Rozdział 16


U Bertila Mårda nic się nie zmieniło. Ten sam odór przetrawionego alkoholu i nieświeżej pościeli. Ten sam półmrok w małym obskurnym domu. Mård był nawet podobnie ubrany jak ostatnim razem, w podkoszulek i stare kapitańskie spodnie.

Jedyną nowością był stary piecyk naftowy, który kopcił i nie poprawiał specjalnie ogólnej atmosfery niechlujstwa i rozkładu.

Mård był w każdym razie trzeźwy.

– Dzień dobry, kapitanie Mård – powiedział uprzejmie Martin Beck.

– Dzień dobry – odrzekł Mård.

Spojrzał na gościa oczami, których białka były powleczone niezdrową żółtawą błonką.

Ale brązowe spojrzenie pozostawało ponure i mordercze.

– Czego pan chce?

– Porozmawiać.

– Nie mam ochoty na rozmowę.

Mård kopnął dymiący naftowy piecyk.

– Może umie pan to naprawić – wymamrotał. – Nie działa i w nocy jest tu zimno jak w murzyńskim piekle. Nigdy nie znałem się na sprzętach.

Martin Beck obejrzał ów generator ciepła, który wyglądał na bardzo stary. Od wielu lat nie widział czegoś podobnego. W zasadzie skonstruowano go chyba jako kuchenkę spirytusową.

– Sądzę, że powinien pan kupić coś nowszego i lepszego – powiedział.

– Może – odparł Mård roztargnionym głosem. – No dobra, o czym do diabła chce pan ze mną rozmawiać?

Martin Beck nie odpowiedział od razu. Usiadł na jednym z krzeseł, spodziewając się niemal protestu gospodarza, ale Mård tylko ciężko westchnął i też usiadł.

– Napije się pan? – zapytał.

Martin Beck pokręcił głową. Alkohol był ten sam, co poprzednio. Rosyjska wódka z przemytu, o niszczycielskiej mocy. Ale na stole stała tylko jedna butelka i do tego zamknięta.

– Aha, czyli nie – stwierdził Mård.

– Skąd pan to ma? – zapytał Martin Beck, wskazując wzrokiem butelkę z niebieską etykietą.

– Nie pana sprawa – odparł Mård.

– Nie, właściwie nie.

– Trudno jest żyć w kraju, w którym ćwiartka whisky kosztuje piętnaście dolarów – powiedział filozoficznie Mård.

– Zakładam, że słyszał pan, że znaleźliśmy pańską żonę?

– Tak – odrzekł Mård. – Dotarła do mnie ta wiadomość.

Odkręcił wprawnym ruchem zakrętkę i rzucił na podłogę. Napełnił szklankę do połowy i długo się jej przyglądał, jak gdyby była żywą istotą albo płomieniem.

– To dziwne, ale ja też nie mam ochoty.

Pociągnął mały łyk.

– Poza tym cholernie mnie boli – jęknął. – Szlag by to trafił, że człowiek nie może się zapić na śmierć bezboleśnie. To chyba przekleństwo pijaków.

– Czyli wie pan o Sigbrit?

– Tak. Nie żeby ktoś się specjalnie pofatygował mnie powiadomić. Ale dziewczyny w barze czytają, dzięki Bogu, gazety.

– Smutno panu? – zapytał Martin Beck.

– Że co?

– Żałuje jej pan?

Mård powoli pokręcił głową.

– Nie – odezwał się w końcu. – Nie można żałować tego, czego tak długo się nie miało. Ale…

– Tak?

– Ale to dziwne uczucie, że jej już nie ma. Nigdy nie sądziłem, że Sigbrit kopnie w kalendarz przede mną. I jeszcze jedna osoba tak nie myślała.

– Kto taki?

– Ona sama. Właściwie już od dawna uważała mnie za martwego.

Mård uderzył mięsistą dłonią w pulpit, ale ten gest chyba nie miał konkretnego znaczenia.

– Kiedy to się zaczęło?

– Z chwilą, kiedy przestałem jej dawać pieniądze.

Martin Beck nic nie powiedział.

– Ale we mnie jest wciąż sporo życia – rzekł Mård. – Sądzę, że to potrwa jeszcze kilka lat.

Spojrzał posępnie na Martina Becka i dodał:

– Kilka lat. Diabli wiedzą, ile. W tym piekle na ziemi.

