół w mesie. Żeby zapraszać prominentnych pasażerów pierwszej klasy.

– Aha.

– Ale Mård pływał na statkach handlowych w żegludze trampowej. A to pewna różnica.

– Tak, był cholernie arogancki – powiedział Månsson. – Najbardziej wrzeszczał na mnie i swoją babkę. Sukinsyn. Myślał, że jest kimś szczególnym. Cham i prostak. Rzadko się denerwuję, ale tym razem mało się nie wściekłem. A nie zdarza mi się to z byle powodu.

– Co robi teraz?

– Prowadzi bar piwny w Limhamn. Znasz tę historię, prawda? Zniszczył sobie wątrobę w Ekwadorze i Wenezueli. Leżał tam przez jakiś czas w szpitalu. Potem armator zabrał go do domu. Nie dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł się znowu zamustrować. Przeniósł się do Anderslöv i nie bardzo mu się układało. Pił i lał żonę. Chciała się rozwieść. On nie chciał. Ale dostała rozwód. Bez problemu.

– Nöjd powiedział, że ma alibi na siedemnastego.

– Tak, coś w tym rodzaju. Popłynął promem kolejowym do Kopenhagi, żeby się urżnąć. Ale to marne alibi. Tak sądzę. Mówił, że siedział w przednim salonie. Prom odpływa teraz za piętnaście dwunasta, wcześniej o dwunastej. Powiedział, że był sam w salonie, a kelner śmierdział kacem. Jeden z członków załogi stał przy automacie i grał. Sam często jeżdżę tym połączeniem. Kelner nazywa się Sture, zawsze ma kaca i worki pod oczami. I ten sam członek załogi stoi i wrzuca jednokoronówki do automatu do gry.

Månsson pociągnął drinka. Zawsze pił to samo, gin z tonikiem grejpfrutowym. Ta szwedzko-fińska specjalność nazywa się Gripenberger po jakimś mało znanym oficerze z wyższych sfer.

W Malmö była piękna pogoda, miasto wyglądało na prawie nadające się do zamieszkania.

– Sądzę, że sam powinieneś pogadać z Bertilem Mårdem – powiedział Månsson.

Martin Beck przytaknął ruchem głowy.

– Świadkowie go rozpoznali – rzekł Månsson. – Ma dość charakterystyczny wygląd. Problem tylko w tym, że codziennie jest tak samo. Prom odpływa stąd o tej samej godzinie i przeważnie z tymi samymi pasażerami. Nie można liczyć na to, że ludzie z załogi rozpoznają człowieka po kilku tygodniach i będą pewni, że nie pomylili dnia. Pogadaj z nim, to sam zobaczysz.

– Ty już go przesłuchałeś?

– Tak, i nie byłem całkiem przekonany.

– Ma samochód?

– Tak. Mieszka po zachodniej stronie, porządny rzut kamieniem stąd. Mäster Johansgatan 23. Dojazd do Anderslöv zajmuje mu pół godziny. Mniej więcej.

– Dlaczego to podkreślasz?

– Cóż, chyba to robi od czasu do czasu.

Martin Beck odpuścił pytanie.

Był trzeci dzień listopada, sobota, i wciąż prawie lato. Chociaż było święto, Dzień Wszystkich Świętych, Martin Beck zamierzał zakłócić kapitanowi Mårdowi świąteczny spokój. Pewnie wcale nie był religijny.

Kollberg nie dawał znaku życia. Może tak zafascynowało go Växjö, że postanowił tam zostać przez cały dzień. A jeśli tak, to dlaczego? Może ktoś go namówił na nielegalny połów raków. Można wprawdzie dostać mrożone, ale Kollberg nie dawał się łatwo zwodzić. Przynajmniej nie w kwestii raków.

Rhea zadzwoniła rano i poprawiła mu humor. Jak zawsze. W ciągu roku zmieniła jego życie, dając mu więcej radości niż dwadzieścia lat małżeństwa z kobietą, którą kiedyś naprawdę kochał, która dała mu dwoje dzieci i wiele szczęśliwych chwil. „Dała”, co za dziwne słowo swoją drogą. Czy do tego nie trzeba dwojga? On w każdym razie nie miał tego poczucia.

Z Rheą Nielsen wszystko było inaczej, wolny związek co prawda, może trochę zanadto wolny, jak czasem myślał. Ale przede wszystkim poczucie wspólnoty, obejmujące dużo więcej niż jego miłość do tej na swój sposób doskonałej kobiety. Razem z nią zaczął utrzymywać kontakty z ludźmi tak, jak nigdy nie robił tego wcześniej. Jej nieruchomość w Sztokholmie była czymś zupełnie innym niż zwyczajna kamienica. Można ją było nazwać niemal komuną, choć bez negatywnych konotacji, często uzasadnionych, lecz równie często wyimaginowanych. W komunach palą haszysz i pieprzą się między sobą jak króliki. A w międzyczasie rozmawiają o głupstwach, odżywiają się makrobiotycznym jedzeniem, nikt nie pracuje i wszyscy żyją z zasiłku socjalnego. Członkowie komuny uważają się za ofiary wadliwego systemu społecznego. Często biorą LSD i wierzą, że mogą latać albo wbijają sztylet w brzuch najlepszego kumpla tylko po to, by zyskać nowe doświadczenie, albo też popełniają samobójstwo.

