Rozdział 26


Gunvald Larsson był wściekły. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się rozzłościł. Walnął wielką owłosioną dłonią w biurko i nakazał ciszę.

Rok temu awansował na inspektora kryminalnego. Regulowana ścieżka awansu nie pozostawiała wielkiego wyboru – albo musiał dostać kopniaka w górę, albo zostać zwolniony.

Nowy tytuł go nie zmienił, tylko lata, teraz czterdzieści osiem, powoli zostawiały swój ślad. Nie urósł, ale ważył już trochę ponad sto kilo i linia jasnych, zaczesanych do tyłu włosów przesunęła się, tworząc zakola nad skroniami. Był silniejszy od wszystkich, przynajmniej tak się czuł – potężny fizyczny przeciwnik dla każdego.

Dyskusja z nim też była sporym wyzwaniem.

– Nie stój tak i nie bełkocz od rzeczy, chłopie – powiedział do Kvastma. – Nie umiesz mówić?

– Tak, choć z trudnością – odrzekł Kenneth Kvastmo bardziej wyraźnym głosem.

Gunvald Larsson zwrócił się do Kristianssona:

– To zadziwiające, jak często się spotykaliśmy w podobnych okolicznościach w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Czy to dlatego, że jesteś jeszcze większym bałwanem od tych wszystkich idiotów, którzy zaśmiecają szeregi policji w tym mieście?

– Nie wiem – odrzekł Kristiansson nieszczęśliwym głosem. Obaj policjanci stali na baczność przy drzwiach. Dla Kristianssona taka sytuacja bynajmniej nie była czymś niezwykłym, dla Kvastmo jednak zupełną nowością i bardzo się tym przejął.

– Czy będziecie tacy uprzejmi i opowiecie, co właściwie się zdarzyło? – zapytał Gunvald Larsson.

Tonem, który w jego mniemaniu był łagodny i pełen zrozumienia.

– Tak… – bąknął Kristiannson i spojrzał wyczekująco na Kvastma. Ten jednak nadal milczał.

– Patrolowaliśmy rutynowo Essingeleden – powiedział cicho Kristiansson. – I nagle wyprzedził nas ten… pan pędzący czerwonym jaguarem.

– Z niedozwoloną prędkością – dodał Kvastmo.

– Co wtedy zrobiliście?

– Dogoniliśmy go – rzekł Kristiansson.

– A co on zrobił w tej sytuacji?

– Pomachał mi ręką – powiedział Kristiansson. – A potem odjechał.

Miał tak cielęcą minę, że Gunvald Larsson poczuł się nagle o kilka lat starszy i o wiele kilogramów cięższy. Westchnął głęboko i rzucił:

– I wtedy zaczęliście pościg?

– Myśleliśmy, że to ten morderca policjanta – tłumaczył się Kvastmo.

– Bo miał blond włosy i wyglądał jak dziewiętnastolatek o dziecinnej buzi?

Kvastmo nie odpowiedział. Gunvald Larsson rzekł:

– Sprawa przedstawia się tak, że ma pięćdziesiąt siedem lat i jest profesorem medycyny. Spieszył się, by odebrać powikłany poród bliźniaczy. Wiecie, co to znaczy?

Kristiansson skinął głową. Sam miał dzieci.

– A jednak jechał za szybko – upierał się Kvastmo.

– Ty kretynie – warknął Gunvald Larsson.

– To zniewaga urzędnika – stwierdził Kvastmo.

Kristiansson zmarszczył brwi.

– Jeżeli z ust przełożonego, to nie – oświadczył.

– Poza tym ten profesor dzwonił na policję dziesięć minut wcześniej i prosił o eskortę – powiedział Gunvald Larsson. – Myślał więc, że przybyliście mu pomóc. Co robiliście dziesięć minut wcześniej?

– Piliśmy kawę – odrzekł ponuro Kristiansson. – Nie było nas w samochodzie, więc nie mogliśmy słyszeć radia.