Dość gwałtownie wypił alkohol.

– Państwo opiekuńcze[6] – powiedział. – Mówiło się o tym za granicą. Potem, jak się patrzy na ten zafajdany kraj, człowiek się dziwi, jak mogli rozpowszechnić tyle kłamstw i propagandy na ten temat.

Ponownie napełnił szklankę.

Martin Beck nie wiedział dobrze, co ma robić. Chciał mieć Mårda jako tako trzeźwego, ale również we względnie dobrym humorze.

– Nie chlej tyle – zaczął na próbę.

– Co?

Mård osłupiat.

– Co pan do diabla wygaduje? Tu, w moim wiasnym domu?

– Powiedziałem, żeby pan tyle nie chlał. To naprawdę dobra rada. Poza tym chcę z panem porozmawiać i dostać rozumne odpowiedzi.

– Rozumne odpowiedzi? Jak można zachować rozum, siedząc w tym gównie? Czy sądzi pan zresztą, że tylko ja siedzę i zapijam się na śmierć w tym cudownym państwie opiekuńczym?

Martin Beck wiedział aż za dobrze, że Mård nie jest sam ze swoim dylematem. Dla wielu ludzi alkohol i narkotyki wydawały się jedynym rozwiązaniem. Dotyczyło to i młodych, i starych.

– Popatrzyłby pan tylko na gości w mojej tak zwanej restauracji. Okropne jest to, że żaden z nich nie upija się na wesoło. Nie, to mniej więcej tak zabawne jak otworzyć gaz i zamknąć, kiedy człowiek jest już dostatecznie oszołomiony. A potem znów otworzyć kurek, gdy oprzytomnieje się na tyle, by widzieć świat dookoła.

Mård spoglądał ponuro na swoją brudną szklankę.

– Pijąc, cholernie dobrze się bawiłem. Kiedyś. To jest ta różnica. To było kiedyś, jak powiedziałem. Żyło się pełnią życia. Ale nie tu. Gdzie indziej.

– Na przykład w Trynidadzie i Tobago?

Mård sprawiał wrażenie zupełnie nieporuszonego.

– No tak. Udało się wam wygrzebać tamtą historię. Dobra robota. Za cholerę bym nie pomyślał, że będziecie kopać tak głęboko.

– O, nam udaje się dużo wygrzebać – odparł Martin Beck. – Większość, w rzeczy samej.

– Za cholerę bym nie uwierzył, widząc gliniarzy na mieście. Często się zastanawiałem, czemu zatrudnia się ludzi na gliny. W Tivoli w Kopenhadze jest mechaniczny koleś, który wyciąga pistolet i strzela, kiedy wrzuci się koronę. Sądzę, że łatwo go przekonstruować tak, by podnosił drugą grabę i walił pałką. I wbudować taśmę z tekstem: „Jak się masz?”

Martin Beck parsknął śmiechem.

– To jest pomysł – powiedział.

Naprawdę roześmiał się na myśl, jak naczelny komendant policji państwowej zareagowałby na pomysł Bertila Mårda na reorganizację pracy policji.

Ale tego nie powiedział.

– Wtedy miałem szczęście – stwierdził. – Zabić sukinsyna i dostać tylko cztery funty grzywny. W wielu miejscach na świecie by mnie powiesili.

– Możliwe.

– Nie tu, oczywiście. Ale tu z drugiej strony szajka bandytów może niszczyć życie całego narodu. Nie dostaną nawet czterech funtów grzywny, tylko zostają wojewodami i latają za friko do swoich banków w Liechtensteinie i Kuwejcie. Choć nie ma nic złego w Liechtensteinie i Kuwejcie. To są dobre kraje.

Mård jęknął nagle i przycisnął prawą dłoń do przepony.

– Jak się pan czuje? – zapytał Martin Beck.

– Cholernie źle, ale zaraz przejdzie.

Mård wziął szklankę i wypił do połowy.

Oddychał ciężko, a Martin Beck czekał. Spojrzenie Mårda przejaśniło się i powiedział:

– Ale pan chciał chyba rozmawiać o Sigbrit. Tak więc została zamordowana przez zboczeńca, który mieszkał po sąsiedzku. A wy go złapaliście i możecie wsadzić do czubków, gdzie jest jego miejsce. Gdybyście go nie złapali, sam bym pojechał i go zatłukł. A teraz nie będę miał okazji. O czym tu jeszcze rozmawiać?

