Na tylnym siedzeniu samochodu Wayne Hadley upychał do aktówki notatki przygotowane do wykładu. Gdy skończył, poluzował krawat, wyciągnął wygodnie nogi i odetchnął zadowolony. Popatrzył na dwóch więźniów na przednim siedzeniu.
Sandini to drobny złodziejaszek, zabiedzony makaroniarz, zwyczajne zero; funkcyjnym został wyłącznie dlatego, że któryś z jego krewnych – mafioso- wpłynął na jakiegoś ważniaka wewnątrz systemu. Hadleyowi Sandini dostarczał niewiele rozrywki, nie przyczyniał się do wzrostu prestiżu, dręczenie go nie dawało przyjemności.
Co innego Benedict. Ten gwiazdor, symbol seksu, bogacz posiadający własne samoloty i limuzyny prowadzone przez osobistego szofera, należał kiedyś do wielkich tego świata, a teraz musiał wykonywać każde polecenie Wayne'a Hadleya. Jest prawdziwa sprawiedliwość na tym świecie, pomyślał Hadley. A co ważniejsze, mimo że Benedict usiłował to ukryć, bywały chwile, gdy Hadleyowi udawało się przebić przez skorupę ochronną, sprawić, by aktor niemal wył z tęsknoty za czymś, czego już nigdy mieć nie będzie. Wymagało to jednak sporego wysiłku. Nawet gdy zmuszał Benedicta do oglądania na wideo najnowszych filmów i relacji z uroczystości wręczania Oscarów, nie był pewien, czy udało mu się trafić w czułe miejsce. Z tak „przyjemnym” celem przed oczami, Hadley gorączkowo zastanawiał się nad wyborem odpowiedniego tematu. Postawił na seks. Gdy samochód przyhamował na światłach niedaleko celu podróży, pozornie dobrodusznym tonem zapytał:
– Założę się, że jak byłeś bogaty i sławny, kobiety wręcz prosiły, byś je wziął do łóżka, nie mam racji, Benedict? Czy kiedykolwiek myślałeś o nich, zastanawiałeś się, co naprawdę czują, jakie są? Prawdopodobnie aż tak bardzo nie lubiłeś seksu. Jakbyś był w tym rzeczywiście dobry, to ta piękna blond dziwka nie puściłaby się z tym Austinem, prawda?
Z satysfakcją zobaczył w lusterku, jak szczęki Benedicta się zaciskają. Ale mylił się, raniło nie wspomnienie zdrady, lecz Austina.
– Jeżeli kiedykolwiek cię ułaskawią – na mnie zbytnio nie licz – na wolności będziesz musiał zadowolić się pierwszą lepszą dziwką. Wszystkie kobiety to kurwy, ale nawet takie mają skrupuły, nie prze padają za ekswięźniami w łóżku, nie słyszałeś o tym? – Pomimo chęci zachowania nienagannie gładkich manier wobec tego gówna, jakim w końcu byli jego więźniowie, Hadley po raz kolejny przekonywał się, jak trudno w niektórych sytuacjach przychodzi mu zachowanie spokoju. – Odpowiadaj, jak cię pytam, ty skurwielu, albo następny miesiąc spędzisz w izolatce. – Hamując złość, dodał niemal przyjaźnie: – Założę się, że w starych, dobrych czasach miałeś własnego szofera. A teraz, patrzcie tylko, siedzisz za kółkiem u mnie. Bóg naprawdę istnieje. – Przed nimi pojawił się przeszklony budynek. Hadley usiadł prosto, poprawił krawat. – Czy zastanawiasz się czasem, co stało się z twoją forsą, jaka została po opłaceniu adwokatów?
W odpowiedzi Benedict mocno nacisnął hamulec i samochód, z przeraźliwym piskiem, zatrzymał się niemal w miejscu, przed samym wejściem do budynku. Klnąc pod nosem, Hadley pozbierał z podłogi rozsypane kartki i czekał, na próżno, aż Zack wysiądzie.
– Ty bezczelny skurwysynu! Nie wiem, co ci się dzisiaj stało, po powrocie policzymy się. A teraz rusz dupę i otwórz mi drzwi!
Zack wysiadł. Zimny wiatr zsunął mu z ramion cienką, białą kurtkę, ale nie zwrócił na to uwagi, interesował go tylko śnieg, teraz padający na całego. Za pięć minut już go tu nie będzie. Otworzył tylne drzwi samochodu i skłonił się z przesadną uprzejmością.