– Ach tak – odparł Gunvald Larsson zrezygnowanym głosem. – A potem ścigacie go w szpitalu i próbujecie mu przeszkodzić w wejściu na salę operacyjną. I jeszcze macie czelność zgłosić go za użycie przemocy wobec policjanta. Sam w podobnej sytuacji pewnie bym was zabił.

– Nikogo nie zgłaszałem – wymamrotał Kristiansson.

– Sam naczelny komendant mówił… – zaczął z emfazą Kvastmo, ale Gunvald Larsson przerwał mu natychmiast, wrzeszcząc:

– Nawet o nim nie wspominaj, bo wyrzucę was przez okno!

– To nie jest lojalne – stwierdził Kvastmo.

Gunvald Larsson wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość, wskazując palcem jak Karol XII, jednak nie na Rosję, tylko na drzwi i zagrzmiał:

– Wynocha! I natychmiast wycofajcie to zgłoszenie.

W godzinę później odebrał telefon, który sprawił, że jego błękitne oczy pociemniały ze złości.

– Malm z tej strony. Szef dowiedział się, że zachowujesz się nielojalnie wobec naszych jednostek patrolujących. To mu się nie podoba. Teraz, kiedy jesteś moim podwładnym, masz nad sobą panować. Inaczej poniosę konsekwencje.

– Co? – jęknął Gunvald Larsson.

Tyle tylko zdołał z siebie wydobyć.

– Morderca policjanta jest zresztą otoczony w Midsommarkransen – oznajmił lekkim tonem Malm. – Razem z gangsterem nazwiskiem Lindberg. Możesz tam jechać z Kollbergiem. Jeśli zdążycie. W każdej chwili możemy uderzyć. Ja dowodzę osobiście. Jestem w komendzie południowej.

Gunvald Larsson cisnął słuchawkę i pospieszył do pokoju obok, gdzie siedzieli Kollberg i Einar Rönn, grając w okręty.

Rönn był policjantem, którego wyróżniały czerwony nos i norrlandzki akcent. Miał długie doświadczenie w wydziale zabójstw i dlatego został odkomenderowany do specjalnego komanda Malma.

– Szybko – ponaglił ich Gunvald Larsson. – Dzwonił sam desperado i powiedział, że otoczyli Ronniego Kasperssona i Bochna w Midsommarkransen.

– Desperado? – rzucił pytającym tonem Rönn.

– Tak, Malm oczywiście. Jedziemy. Mój wóz będzie najlepszy.

– Biedny chłopak – powiedział Kollberg. – Ale z Bochnem mam na pieńku.


Ronnie Kaspersson wszedł prosto w pułapkę, kiedy jechał z Maggan do Midsommarkransen, nie mógł jednak o tym wiedzieć.

Nowym facetem Maggan był mianowicie Bochen Lindberg we własnej osobie, a mieszkanie pozostawało pod stałą obserwacją.

Można było powiedzieć o tej straży, że trzymali ją wyjątkowo apatyczni i pozbawieni polotu policjanci w cywilu, którzy stali zbyt daleko od domu z powodu często manifestowanej przez Bochna wrogości i impertynencji, a prócz tego mieli zbyt małe doświadczenie w obserwacji.

Bochen przeczuwał jednak, że tam są, i na widok Ronniego Kasperssona pokręcił głową, mówiąc:

– Nie trafiłeś w dobre miejsce, Kasper.

Ronnie Kaspersson nie mógł jednak pójść gdzie indziej i choć Bochen był draniem, to jednak draniem dobrodusznym, bo zaraz potem dodał:

– Zostań tu, Kasper, znam zajebiste miejsce, dokąd możemy uciec, gdyby próbowali nas stąd zabrać. Zresztą nikt cię na pewno nie pozna w tej fryzurze.

– Tak myślisz?

Ronnie Kaspersson był przestraszony i zgnębiony, a teraz zupełnie stracił poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej był tylko wyalienowany, jak to określił psycholog w opiece społecznej.

– No – powiedział Bochen. – Nie dołuj się. Zabiłeś przypadkiem glinę, a ja babkę, która wyskoczyła nie wiadomo skąd. Zdarza się najlepszym.