– O tamtej podróży do Kopenhagi.

– Ale przecież, do cholery, macie mordercę.

– Nie jestem całkiem pewny. Mówi pan, że siedemnastego października popłynął pan do Kopenhagi?

– Tak.

– Promem kolejowym z Malmö?

– Tak. I ludzie na promie mnie widzieli. Steward i chłopaki na pokładzie.

– Ale nie są całkowicie pewni co do dnia. W tym sęk.

– A co ja do diabła mogę na to poradzić?

– Co robił pan na przykład w Kopenhadze?

– Włóczyłem się po różnych knajpach i chlałem na potęgę. Nawet nie pamiętam, jak tu wróciłem.

– Niech pan posłucha, kapitanie Mård. Mówił pan, że siedział w przednim salonie, który wcześniej był palarnią dla pierwszej klasy.

– Tak. Przy stole na śródokręciu. Tuż za zegarem pokładowym.

– Sam siedziałem przy tym stole. Jest z niego świetny widok.

– Tak, to prawie tak, jakby stać na mostku. Chyba dlatego tak lubię tam siedzieć.

– Jest pan starym wilkiem morskim i dobrym obserwatorem. Czy coś się wydarzyło w czasie podróży?

– Na morzu zawsze coś się dzieje. Ale nic, co pan mógłby sobie wyobrazić czy zrozumieć.

– Niech pan nie będzie taki pewny.

Mård włożył rękę do tylnej kieszeni i wyjął swój sfatygowany, oprawiony w skórę notes.

– To była mimo wszystko podróż morska – rzekł. – Nawet jeśli siedziałem tam jak jakiś bagaż. Mam tu notatki. Notuję wszystkie interesujące rzeczy w dzienniku pokładowym. Jeżeli oczywiście nie jestem zalany w trupa.

Przekartkował notes do jakiejś specjalnej sekcji.

– Tutaj – powiedział. – Prom kolejowy z Malmö jedenasta pięćdziesiąt pięć dnia siedemnastego października 1973 roku. Prędkość około szesnastu węzłów. Kierunek Kopenhaga. Zanotowałem spotkane statki.

– Tak?

– To oczywiste, że notuje się spotkania.

– Proszę zaczekać – powiedział Martin Beck.

Wyjął kartkę i długopis, rzeczy, których rzadko używał podczas pracy w terenie.

– Jedenasta pięćdziesiąt pięć „MS Öresund” na kursie do portu Malmö.

– Tak, kursuje codziennie.

– Tak sądzę. Regularne połączenie.

– Dwunasta trzydzieści siedem „MS Gripen”, to samo. Regularnie kursujący frachtowiec. Napisałem „błękitna wstęga” po nazwie. I nie miałem na myśli Błękitnej Wstęgi Atlantyku.

– Tylko co?

– Cóż, miał błękitny pas wymalowany wzdłuż burty.

– Co w tym dziwnego?

– Wcześniej był zielony. Towarzystwo żeglugowe musiało zmienić barwy. Interesujące spotkanie miało miejsce o dwunastej pięćdziesiąt pięć, z frachtowcem o nazwie „Runatkindar”. Pod banderą Wysp Owczych.

– Wysp Owczych?

– Tak, to rzadki widok. Potem wyprzedziły nas dwa wodoloty, 1305 i 1306, „Jaskółka” i „Królowa Fal”. Potem zapisałem włoski niszczyciel przy Langelinie. I dwa małe niemieckie frachtowce we Frihavnen. To wszystko.

– Zanotuję te nazwy – powiedział Martin Beck. – Czy mogę zajrzeć do notesu?

– Nie. Ale mogę je panu przeliterować.

Przeliterował nazwę statku z banderą Wysp Owczych. Martin Beck powie Benny’emu Skackemu, by to sprawdził.

Ale w głębi duszy był już pewny: Bertil Mård ma mocne alibi. Teraz trzeba sprawdzić coś innego.

– Przepraszam, że pana męczę – podjął. – Ale skąd pan wiedział, że Folke Bengtsson jest sąsiadem pana byłej żony?

– Bo sama mi o tym powiedziała.

– Mówi pan, że nie był u niej w domu od ponad półtora roku. Wtedy jeszcze Bengtsson się tam nie wprowadził.