Całkiem niedawno sam tak myślał, przynajmniej po części i czasami. I oczywiście było w tym ziarno prawdy albo raczej całe pole pszenicy.

Jego pozycja dawała mu wątpliwą przyjemność zapoznawania się z raportami z tajnych dochodzeń. Większość dotyczyła polityki i te od razu wrzucał do kosza na tajne dokumenty, by mógł je przejąć następny biurokrata mający dostęp do takich informacji. Czytał natomiast to, co wydawało się mieć związek z jego własną pracą. Samobójstwo było na przykład jedną z tych rzeczy, które zaczynały go coraz bardziej interesować. Tajne wiadomości na ten temat przychodziły również coraz częściej. Sytuacja wyjściowa była zawsze taka sama: Szwecja prowadziła w światowej lidze z przewagą, która zdawała się zwiększać z każdym pismem, ale jak tyle innych dekretów szefa państwowej policji nic nie mogło wyjść na zewnątrz. Różne były natomiast wyjaśnienia. Inne kraje oszukiwały ze statystyką. Przez długi czas popularne było wyróżnianie krajów katolickich, ale potem arcybiskup i niektóre religijne szychy w departamencie policji zaczęły się skarżyć, więc kraje o socjalistycznej formie rządów musiały zająć ich miejsce. Ale służby specjalne zaprotestowały z uzasadnieniem, że nie będą mogły dłużej wykorzystywać duchownych jako szpiegów. Ponieważ tajne działania służb specjalnych należały do rzeczy, które z całą pewnością zawsze wyjdą na zewnątrz, w kwaterze głównej Zarządu Policji słychać było westchnienie ulgi i według pogłosek sam szef państwowej policji wyraził powątpiewanie co do pomysłu, że szwedzcy duchowni, z których część otwarcie należała do czerwonych, mogliby szpiegować szwedzkich komunistów lub rzucić na kolana tak potężnego przeciwnika jak Związek Radziecki.

Ale to były jak zwykle niepotwierdzone pogłoski. „Nic z tego nie wyszło”, mówiło się czasem dla żartu, albo żeby przynajmniej użyć innego sformułowania. Ale prawomyślni nie tolerowali żadnych odstępstw. Należało mówić: „Nic nie może wyjść na zewnątrz”. I tyle.

Służby specjalne też nie znosiły żartów. Może to normalne w zawodzie, który ciągle jest wyśmiewany. W parę tygodni później przypuścili kontratak. Agenci aresztowali dwóch niewygodnych dla reżimu pisarzy i zrobili nalot na redakcję gazety[4]. Akcję przeprowadzili w stylu najlepszych filmów gangsterskich tajni policjanci przebrani za tajnych policjantów i bez żadnego upoważnienia. Prawdopodobnie wypruto metki z płaszczy na wypadek, gdyby poszło tak jak zwykle, czyli źle. Aresztowano również dla pewności jednego z własnych tajnych agentów i prokurator generalny wydawał się tak podekscytowany tą niespodziewaną aktywnością, że prawdopodobnie aresztowałby się sam, gdyby tajne postępowanie dowodowe nie pociągało za sobą automatycznie kary więzienia.

Nawet premier oniemiał ze zdumienia, co wzbudziło takie samo poruszenie jak koncert gwiazdy. Tuż przed tym wykorzystał wyjątkowo nieudany napad na bank i zgon Jego Królewskiej Mości w przemówieniu wyborczym, urozmaiconym wyrazistą mimiką. Język też był trochę inny. Człowiek, którego policja sama przewiozła z więzienia do banku, musiał się pogodzić z tym, że w transmisji telewizyjnej na żywo zostanie nazwany nieludzkim potworem. I tak został, nie biorąc aktywnego udziału w napadzie i nie będąc winnym żadnego przestępstwa, skazany na dalszych sześć lat więzienia.

Ale o przywódcach politycznych kraju można mówić tylko dobrze. W każdym razie nie użył słowa „nieuczciwość”. A próbę obrabowania banku można chyba uznać za nieuczciwość, nawet jeśli jest on własnością niespójnego gospodarczo kraju pseudo-socjalistycznego.

