ROZDZIAŁ 44

Dwie godziny po opuszczeniu górskiej kryjówki Julie zatrzymała samochód na poboczu pustej szosy i sięgnęła po termos. Gardło i oczy piekły ją od wstrzymywanych łez, w głosie szumiało. Próbowała wyrzucić z pamięci bolesne słowa, jakie rzucił na pożegnanie:

„Nie kochasz mnie, Julie. Jesteś naiwna i niedoświadczona, nie potrafisz odróżnić dobrego seksu od prawdziwej miłości. Teraz bądź grzeczną dziewczynką i wracaj do domu, gdzie twoje miejsce, i zapomnij o mnie. Tego od ciebie oczekuję”.

Drżącą ręką nalała kawy do nakrętki termosa. Tak się pożegnać! – zupełnie niepotrzebne okrucieństwo, zwłaszcza że zaraz po powrocie do domu będzie musiała stawić czoło policji i dziennikarzom. Dlaczego nie mógł zignorować jej słów albo skłamać, że też kocha, miałaby co wspominać podczas czekającej ją udręki. O ileż łatwiej byłoby znieść wszystko, gdyby wyznał miłość…

„Nie kochasz mnie, Julie… A teraz bądź grzeczną dziewczynką i wracaj do domu, gdzie twoje miejsce, i zapomnij o mnie”.

Próbowała napić się kawy, ale gorący płyn nie chciał przejść przez ściśnięte gardło; ogarniały ją dręczące myśli, czyniąc ją jeszcze bardziej zagubioną i zrozpaczoną: Zack wyśmiał jej uczucia, chociaż doskonale wiedział, że są prawdziwe. Był przekonany, że może potraktować ją, jak zechce, a ona po powrocie do domu i tak go nie zdradzi. I nie mylił się. Mimo że dotknął ją do żywego, nigdy nie przyszłaby jej do głowy myśl o rewanżu. Zbyt go kochała, by zranić, a wiara w jego niewinność i pragnienie, by mógł dojść sprawiedliwości, od wczoraj nie osłabły.

Przemykający pickup opryskał błotem bok jej samochodu i zaraz przypomniała sobie ostrzeżenie: miała odjechać możliwie najdalej bez zwracania na siebie uwagi. Znużona wyprostowała się za kierownicą, wrzuciła bieg i po upewnieniu się w lusterku, że droga wolna, ruszyła przed siebie. Jechała z prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, pamiętając słowa Zacka, by zbytnio się nie śpieszyć. W ich sytuacji zatrzymanie Julie za nadmierną prędkość przedwcześnie przyciągnęłoby uwagę policji.

Julie dojechała do granicy Kolorado z Oklahomą o wiele szybciej, niż pokonała tę samą trasę w przeciwną stronę, w zamieci śnieżnej. Postępując zgodnie z instrukcjami Zacka, zatrzymała się na pierwszym parkingu po stronie Oklahomy i zatelefonowała.

Telefon odebrał jej ojciec.

– Tatusiu, to ja, Julie – powiedziała. – Jestem wolna i jadę do domu.

– Dzięki Bogu! – wybuchnął. – Och, dzięki Bogu! Przez te wszystkie lata nigdy nie słyszała w głosie ojca podobnego wzburzenia i od razu odezwały się w niej wyrzuty sumienia za to, na co go naraziła. Zanim zdążyli wymienić następne słowa, wtrącił się nieznany Julie głos:

– Tu agent FBI, Ingram. Gdzie teraz pani się znajduje, panno Mathison?

– Na parkingu w Oklahomie. Jestem wolna. On… zostawił mnie w samochodzie, z kluczykami… z zawiązanymi oczami. Teraz odszedł, jestem tego pewna. Nie mam pojęcia dokąd.

– Proszę słuchać uważnie – polecił głos. – Niech pani wraca do samochodu, zamknie drzwi na klucz i natychmiast stamtąd odejdzie. Proszę oddalić się z tego miejsca. Niech pani dotrze do jakiejś bardziej ludnej okolicy i stamtąd zadzwoni do nas ponownie. Poinformujemy lokalne władze, przyjadą po panią. Teraz proszę niezwłocznie zabierać się stamtąd, panno Mathison!

– Chcę wrócić do domu! – zaprotestowała z niekłamaną rozpaczą w głosie. – Chcę zobaczyć moją rodzinę! Nie będę tkwić tu, w Oklahomie, i czekać. Niemożliwe! Chciałam po prostu, by ktoś wiedział, co się ze mną dzieje.- Odwiesiła słuchawkę i ruszyła do samochodu. Nim dojedzie do domu, więcej się nie zatrzyma!