– Tylko że ja nikogo nie zabiłem.

– Dla nich to bez różnicy, więc nie ma czym się martwić. Zresztą, jak mówiłem, nikt cię nie rozpozna.

Lindberg sam był wielokrotnie śledzony przez policję i nie mógł wykluczyć, że nadal jest obserwowany, ale przyjmował sytuację z olimpijskim spokojem i wręcz przesadnym poczuciem humoru.

– Byli już tutaj i zrobili rewizję – powiedział. – Nawet dwa razy, więc nieprędko wrócą. Jedyna przykrość, że Maggan będzie cię musiała przez jakiś czas utrzymywać. A ma już mnie na karku.

– Tja – odparła Maggan. – Dostajesz przecież forsę z urzędu pracy i z opieki, więc jakoś dajemy radę. Ale musicie się liczyć z kaszanką, spaghetti i takimi tam.

– Jak tylko uda mi się wyrwać bez ryzyka do domku w Södertörn, będzie pasztet z gęsich wątróbek i szampan – obiecał Bochen. – To pewne. I to już niedługo. No, Kasper.

Bochen otoczył Kaspra ramieniem, by dodać mu otuchy. Był ponad dwadzieścia lat starszy i Kasper zaczął go wkrótce postrzegać prawie jak kogoś w rodzaju ojca, a przynajmniej dorosłego, który go rozumiał. W życiu Ronniego Kasperssona nie było wielu takich osób. Rodzice pochodzili z epoki kamiennej, można im było co najwyżej współczuć, że siedzą śmiertelnie znudzeni w pięknym szeregowym domku, z kupionym na raty samochodem w garażu i wzrokiem utkwionym w kolorowy telewizor. Nie myśleli o niczym prócz tego, by starczyło im pieniędzy i jakim nieudacznikiem jest ich syn.

Mimo tego wszystkiego, co dla niego zrobili.

To był wciąż powracający argument.

Czasami rozmawiali o polityce. Byli zdeklarowanymi socjaldemokratami i mogli godzinami wałkować zalety gospodarki mieszanej. Wszystko świetnie się układało prócz tego, że nigdy nie chciało wystarczyć kasy i dzisiejsza młodzież nie była dość wdzięczna za to wszystko, co ma.

Tego, że sami dawno temu zatracili się w prymitywnym materializmie, nie chcieli wcale zauważyć, podobnie jak tego, że on sam i wielu innych z jego pokolenia cierpiało z powodu wymuszonego bezrobocia i rozpaczliwie tęskniło za czymś, co mogło się stać dającą choćby najmniejszą nadzieję i poczucie sensu siłą napędową.

Społeczeństwo jako takie było czymś abstrakcyjnym i wrogim, kierowanym przez zbieraninę nadętych zer, które ogólnie rzecz biorąc, nienawidziły jego i jego kumpli tylko za to, że istnieją.

Bochen był dorosłym, któremu udało się z tego wyłamać bez odbierania sobie życia, choć uważał, że cały system jest manipulowany przez kilka bogatych rodzin i zbliżoną liczbę tępych, skorumpowanych polityków, którzy żyli głównie z powtarzania tych samych kłamstw, na przykład twierdząc, że wszyscy są równi i wszystko układa się dobrze, a wkrótce będzie jeszcze lepiej.

Nieporównywalna wielkość i szczęście, które w wielu innych częściach świata wiązały się w oczywisty sposób ze zwykłą, uczciwą pracą, były sprawą poruszaną raz na trzy lata przez kilka tygodni, to znaczy podczas kampanii wyborczych, napuszonym, górnolotnym językiem, z którego przebijały fałsz i perfidia.

Ronnie Kaspersson nie był głupim smarkaczem. Zdawał sobie sprawę z tego, że został oszukany przez życie, zanim zdążył je przeżyć, rozumiał też, że często bywa naiwny i jego relacje z Kristerem i innymi, ostatnio z Bochnem, można zaliczyć do tej kategorii. Zawsze łatwo ulegał wpływom ludzi o osobowości silniejszej niż jego własna.