– A kto do diabła mówi, że słyszałem to, będąc u niej? Sigbrit przyszła do mnie, bo chciała wyciągnąć pieniądze. Dałem jej trochę. Przecież ją lubiłem. I ruchanko na dokładkę. Tu na podłodze. Krzyczała jak zarzynana świnia, kiedy doszła. Wtedy mi powiedziała o tym zboczeńcu. To był zresztą ostatni raz, kiedy ją widziałem.

Mård wbił swój dziwny wzrok w podłogę.

– Cholerne ścierwo. Udusił ją, prawda? Gdzie go trzymacie?

– Nie będziemy teraz o tym rozmawiać.

– To o czym do diabła mamy rozmawiać? O dziwkach? Interesował się pan burdelami. Mam podać kilka adresów?

– Dziękuję, nie trzeba.

Bertil Mård znów jęknął. Przycisnął pięść do prawej strony brzucha pod żebrami. Nalał sobie do pełna i wypił. Martin Beck czekał. Potem powiedział:

– Jest jeden punkt, w którym pan ewidentnie kłamie, kapitanie Mård.

– Przez cały dzień nie zełgałem ani razu. Który zresztą dzisiaj jest?

– Piątek szesnastego listopada.

– Powinienem chyba zapisać to w dzienniku pokładowym. Dzień bez kłamstwa. Choć jeszcze się nie skończył.

– Chociaż Bengtsson, jak sam pan mówi, nie wprowadził się do Domme, zanim pan definitywnie opuścił to miejsce, widział pana dwa razy.

– Łże jak pies. Moja noga tam nie postała.

Martin Beck myślał, pocierając nasadę włosów. Potem powiedział:

– Czy wiedział pan o związku pana byłej żony z mężczyzną o imieniu Kaj?

– Czy to ma być jakiś żart?

– Nie, to nie żart.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Nie tolerowałbym zresztą związków Sigbrit z innymi facetami.

– Nie zna pan żadnego Kaja?

– Nie tak szybko. Kiedyś chyba spotkałem kogoś, kto się tak nazywał. Ale to nie ma nic wspólnego z Sigbrit. To zresztą cholernie głupie imię.

– Nie rozumiem, czemu Bengtsson miałby kłamać. Twierdzi z całym przekonaniem, że widział pana dwa razy koło domu.

– Typowe – odrzekł Mård. – To skończony wariat. Udusił dwie kobiety. A pan, niby komisarz policji, siedzi tutaj i się dziwi, jak on mógłby kłamać.

Mård splunął na podłogę.

– Nie, tamten automatyczny glina, o którym mówiłem, byłby lepszy.

Martin Beck nagle zaskoczył. Trochę za późno, pomyślał.

– Jaki pan ma samochód, kapitanie Mård?

– Saab. Stary zielony grat. Mam go już sześć lat. Stoi gdzieś na dworze, z kartką na szybie, że mam zapłacić na poczcie trzydzieści pięć koron łapówki. Rzadko jestem na tyle trzeźwy, by prowadzić.

Martin Beck długo mu się przyglądał.

Mård milczał.

Po chwili Martin Beck przerwał milczenie.

Powiedział:

– Pójdę już i prawdopodobnie nigdy tu nie wrócę.

– Byłoby świetnie.

– Lubię pana w jakimś sensie – stwierdził Martin Beck. – Dziękuję za okazaną mi cierpliwość.

– Mam gdzieś, czy ludzie mnie lubią, czy nie.

– Chce pan mojej szczerej rady?

– Może mi się przyda.

– Niech pan sprzeda tę restaurację czy co tam jeszcze ma. Weźmie gotówkę i wyjedzie. Kupi bilet do Panamy czy Hondurasu i tam się zamustruje. Nawet jako oficer pokładowy.

Mård patrzył na niego mrocznym spojrzeniem brązowych oczu, które potrafiły tak szybko zmieniać wyraz od szaleństwa do zupełnego spokoju.

– To jest myśl – powiedział.

Martin Beck zamknął za sobą drzwi.

Był dokładny, więc poprosi Benny’ego Skackego, by sprawdził te statki.

Ale to już nie było takie ważne.

Folke Bengtsson dwa razy widział mężczyznę w beżowym volvo koło domu w Domme.

I nie był to Bertil Mård.

Загрузка...