– Wyjdzie pan sam, czy pomóc?
– Tym razem przesadziłeś – warknął Hadley, wysiadając z aktówką pod pachą. – Jak wrócimy, nauczę cię rozumu. – Z trudem opanowując gniew, obejrzał się na Sandiniego, który siedział sztywno wyprostowany, z niewinną miną i zapatrzony przed siebie udawał, że nie słyszy. – Masz listę sprawunków, Sandini, załatw je i wracaj. A ty – zwrócił się do Zacka rozkazującym tonem – idź do spożywczego po drugiej stronie ulicy, znajdź dla mnie kawałek dobrego, importowanego sera i świeże owoce, a potem zaczekaj w aucie. Będę gotowy za jakieś półtorej godziny. W samochodzie ma być ciepło, silnik włączony.
Nie usłyszawszy odpowiedzi, Hadley ruszył przed siebie. Obydwaj więźniowie obserwowali jego plecy aż do samego wejścia.
– Ale kutas – mruknął pod nosem Sandini. – No to życzę szczęścia zwrócił się do Zacka. Spojrzał w górę na ciemne, brzemienne śniegiem chmury. – Zanosi się na niezłą zamieć.
– Pogoda nieważna – odpowiedział pośpiesznie Zack – wiesz, co masz robić. Nie zmieniaj planu i, na Boga, trzymaj się ustalonej wersji. Jeżeli postąpisz dokładnie tak, jak ci powiedziałem, zostaniesz bohaterem, a nie współwinnym.
Coś w pełnym próżności uśmiechu Sandiniego, w jego napiętej, niespokojnej postawie, zaniepokoiło Zacka. Dobitnie i zwięźle powtórzył plan, który do tej pory mogli omawiać jedynie szeptem.
– Zrób wszystko dokładnie tak, jak postanowiliśmy. Listę sprawunków zostaw w samochodzie. Godzinę poświęć na zakupy, a potem powiedz sklepikarce, że zostawiłeś spis w aucie i nie pamiętasz, czy kupiłeś wszystko. Powiedz, że idziesz po niego, i wracaj. Samochód będzie zamknięty. – Zack wziął listę z rąk Sandiniego i rzucił na podłogę po stronie pasażera, potem zatrzasnął drzwi. Ze spokojem, którego wcale nie odczuwał, wziął go pod ramię i podprowadził na róg ulicy.
Obserwując przejeżdżające ciężarówki, czekali na zmianę świateł, potem bez pośpiechu przeszli na drugą stronę. Wyglądali jak zwykli Teksańczycy, rozprawiający o gospodarce stanu albo najbliższym meczu futbolowym. Jedyne, co ich wyróżniało, to białe spodnie i więzienne kurtki z napisem na plecach. Zbliżali się do krawężnika, Zack półgłosem powtarzał:
– Jak wrócisz pod zamknięte drzwi samochodu, idź zaraz do spożywczego po drugiej stronie. Porozglądaj się trochę, a potem zapytaj sprzedawcę o mnie, podaj rysopis. Gdy usłyszysz, że mnie nie widziano, idź do apteki, potem do księgarni i wszędzie się wypytuj. Jak już dowiesz się, że nikt nic nie wie, wal prosto do tamtego budynku. Zaglądaj do pokoi i pytaj, gdzie odbywa się zebranie z naczelnikiem. Opowiadaj każdemu o mojej ucieczce i że musisz o niej zameldować. Później pracownicy sklepów potwierdzą twoje słowa, a ponieważ zawiadomisz naczelnika pół godziny wcześniej, niż sam by się zorientował, będzie święcie przekonany, że jesteś niewinny jak niemowlę. Jeszcze cię wypuści na tyle wcześnie, byś zdążył na wesele Giny.
Sandini uśmiechnął się i uniósł w górę kciuk – uścisk dłoni mógłby ich wydać.
– Przestań się martwić moją osobą i spływaj. – Zack skinął głową. Już miał odejść, ale jeszcze zatrzymał się. – Sandini! – powiedział z powagą.
– Tak, Zack?
– Będzie mi cię brakowało.
– Wiem.