Coś złamało Ronniego już we wczesnej młodości. Może była to przepaść między nim a jego rodzicami, choć w gruncie rzeczy nawet ich lubił. Może szkoła z chaosem na wpół przeprowadzonych reform, które zaczęły się zmieniać, ledwo wprowadzono je w życie, co czasem oznaczało powrót do starych metod, a czasem coś zupełnie nowego i niezrozumiałego. Do tej kategorii należała na przykład tak zwana nowa matematyka.

Sprawiła, że poczuł się głupi i zdezorientowany i odebrała mu całą chęć do dalszej nauki.

W ostatniej klasie szkoły podstawowej znalazł czas na studiowanie akademickiego słownika. Albo Słownika języka szwedzkiego Akademii Szwedzkiej, jak głosiła strona tytułowa. Sześćset szesnaście stron. Cholernie gruba książka.

Chciał otworzyć na „cholerny”. Kolokwializm. Nie było go. Znalazł natomiast słowa „cholestaza” i „cholesterol”. A na następnej stronie „chroniczny” i „chronić”.

Znaczenie tego ostatniego zrozumiał w pełni, kiedy po raz pierwszy stanął przed sądem.

Prokurator twierdził, że dziewczyna, która była jego świadkiem obrony, będzie go chronić, bo się z nią pieprzył. Nie pozwolono jej zeznawać. Został skazany.

Właśnie, pieprzyć się.

Przy następnej okazji poszukał tego wyrazu w słowniku. Zwyczajne szwedzkie słowo.

Nie było go.

Sprawdził następne. Sikać i srać to codzienne i słowa, i czynności.

Ale Szwedzka Akademia nie zniżała się do takiego poziomu. Tych słów też nie było.

Sprawdził trzy ostatnie wyrazy.

Kutas, cipa i dupa.

Te części ciała były jednak zbyt obce słownikowi Akademii. Wcale ich nie uwzględniał.

Zanim wstawił tom do więziennej biblioteczki, sprawdził, w którym roku został wydany.

W 1973.

Ronniemu Kasperssonowi trudno było usiedzieć na miejscu. Nigdy nie potrafił cierpliwie czekać na coś, co mogło się zdarzyć w przyszłości i teraz po czasie sądził, że właśnie ta atmosfera bierności w rodzinnym domu wygnała go w świat.

Spojrzał w lustro i stwierdził, że wygląda jak tysiące innych młodych ludzi.

Maggan i Bochen mogli mieć rację. Nikt nie powinien go rozpoznać.

Wyszedł zatem już w piątek. Pojechał metrem do centrum i powłóczył się trochę po tych miejscach, co zwykle. Unikał jednak takich punktów, jak Humlegården, bo wiedział, że policja ciągle robi tam obławy, głównie dla własnej rozrywki. Nie zamierzał dać glinom szansy, by zgarnęli go rutynowo lub przypadkiem tylko dlatego, że siedział na ławce w parku lub rozmawiał z kimś, kto właśnie miał być zatrzymany.

W sobotę i niedzielę również wyszedł z domu na parę godzin. Wiedział już, że we wszystkich gazetach jest jego fotografia, że policja była w domu jego rodziców i zrobiła masę nalotów na kluby i domy znajomych, u których często bywał. Miał też świadomość, że przedstawiano go jako kogoś w rodzaju wroga publicznego numer jeden. Zabójca policjanta, po prostu, osoba, którą należy unieszkodliwić za pomocą wszelkich dostępnych środków.

Kasper miał tę wadę, że brakowało mu przedsiębiorczości i działał bez jakiegokolwiek planu na następny dzień. Był to deficyt, z którego zdawał sobie sprawę, lecz niewiele mógł na to poradzić. Czasami zastanawiał się, skąd to się wzięło i dlaczego tak wielu jego rówieśników ma podobny problem.