Naczelny komendant policji państwowej miał zły dzień. Nie miał okazji wygłosić przemówienia, tylko siedział podczas konferencji na niefortunnym miejscu, na ogół zasłonięty przez gorliwych dziennikarzy.

Minister sprawiedliwości miał smutny wyraz twarzy. Cieszył się opinią człowieka uczciwego i pokojowego i w niektórych kręgach policji jego akcje stały bardzo nisko.Może rozmyślał o ostatnim tajnym manifeście samobójczym.

Sedno sprawy było następujące: ponieważ większość ludzi nie strzela do siebie ani nie skacze z Västerbron, tylko najpierw upija się, a potem łyka opakowanie środków nasennych, można zaliczyć tę ostatnią kategorię do nieszczęśliwych wypadków spowodowanych zatruciem tabletkami i całkowicie wyłączyć ze statystyki samobójstw, która w ten sposób staje się nagle zdumiewająco korzystna.

Martin Beck sam często o tym myślał. Na przykład teraz.

Månsson dolał toniku do swojego Gripenbergera.

Nie odzywał się od dłuższego czasu, a sądząc ze stroju, nigdzie się też nie wybierał. Miał na sobie siatkowy podkoszulek, flanelowe spodnie i kapcie frotte oraz szlafrok, który wyglądał na często używany.

– Żona przyjdzie za chwilę – powiedział. – Zjawia się zwykle koło trzeciej.

Månsson najwyraźniej nadal prowadził życie jako kawaler w pięciu siódmych, czyli pięć dni tygodnia spędzał sam, a weekendy razem z żoną. Mieli osobne mieszkania.

– To dobry system – powiedział. – Miałem na boku dziewczynę w Kopenhadze przez jakiś rok. Piękną, ale na dłuższą metę było to męczące. Nie jest się już młodzieniaszkiem.

Martin Beck rozważał przez chwilę to, co usłyszał. Månsson był od niego starszy, ale z pewnością nie więcej niż o parę lat.

– Ale była dla mnie naprawdę dobra, póki to trwało. Miała na imię Nadja. Nie wiem, czy kiedykolwiek ją spotkałeś.

– Nie – odparł Martin Beck. Zapragnął nagle zmienić temat.

– A co tam u Benny’ego Skackego?

– Całkiem nieźle. Jest teraz komisarzem kryminalnym i ożenił się z tą swoją fizjoterapeutką. Na wiosnę urodziła im się córka. Urodziła się w niedzielę, trochę wcześniej niż się spodziewali, a on był w Minnesbergu i grał w piłkę, kiedy to się stało. Powiedział, że najważniejsze rzeczy w jego życiu zdarzają się, kiedy gra w piłkę. Licho wie, co miał na myśli.

Martin Beck dobrze wiedział, co miał na myśli Skacke, ale się nie odezwał.

– W każdym razie jest bardzo dobrym policjantem – ciągnął Månsson. – A takich zaczyna brakować. Niestety, mam wrażenie, że chciałby się stąd wyrwać. Nie może jakoś przywyknąć do tego miasta. Choć mieszka tu już prawie pięć lat, ciągle tęskni za Sztokholmem. I co można na to poradzić? – dodał filozoficznie i opróżnił szklankę.

Potem spojrzał znacząco na zegar.

– Może już sobie pójdę – rzekł Martin Beck.

– Tak – odparł Månsson. – Chciałem powiedzieć, że to najpewniejsza pora, byś zastał Mårda trzeźwego. Ale prawdziwy powód jest inny.

– Jaki?

– Jeśli zostaniesz tu jeszcze przez kwadrans, spotkasz moją żonę. A w takim wypadku musiałbym się ubrać. Dba o konwenanse i nie zniosłaby myśli, że przyjąłem prominentnego szefa policji w takim umundurowaniu. Czy mam wezwać dla ciebie taksówkę?

– Wolałbym pójść pieszo.

Był już kilka razy w Malmö i sprawnie poruszał się po mieście, przynajmniej po jego centralnych dzielnicach.

Poza tym była ładna pogoda i chciał uporządkować myśli przed spotkaniem z Bertilem Mårdem.

Miał świadomość, że Månsson zasugerował mu swoją opinię.

W takich przypadkach podobne sugestie odgrywają dużą rolę.

Sugerowane opinie nigdy nie są dobre. Ryzyko zawierzenia im jest równie duże jak ryzyko ich zlekceważenia. Trzeba zawsze mieć świadomość, że opinia może być słuszna, nawet jeśli ktoś ją zasugerował.

Martin Beck bardzo chciał wyrobić sobie własną opinię na temat Mårda. Wiedział, że zaraz się spotkają.

Bar piwny był zamknięty w święto i Månsson zadał sobie trud, by postawić policjanta na straży domu przy Mäster Johansgatan, instruując go, by wszczął alarm, jeśli Mård wyjdzie z domu.

Загрузка...