– Ucałuj ode mnie mamę. Powiedz siostrom, że dla mnie zawsze będą najpiękniejsze. – Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem.
Sklep spożywczy, z jednym wejściem naprzeciw budynku, w którym zniknął Hadley, i drugim, wychodzącym na boczną uliczkę, znajdował się na samym rogu. Zack, zmuszając się do zachowania spokoju, poszedł w stronę głównego wejścia. Na wypadek gdyby Hadley obserwował go przez okno, co poprzednio się zdarzało, zatrzymał się w pobliżu drzwi i odliczył do trzydziestu.
Pięć minut później znajdował się kilka przecznic dalej. Więzienną kurtkę trzymał zwiniętą pod pachą i szybkim krokiem szedł w stronę pierwszego punktu wyznaczonego na trasie ucieczki – męskiej toalety na stacji obsługi Phillips 66 przy Court Street. Spięty do granic wytrzymałości, z mocno bijącym sercem przeszedł Court Street na czerwonym świetle, przemykając pomiędzy taksówką a wozem pomocy drogowej, który właśnie zwolnił przed skrętem w prawo, i wtedy zobaczył to, czego oczekiwał – zaparkowany w przecznicy, nie rzucający się w oczy czarny samochód z tablicami Illinois; wciąż tam czekał, pomimo dwóch dni spóźnienia.
Z pochyloną głową i rękami w kieszeniach, Zack zwolnił kroku. Sypało już na dobre, gdy przechodził obok czerwonej corvetty, stojącej przy dystrybutorach benzyny. Szedł prosto do męskiej toalety obok budynku stacji obsługi. Chwycił za klamkę – drzwi były zamknięte! Opanowując pragnienie wyważenia ich, raz jeszcze mocno szarpnął za klamkę. Ze środka dobiegł gniewny, męski głos:
– Trzymaj spodnie na tyłku, koleś, zaraz wychodzę.
Wreszcie ukazał się człowiek okupujący toaletę. Rozejrzał się po pustym placu przed budynkiem i podszedł do czerwonej corvetty. Zack wszedł do środka, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Całą uwagę skupił na pojemniku na śmieci. Jeżeli opróżniano go przez ostatnie dwa dni, będzie miał pecha! Pochwycił kosz i odwrócił dnem do góry. Wypadło kilka zmiętych, papierowych ręczników i puszek po piwie. Potrząsnął jeszcze raz, wysypała się masa śmieci, a potem, z samego dna, z przyjemnym dla jego ucha stukiem wyleciały na szare linoleum dwie nylonowe torby. Jedną ręką otworzył pierwszą z nich, drugą niecierpliwie rozpinał guziki swej więziennej koszuli.
Znalazł dżinsy, czarny, niczym nie wyróżniający się sweter, najzwyklejszą dżinsową kurtkę, buty swojego rozmiaru i zasłaniające pół twarzy okulary przeciwsłoneczne. W drugiej torbie odkrył mapę Kolorado z zahaczoną czerwono trasą i kartkę z wypisanymi na maszynie wskazówkami mającymi zaprowadzić go do domu na odludziu głęboko w górach Kolorado, dwie wypchane, brązowe koperty, automatyczny pistolet kaliber 45, pudełko amunicji, nóż sprężynowy i kluczyki samochodowe, które, jak wiedział, będą pasowały do czarnego wozu stojącego po drugiej stronie ulicy.
Nóż zaskoczył go; Sandini najwyraźniej uznał, że tak wygląda podstawowe wyposażenie zbiegłego więźnia. Odliczając drogocenne sekundy, Zack rozebrał się, włożył nowe rzeczy, stare wepchnął do torby, a śmieci zebrał z podłogi i z powrotem umieścił w koszu.
Najważniejsze dla bezpieczeństwa było zniknięcie bez pozostawienia po sobie śladów, wskazówek mogących naprowadzić na trop. Otworzył pękate koperty, sprawdził zawartość: w pierwszej znalazł dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w używanych banknotach dwudziesto-dolarowych oraz paszport na nazwisko Alan Aldrich, druga zawierała kilka biletów lotniczych do różnych miast, niektóre na nazwisko Aldrich, pozostałe na inne, na wypadek gdyby jakimś sposobem władze odkryły, jakiego nazwiska używa obecnie. Pokazanie się od razu na lotnisku było ryzykowne, dlatego musi zaczekać, aż wrzawa nieco przycichnie. Całą nadzieję pokładał teraz w wybiegu jaki wymyślił jeszcze w więzieniu w czasie długich, bezsennych nocy. Dzięki kontaktom Sandiniego – sowicie opłaconym – wynajęto mężczyznę podobnego do Zacka, czekającego teraz w hotelu w Detroit na jego telefon. Człowiek ten, którego łatwo można będzie wziąć za Benedicta, po sygnale od Zacka miał natychmiast wynająć samochód na nazwisko Benedict Jones i jeszcze tego samego dnia, w okolicy Windsoru, przekroczyć granicę kanadyjską.