Może miało to związek z systemem społecznym, który z jego punktu widzenia wydawał się zupełnie absurdalny, może ze starszym pokoleniem, które tylko planowało i planowało swój materialny sukces, do niczego nie dochodząc. Które rwało sobie włosy z głowy nad deklaracjami podatkowymi i innymi niezrozumiałymi dokumentami, którymi władze dosłownie ich bombardowały. Ludzie, którzy nie spali po nocach, próbując policzyć, czy dadzą radę spłacić wszystkie raty, a jednocześnie żyli w ciągłym strachu przed wzrastającym bezrobociem i codziennie faszerowali się środkami pobudzającymi, by móc pracować, biorąc zarazem jeszcze więcej tabletek uspokajających, żeby przynajmniej wieczorem zrelaksować się przez chwilę przed telewizorem, zanim przyjdzie czas na tabletki nasenne i kilka godzin wypełnionego sennymi koszmarami wypoczynku.

Bochen miał spokojniejszą naturę niż Kasper, ale teraz był zmuszony się ukrywać i zaczął również tęsknić za jakąś formą aktywności.

Kiedy siedzieli w niedzielny wieczór, gapiąc się w telewizor, powiedział rzeczowo:

– Jeżeli gliny cię znajdą i będą próbowały zatrzymać, uciekniemy. Ja też. Mam piękny plan opracowany na własny rachunek, ale łatwiej będzie go wykonać we dwóch.

– Masz na myśli domek w lesie?

– Właśnie.

Maggan milczała. Pomyślała jednak: szybko was złapią, chłopaki, i tym razem będzie to koniec zabawy.

W poniedziałek Kasper został w końcu rozpoznany.

Ten, który go rozpoznał, był starszym, ubranym po cywilnemu inspektorem kryminalnym, który właściwie wyszedł tylko po to, by sprawdzić, czy policjanci, których zadaniem było obserwowanie Bochna, całkiem sobie tego nie odpuścili.

Inspektor kryminalny nazywał się Fredrik Melander, był jednym ze starych, zaufanych współpracowników Martina Becka, teraz zatrudnionym w wydziale kradzieży, właściwie jednym z najbardziej przygnębiających w całej sztokholmskiej policji. Kradzieże, włamania i rozboje popełniane były w szaleńczym, stale wzrastającym tempie, i policja nie miała najmniejszych szans, by za nimi nadążyć, ale Melander był stoikiem bez skłonności do nerwicy czy depresji. Poza tym miał najlepszą pamięć w szeregach całej policji i był znacznie więcej wart niż ciągle psujące się komputery.

Zaparkował samochód niedaleko domu w Midsommarkransen i natychmiast zobaczył Ronniego Kasperssona, który wracał po szybkim, spontanicznym poobiednim spacerze.

Melander poszedł za nim i stwierdził, że chłopak wchodzi do mieszkania Bochna oraz jego narzeczonej.

Dłuższą chwilę zajęło mu natomiast zlokalizowanie policjanta odpowiedzialnego tego dnia za obserwację. Był nim znany ze swojej nieprzydatności osobnik nazwiskiem Bo Zachrisson, który spał w swoim samochodzie dwie przecznice dalej.

Zachrisson był typem policjanta, który prawdopodobnie nie zauważyłby Bochna ani Kaspra, nawet gdyby przeszli na czele stada słoni. Melander wiedział, że nigdy mu się nie udało zrobić czegoś dobrze, natomiast spowodował mnóstwo problemów przez swoją skłonność do błędnej oceny każdej możliwej sytuacji.

Melander znalazł się teraz w dość kłopotliwym położeniu. Jego długie doświadczenie i prawidłowe rozeznanie mówiły mu, że istnieje tylko jeden sensowny sposób działania.

Mianowicie wziąć ze sobą Zachrissona, najchętniej w kajdankach, wtargnąć do domu i aresztować Bochna i Kaspra, zanim zdążą podjąć jakąkolwiek akcję. Do zrobienia tego potrzebował długopisu oraz bloku papieru, akcesoriów, jakie zawsze miał przy sobie.

Z drugiej strony, Melander wiedział, że obowiązują bardzo rygorystyczne rozkazy w przypadku, kiedy pojedynczy policjant namierzy Ronniego Kasperssona. Sprawę należało natychmiast zgłosić do szefa biura Malma, by ją przejął i przeprowadził zatrzymanie.

Melander zadowolił się więc zgłoszeniem tego, co widział, przez radio w samochodzie Zachrissona. Potem wrócił spokojnie do swojego i pojechał do domu, by zjeść duszoną baraninę w kapuście.

I w ten sposób puścił machinę w ruch.

Taktyczne komando Malma miało szczegółowy plan na taką okoliczność. Potrzebne siły oceniono na pięćdziesięciu ludzi, z czego połowę uzbrojonych w pistolety maszynowe, w hełmach, osłonach twarzy i kamizelkach kuloodpornych. Mieli zostać przewiezieni w siedmiu policyjnych busach i mieć do dyspozycji dwa wyszkolone psy oraz czterech ludzi z gazem łzawiącym wraz z jednym płetwonurkiem na wypadek, gdyby przestępcy zdecydowali się stawić opór. Poza tym czekał gotowy do startu helikopter, ale Malm nie chciał zdradzić, jakie ma zadanie. Pewnie był jego tajną bronią.

Stig Malm miał ogólnie słabość do helikopterów, i teraz, kiedy policja miała na wyposażeniu aż dwanaście, stały się oczywistym elementem planu po dopracowaniu szczegółów przez wyższe dowództwo.

Taktyczne komando miało również czterech specjalistów od śledzenia i nadzoru, którzy w przebraniu mieli natychmiast zostać skierowani na miejsce i zająć pozycję, zanim wejdą do akcji siły główne.


Kasper i Bochen siedzieli w kuchni, jedząc płatki z borówkami i mlekiem, kiedy w chwilę później przyszła Maggan i powiedziała:

– Teraz coś się dzieje. Przed domem stoją dwa samochody. Myślę, że to przebrane gliny.

Bochen podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.

– Aha – mruknął. – Są tam.

Jeden z policjantów przebrany był za pracownika telekomunikacji i siedział za kierownicą ognistożółtego firmowego wozu. Drugi w białym fartuchu prowadził wycofaną z użytku karetkę. Też siedział nieruchomo na swoim miejscu.

– Spadamy – stwierdził Bochen. – Nie puścisz farby, Maggan?

Skinęła głową, wtrącając przy tym uwagę:

– Bochen, ty właściwie nie musisz uciekać. Oni ścigają Kaspra, nie ciebie.

– Może to i prawda – mruknął Bochen. – Ale i tak jestem zmęczony tą ich ciągłą obserwacją. Chodź, Kasper.

Objął Maggan i ucałował w nos.

– Nie ryzykuj – powiedział. – Nie chcę, żeby coś ci się stało. Nie stawiaj najmniejszego oporu.

Oprócz noża do chleba w mieszkaniu nie było nic, co mogło przypominać broń.

Bochen i Kasper weszli na strych, otworzyli okno w dachu wychodzące na tyły szeregu domów i przeszli na następny budynek, w którym również było otwarte okno dachowe. W ten sposób pokonali pięć budynków, zanim wyszli kuchennymi drzwiami na uliczkę, przy której Bochen parkował swój samochód.

Była to stara czarna taksówka z fałszywymi tablicami, a Bochen miał nawet czapkę i marynarkę charakterystyczne dla taksówkarzy.

Kiedy skręcili w drogę na południe, słyszeli wycie syren z wielu wozów policyjnych za nimi.

Wielka akcja policyjna nie wypaliła od samego początku.

Blokada terenu była gotowa dopiero w kwadrans po tym, jak Bochen i Kasper opuścili tę część miasta.

Kiedy Malm pojawił się samochodem komanda, potrącił niechcący jednego z wyszkolonych psów.

Pies, poważnie zraniony w tylną łapę, leżał na ziemi i skomlał. Malm rozpoczął operację dnia, wychylając się z samochodu i głaszcząc rannego współpracownika po głowie.