Jeżeli policja nabierze się na tę sztuczkę, olbrzymie polowanie, jakie zapewne się rozpęta, odbędzie się w Kanadzie, nie tutaj, on zaś będzie miał dość czasu na dotarcie do Meksyku, a gdy impet poszukiwań osłabnie, dalej w głąb Ameryki Południowej.
W głębi duszy Zack nie wierzył, by na długo udało się zwieść ścigających, wątpił, czy uda mu się cało pokonać pierwszy etap ucieczki. Ale nie o tym teraz myślał: wolny zmierza w stronę granicy Teksasu z Oklahomą, leżącej dziewięćdziesiąt mil na północ. Jeżeli do tej pory nie zatrzymano go, być może uda mu się pokonać trzydziestopięciomilowy pas terytorium Oklahomy i dotrzeć do granicy z Kolorado. Tam, gdzieś w górach, znajdzie pierwszy azyl, zaszyje się głęboko w lesie, w domu, w którym, jak wiedział, nikt nie będzie go szukał.
Teraz musi tylko, przez nikogo nie zauważony, przekroczyć granice dwóch stanów i w leśnej chacie cierpliwie zaczekać, aż alarm przycichnie na tyle, by mógł kontynuować ucieczkę.
Wziął do ręki pistolet, wsunął pełny magazynek, sprawdził, czy broń jest zabezpieczona i umieścił ją w kieszeni kurtki wraz ze zwitkiem banknotów. Potem uniósł torby podróżne, kluczyki wrzucił do drugiej kieszeni i otworzył drzwi toalety. Z przekonaniem, że musi się udać, ruszył przed siebie.
Za budynkiem przeszedł przez jezdnię, kierując się w stronę czarnego samochodu. Nagle stanął jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Wóz pomocy drogowej, który kilka minut wcześniej minął w drodze na stację obsługi, właśnie odjeżdżał, a z platformy zwisało auto z rejestracją Illinois.
Przez kilka sekund stał jak sparaliżowany i patrzył na samochód rozpływający się w gąszczu innych. Za plecami usłyszał:
– Mówiłem ci, że ten grat został porzucony. Stał tu od trzech dni.
Zack otrząsnął się z chwilowego szoku. Albo mógł spasować, wrócić do męskiej toalety, przebrać się w więzienne ciuchy, torby z powrotem włożyć do kosza, i za jakiś czas spróbować jeszcze raz, albo zacząć improwizować. Ale tak naprawdę nie miał wyboru: prędzej umrze, niż z powrotem da się zamknąć! Sytuacja, w jakiej się znalazł, zmuszała do działania – rzucił się w stronę rogu ulicy, gorączkowo zastanawiając się, jak wydostać się z miasta. Właśnie nadjeżdżał autobus.
Zack wyjął z kosza na śmieci starą gazetę i wskoczył do zatrzymującego się pojazdu. Niby to zaczytany, zasłonił twarz gazetą i ruszył przejściem pomiędzy fotelami. Przeciskając się obok grupy studentów rozprawiających o najbliższym meczu futbolowym, dotarł do tylnego pomostu. Przez następne dwadzieścia przeraźliwie długich minut autobus przedzierał się przez korki uliczne, wypluwając spaliny, a na licznych przystankach pasażerów, potem skręcił w prawo na autostradę, kierując się w stronę granic miasta. W wozie pozostało pół tuzina hałaśliwych studentów college'u, ale gdy przy drodze pojawił się, najwyraźniej ich ulubiony, pub, wysiedli i oni.