Prawdopodobnie widział podobną scenę na jakimś amerykańskim filmie w kinie lub w telewizji. Ten gest powinien zostać bezsprzecznie odebrany jako sympatyczny, więc rozejrzał się dookoła, czy reporterzy zdążyli już dojechać. Nie zdążyli i może nawet lepiej, bo w następnej chwili pies ugryzł go w rękę. Pewnie miał trudności z odróżnianiem przestępców od szefów biura Głównego Zarządu Policji.

– Dobra robota, Grim – powiedział przewodnik psa. Był widać bardzo przywiązany do zwierzęcia.

– Dobry piesek – dodał dla lepszego efektu.

Malm rzucił na niego zdziwione spojrzenie, po czym owinął krwawiącą prawą dłoń chustką do nosa i zwrócił się do stojących najbliżej:

– Dajcie mi jakiś opatrunek. Poza tym postępujcie zgodnie z planem.

Plan był dość skomplikowany. Najpierw policjanci z pistoletami maszynowymi mieli wejść do budynku i postarać się ewakuować do piwnicy lokatorów z sąsiednich mieszkań.

Potem snajperzy mieli stłuc okna do mieszkania, by można było wrzucić przez wystrzelone otwory bomby z gazem łzawiącym.

Gdyby bandyci natychmiast się nie poddali, do mieszkania miało wtargnąć pięciu policjantów w maskach gazowych, przy wsparciu obu przewodników psów. Na chwilę obecną trzeba będzie się zadowolić jednym psem. Po tym wszystkim jeden z policjantów miał dać z okna znak, że Malm może sam wejść do domu razem z paroma oficerami wyższej rangi.

W międzyczasie załoga helikoptera miała obserwować cały kwartał na wypadek, gdyby obaj złoczyńcy próbowali opuścić budynek.

Plan funkcjonował bez zarzutu. Sprowadzono wystraszonych sąsiadów do piwnicy i wybito szyby. Jedynym błędem popełnionym przez ekipę od gazu łzawiącego było to, że udało im się wrzucić do środka tylko jeden granat, który okazał się niewypałem.

Maggan zmywała w kuchni naczynia, kiedy przestrzelono okna. Wtedy naprawdę się przestraszyła i postanowiła wyjść, by spróbować się poddać.

Zanim zdążyła, nastąpił szturm na mieszkanie.

Był w gruncie rzeczy łatwy do przeprowadzenia, bo nie chcąc, by ktoś ucierpiał, dziewczyna nie zamknęła drzwi na klucz.

Maggan właśnie wyszła do przedpokoju, kiedy pięciu uzbrojonych mężczyzn z psem wtargnęło przez drzwi.

Pies był wyraźnie nie w humorze po nieszczęściu, jakie spotkało jego kolegę.

Rzucił się na kobietę i przewrócił ją na plecy. Potem ugryzł ją w lewe udo w okolicach pachwiny.

– Ten pies dobrze wie, gdzie się gryzie dziwkę – skomentował jeden z policjantów i zarechotał.

Ponieważ od razu zobaczyli, że Bochen i Kasper znikli, pozwolili psu ugryźć dziewczynę jeszcze raz, mniej więcej w to samo miejsce.

– Przynajmniej zrobimy jakiś użytek z karetki – powiedział ten z poczuciem humoru.

Gunvald Larsson i Kollberg przybyli w chwili rozpoczęcia akcji, czyli za późno, by się do czegoś przydać lub zaszkodzić. Dlatego zostali w samochodzie i obserwowali przebieg wydarzeń.

Widzieli wypadek z psem, pogryzienie Malma i jego szybkie opatrzenie. Widzieli też, jak jedna z karetek zawraca w stronę domu i wynoszą Maggan.

Żaden z nich się nie odezwał, tylko Kollberg ponuro pokręcił głową.

Kiedy akcja wyglądała na zakończoną, wysiedli z samochodu i podeszli do Stiga Malma. Gunvald Larsson spytał:

– Nikogo nie było, co?

– Tylko ta dziewczyna.

– Jak została ranna?

Malm spojrzał na swoją obandażowaną rękę i powiedział:

– Chyba pogryzł ją pies.

Malm był niezwykle eleganckim i gibkim mężczyzną, choć zbliżał się do pięćdziesiątki.