Zack nie miał wyboru, razem z nimi wysiadł tylnym wyjściem i rozpoczął marsz w stronę miejsca, gdzie, jak wiedział, za jakąś milę znajdzie skrzyżowanie dróg. Mógł zdać się na autostop i w ten sposób przedłużyć swą wolność o najbliższe pół godziny. Ale jak Hadley już się połapie, każdy gliniarz w promieniu pięćdziesięciu mil będzie się rozglądał za zbiegłym więźniem, każdy autostopowicz zostanie sprawdzony.
Płatki śniegu oblepiły mu włosy i słały się pod stopami, gdy z pochyloną głową szedł pod wiatr. Mijały go ciężarówki, jednak kierowcy nie zwracali uwagi na jego podniesioną rękę. Z całych sił starał się odpędzić przeczucie klęski. Po autostradzie pędziło wiele samochodów, ale najwyraźniej wszyscy śpieszyli się, by dotrzeć do miejsca przeznaczenia, zanim na dobre rozpęta się burza, i nie mieli zamiaru tracić ani chwili.
Przed sobą, przy skrzyżowaniu, zobaczył sprawiającą wrażenie rzadko uczęszczanej stację benzynową z kafejką. Na parkingu obok stały dwa samochody – niebieski blazer i brązowy minibus. Z torbami w rękach podszedł podjazdem pod okna i przez szybę zlustrował wzrokiem znajdujące się wewnątrz osoby. Przy jednym stoliku siedziała samotna kobieta, przy. drugim inna z dwójką dzieci. Zaklął pod nosem, obydwa samochody należały do kobiet, a te nie będą skore do zabrania autostopowicza. Nie zwalniając kroku, szedł między ścianą budynku a zaparkowanymi samochodami i zastanawiał się, czy kluczyki tkwią w stacyjkach. Ale zaraz pomyślał, że nawet gdyby je tam znalazł, szaleństwem byłoby kraść samochód.
Aby wydostać się z parkingu, musiałby przedefilować przed oknami kafejki i właścicielka pojazdu zadzwoniłaby po gliny, zanim zdążyłby wyjechać na drogę. Co więcej, ze swego miejsca widziałaby, w którą stronę skręci. Może gdy wyjdą z baru, zdoła okrągłą sumką przekonać którąś do zabrania go.
Jeżeli nie dadzą skusić się pieniędzmi, użyje ostatecznego argumentu – pistoletu. Chryste! Musi wymyślić jakiś inny sposób wydostania się stąd!
Ciężarówki pędziły szosą, wyrzucając spod kół chmury śnieżnego pyłu. Rzucił okiem na zegarek. Od odejścia Hadleya na zebranie minęła prawie godzina. Teraz zatrzymanie na drodze samochodu byłoby krańcową lekkomyślnością. Ze skrzyżowania widziano by go na milę! Jeżeli Sandini trzymał się planu, za jakieś pięć minut Hadley zaalarmuje miejscową policję. I jakby przywołany jego myślami, na skrzyżowaniu zjawił się wóz szeryfa. Zwolnił i skręcił na parking jakieś pięćdziesiąt jardów od miejsca, w którym stał Zack, i dalej jechał w jego stronę.
Benedict przykucnął, udając, że przygląda się kołu blazera, i wtedy doznał olśnienia – może za późno, a może nie. Błyskawicznie wyjął z torby nóż i wbił w bok opony, uchylając twarz przed gwałtownym strumieniem powietrza. Kątem oka obserwował radiowóz zatrzymujący się za jego plecami. Zamiast dociekać, co Zack tu robi z podróżnymi torbami, szeryf opuścił szybę i zagadnął:
– Wygląda na gumę…
– Na sto procent – przyznał mu rację Zack. Poklepał koło, starał się nie patrzeć w stronę stróża prawa. – Żona ostrzegała, że ta opona jest uszkodzona, ale… – Dalsze słowa zagłuszył sygnał dobiegający z policyjnej radiostacji. Szeryf gwałtownie zawrócił radiowóz, aż zapiszczały opony, nacisnął gaz i z wyciem syreny wyjechał z parkingu. Po chwili Zack usłyszał ich więcej, dobiegających od strony autostrady, potem na obwodnicy ukazały się pędzące i migocące światłami wozy patrolowe.
Władze – Zack już wiedział – zostały powiadomione o zbiegłym więźniu. Nagonka ruszyła, polowanie się rozpoczęło.