Gdyby ktoś nie wiedział, że jest policjantem – którym właściwie nie był – mógłby go wziąć za reżysera filmowego lub dobrze prosperującego biznesmena. Pogładził swoje kręcone włosy i powiedział:

– Ronnie Kaspersson i Lindberg. Teraz mamy dwóch desperatów do ścigania. I żaden z nich nie cofnie się przed użyciem broni.

– Jesteś pewny? – zapytał Kollberg.

Malm zignorował pytanie i mówił dalej:

– Następnym razem ściągnę więcej osób. Dwa razy tyle i szybsza koncentracja. Poza tym plan zadziałał świetnie. Dokładnie tak, jak myślałem.

– Ha – sapnął Gunvald Larsson. – Czytałem ten cholerny plan. Moim zdaniem graniczy z czystym kretyństwem. Naprawdę masz tak zakuty łeb, by wierzyć, że stary wyga jak Bochen nie rozpozna dwóch przebranych policjantów schowanych w wozie telekomunikacji i starej karetce z demobilu?

– Nigdy nie lubiłem twojego słownictwa – burknął urażony Malm.

– Wyobrażam sobie. Ja tylko mówię to, co myślę. Skąd wziąłeś ten pomysł z koncentracją sił? To nie jest bitwa pod Breitenfeld. Gdybyśmy poszli tam we dwóch z Lennartem, mielibyśmy i Kaspra, i Bochna.

Malm westchnął.

– Zastanawiam się, co powie na to szef.

– Możesz wziąć ze sobą tego złego psa i spytać – odparł Gunvald Larsson. – Jeżeli sam nie masz odwagi. Może odgryzie szefowi policji jaja. To byłoby coś.

– Jesteś wulgarny, Larsson – rzekł Malm. – To nie w moim stylu.

– A jaki jest twój styl? Rozjeżdżać szkolone psy?

– Zasada koncentracji sił to dobry pomysł.

Malm przygładził swoje piękne loki.

Only numbers can annihilate – powiedział.

– Myślałeś o tym, by zostać admirałem?

– Nie bardzo – odparł Malm. – Cierpię na chorobę morską.

– Wiesz, kto to powiedział?

– Nie.

– Nelson. Ten, który stoi na kolumnie na Trafalgar Square.

– Miał rację – skwitował Malm. – Na lądzie też.

– W to wątpię. Poza tym nie był policjantem.

– My w to wierzymy – odparł Malm.

– Na to wygląda.

Przez chwilę Malm wydawał się niemal ludzki.

– Ciekaw jestem, co sądzi o tym wszystkim naczelny komendant – powiedział.

– Nie będzie zachwycony. Zdenerwuje się.

– Nie mów tak – rzekł ponuro Malm. – Na pewno na mnie nakrzyczy.

– Następnym razem ich zgarniecie.

– Tak myślisz? – W głosie Malma brzmiał pesymizm.

Kollberg od dłuższego czasu się nie odzywał. Wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach.

– O czym myślisz, Lennart? – zapytał Gunvald Larsson.

– O Kasprze. Nie mogę przestać. Musi się czuć jak ścigane zwierzę. Na pewno się boi. I prawdopodobnie nie popełnił poważnego przestępstwa.

– Tego nie wiemy, prawda?

– To tylko intuicja, jak mówią.

– Uch – rzekł Malm. – Muszę jechać do zarządu policji. Cześć.

Wskoczył do wozu taktycznego komanda i kazał się tam zawieźć.

Nim odjechał rzucił jeszcze jedno zdanie:

– Dopilnujcie, by nic z tego nie przedostało się na zewnątrz, absolutnie nic nie może się przedostać.

Kollberg apatycznie wzruszył ramionami.

– Bycie szefem biura zarządu policji nie jest w sumie takie zabawne.

Przez chwilę stali w milczeniu.

– Jak się czujesz, Lennart?

– Źle. Ale sądzę, że coś wymyśliłem. Może. Swoją drogą, z jakimi ludźmi musimy pracować.

– Co za gówniana robota – stwierdził Gunvald Larsson.

Загрузка...