W kawiarni Julie dopiła kawę i sięgnęła do torebki po pieniądze. Wizyta u pana Vernona przyniosła więcej, niż się spodziewała, także zaproszenie, którego nie mogła odrzucić, by spędziła z nim i jego żoną trochę czasu. Teraz czekała ją pięciogodzinna jazda, przy tym śniegu dłuższa, ale opłaciło się – w torebce miała czek opiewający na pokaźną kwotę. Była tym wystarczająco podekscytowana, by droga nie dłużyła się. Spojrzała na zegarek, wzięła termos, który przyniosła z samochodu, by napełnić go kawą, i podeszła do kasy zapłacić rachunek.
Przed budynkiem zatrzymała się zdumiona.
Zobaczyła gwałtownie zawracający policyjny samochód z włączoną syreną, wyjeżdżający pędem na szosę. Na cienkiej warstwie śniegu pozostały wyraźne ślady opon. Zapatrzona, nie zwróciła uwagi na ciemnowłosego mężczyznę, kucającego przy tylnym kole jej samochodu, po stronie kierowcy, dopóki niemal się o niego nie potknęła. Wstał natychmiast. Górował nad nią wzrostem – miał ze sześć stóp i dwa cale. Wystraszona cofnęła się o krok, w jej głosie zabrzmiała podejrzliwość.
– Co pan tu robi? – zapytała, krzywiąc się do własnego odbicia w posrebrzanych szkłach jego lustrzanych okularów.
Zackowi udało się uśmiechnąć, wreszcie zaczął myśleć prawidłowo. Już wiedział, w jaki sposób namówi ją, by go podwiozła. Wyobraźnia i umiejętność improwizowania były mu niezbędne w pracy reżysera. Wskazał głową na koło, zupełnie bez powietrza.
– Jeżeli znajdzie się podnośnik, pomogę.
Julie poczuła wyrzuty sumienia.
– Przepraszam za nieuprzejmość, ale wystraszyłam się. Patrzyłam na ten wóz patrolowy, wypadł stąd, jakby coś się stało.
– To Joe Loomis, miejscowy posterunkowy – kłamstwo gładko przeszło mu przez usta. Starał się sprawić wrażenie, że policjant to jego dobry znajomy. – Joe odebrał wezwanie i musiał pojechać. Szkoda, bo pomógłby mi.
Julie, całkowicie uspokojona, uśmiechnęła się.
– To bardzo uprzejmie z pana strony – powiedziała. Otworzyła klapę z tyłu samochodu. – To wóz mojego brata, podnośnik gdzieś tu musi być.
Zack szybko znalazł urządzenie.
– To potrwa najwyżej kilka minut – rzucił. Śpieszył się, ale już opanował panikę. Kobieta najwyraźniej wzięła go za znajomego miejscowego szeryfa, więc uważa go za osobę godną zaufania, jak jeszcze zmieni koło, będzie się czuła zobowiązana do rewanżu. Gdy znajdą się na szosie, policja nie będzie się nimi interesować, szukają przecież samotnego mężczyzny. Teraz każdy weźmie go za męża, a ją za dopingującą do pośpiechu żonę. – W którym kierunku pani jedzie? – zapytał, wsuwając pod auto podnośnik.
– Spory kawałek na wschód, potem na południe – odrzekła Julie. Podziwiała, jak mężczyzna dobrze sobie radzi. Miał niezwykle głęboki, miły głos. Ciemnobrązowe, bardzo gęste włosy były niezbyt starannie obcięte. Mocne, kwadratowe szczęki świadczyły o silnym charakterze. Zastanawiała się, jak ten człowiek wygląda bez ciemnych okularów. Pewnie jest bardzo przystojny, pomyślała. Ale to nie z tego powodu wciąż patrzyła na jego profil, odkrywała w nim coś jeszcze, coś ulotnego, czego nie umiała określić. Wciąż z termosem w ręce, otrząsnęła się z zamyślenia. – Pracuje pan tu w okolicy? – zapytała, by nawiązać rozmowę.
– Już nie. Jutro o siódmej rano spodziewają się mnie w nowym miejscu, jeżeli nie zdążę na czas, komuś innemu dostanie się ta fucha. – Skończył podnosić bok samochodu i zaczął obluzowywać śruby, potem wskazał głową na torby, wsunięte pod auto, których Julie wcześniej nie zauważyła. – Przyjaciel miał po mnie przyjechać dwie godziny temu i podrzucić kawałek, nie wiem, co mu się przytrafiło.
– Czeka pan od dwóch godzin? – wykrzyknęła Julie. – Na pewno zmarzł pan na kość.
Twarz trzymał odwróconą, najwyraźniej pochłonięty tym, co robi. Julie ogarnęło przedziwne pragnienie, by przykucnąć obok i dokładnie przyjrzeć się mu z bliska.
– Ma pan ochotę na kawę?
– Z przyjemnością. Zrobiła krok w stronę kafejki.
– Przyniosę. Jaka ma być?
– Czarna – powiedział Zack, z całych sił starając się opanować zdenerwowanie. Jechała na południowy wschód od Amarillo, a on ma przebyć czterysta mil na północny zachód. Popatrzył na zegarek, zaczął się śpieszyć. Minęło prawie półtorej godziny od chwili opuszczenia wozu naczelnika i ryzyko, że go złapią, rosło z każdą chwilą. Niezależnie od tego, dokąd ta dziewczyna jedzie, musi się z nią zabrać! Przede wszystkim należało zniknąć z Amarillo. Może wyruszyć z nią i przez godzinę jechać w złym kierunku, potem zawróci inną drogą.
Kelnerka musiała zaparzyć nowy dzbanek kawy i zanim Julie wróciła do samochodu z parującym kubkiem, jej wybawca już prawie kończył. Ziemię przykrywał kożuch śniegu, gruby teraz prawie na dwa cale. Kąsające smagnięcia zimnego wiatru wciąż się wzmagały, podrywały poły jej kurtki, napełniały oczy łzami. Ujrzała, jak mężczyzna zaciera zmarznięte dłonie, i od razu pomyślała o posadzie czekającej na niego od jutra – jeżeli zdoła dotrzeć tam na czas. Wiedziała, że w Teksasie trudno o pracę, zwłaszcza fizyczną, a jak oceniła, ten człowiek, podróżujący bez samochodu, pewnie bardzo potrzebuje pieniędzy. Dopiero teraz, gdy mężczyzna wyprostował się, zauważyła kanty na nogawkach całkiem nowych dżinsów. Pewnie je kupił, by zrobić dobre wrażenie na pracodawcy, pomyślała Julie i zaraz ogarnęła ją fala współczucia.
Nigdy dotąd nie brała autostopowiczów, po prostu się bała. Ale tym razem postanowiła zrobić wyjątek i to nie tylko dlatego, że zmienił koło i wyglądał sympatycznie, ale także z powodu tych nowych spodni -sztywnych, bez jednej plamki, zakupionych przez bezrobotnego, który całą nadzieję na jaśniejszą przyszłość wiązał z nowym miejscem pracy. I tylko jeden warunek: ktoś musi go podwieźć.
– Wygląda na to, że pan skończył – powiedziała, podchodząc bliżej.
Podała mu kubek, a on ujął go w czerwone z zimna ręce. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że zawahała się, nim zaproponowała pieniądze. W końcu przełamała się. – Chciałabym zapłacić panu za zmianę koła – zaczęła, ale gdy potrząsnął przecząco głową, spytała: – W takim razie może pana podwieźć? Jadę na wschód.
– Byłbym bardzo wdzięczny – odparł Zack z uśmiechem. Schylił się i wyjął spod samochodu torby podróżne. – Jest mi po drodze.
Już w samochodzie powiedział, że nazywa się Alan Aldrich. Julie także przedstawiła się, ale żeby od razu postawić sprawę jasno, przy najbliższej okazji powiedziała „panie Aldrich”. Zrozumiał, odtąd zwracał się do niej „pani Mathison”.
Julie całkowicie się odprężyła. Zwrot „pani Mathison” podziałał kojąco, uspokajało natychmiastowe przyjęcie przez towarzysza podróży zaproponowanej przez nią konwencji. Ale potem, gdy zamilkł na długo, żałowała, że uparła się przy zachowaniu oficjalnych form. Wiedziała, że nie najlepiej wychodzi jej ukrywanie myśli i pewnie Aldrich szybko przejrzał jej chęć utrzymania go na dystans – bezsensowny afront, zważywszy na to, że proponując zmianę koła, wykazał jedynie rycerską chęć pomocy.