Po dwóch godzinach helikopter, który najwyraźniej penetrował teren w poszukiwaniu zmierzającej do domu zakładniczki, wypatrzył ją na ciemnej autostradzie Teksasu i zawisł nad nią. Kilka minut potem samochody patrolowe z pulsującymi czerwonymi i niebieskimi światłami jeden po drugim zaczęły wypadać na autostradę z bocznych wjazdów i ustawiały się przed nią i za nią, jakby w honorowej eskorcie. Pewnie, pomyślała nerwowo, by uniemożliwić domniemanej wspólniczce Zacka Benedicta zmianę zdania i wymknięcie się przed przesłuchaniem.

Przeraziła się. Dotarło do niej, jak wielkie siły zaangażowano w pościg. Dopiero gdy wjechała do Keaton i zbliżyła się do domu rodziców, łaskawszym okiem spojrzała na towarzyszące jej radiowozy. Mimo że była druga po północy, tłumy reporterów okupowały ogródek i ulicę przed domem, błyski fleszów wręcz ją oślepiły. Dopiero trzej teksańscy policjanci, wraz z braćmi Julie, pomogli jej się przebić przez ciżbę, umknąć przed padającymi ze wszystkich stron pytaniami.

Dwaj agenci FBI czekali wewnątrz domu, ale rodzice wysunęli się przed nich, z wyciągniętymi opiekuńczo ramionami.

– Julie… – matka powtarzała jej imię, tuliła ją do siebie, płakała i śmiała się. – Moja Julie, moja maleńka.

Ojciec przytrzymał ją w niedźwiedzim uścisku i powtarzał bez końca:

– Dzięki Bogu, dzięki Bogu…

Czuła, jak łzy przesłaniają mgłą oczy – nigdy nie zdawała sobie sprawy, że kochają ją tak bardzo. Ted i Carl ściskali ją i próbowali żartować z przygody, ale twarze mieli wynędzniałe ze zmartwienia. Łzy, z którymi walczyła od ponad dwudziestu czterech godzin, popłynęły po policzkach. W ciągu ostatnich dziesięciu lat uroniła ich najwyżej kilka – i to w czasie oglądania smutnych filmów – ale w ostatnim tygodniu wylała ich jakby ocean. Koniec z mazgajstwem, pomyślała gniewnie, raz na zawsze! Rodzinne spotkanie zostało przerwane przez jasnowłosego agenta FBI, który wysunął się naprzód i powiedział spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem:

– Przepraszam, że przeszkadzam, panno Mathison, ale czas ma teraz wielkie znaczenie, a my chcielibyśmy zadać kilka pytań wymagających jak najszybszej odpowiedzi. Jestem David Ingram, rozmawialiśmy już przez telefon.- Wskazał na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę obok. – To agent Paul Richardson, prowadzi sprawę Benedicta.

– Chodźmy do jadalni, przy stole zmieścimy się wszyscy – wtrąciła pani Mathison. Postanowiła zastosować wypróbowane lekarstwo na zmartwienia Julie. – Przyniosę mleko, kawę i trochę ciasteczek.

– Przykro mi, pani Mathison – odparł stanowczo Paul Richardson. – Obawiam się, że tę rozmowę z pani córką musimy odbyć na osobności. O swoich przeżyciach opowie wam rano.

Julie szła do jadalni, z Tedem i Carlem, ale po usłyszeniu słów agenta zatrzymała się. Starając się pamiętać, że ci dwaj nie są jej wrogami, a tylko wykonują swoją pracę, powiedziała ze spokojną stanowczością:

– Panie Richardson, zdaję sobie sprawę, jak panu pilno do zadawania pytań, ale moja rodzina jest równie niecierpliwa, a ma do mnie więcej praw niż pan. Jeżeli pan pozwoli, chciałabym, żeby byli obecni.

– A jeżeli nie? – Jego wzrost, kolor włosów, oczu boleśnie przypominały jej Zacka, w dodatku po wyczerpującej podróży nie miała już na nic sił. Zmęczony uśmiech, którym go obdarzyła, stał się niechcący pełen intymności.

– Proszę, niech się pan zgodzi, jestem całkiem wykończona i nie mam ochoty z panem walczyć.

– No cóż, myślę, że pani rodzina może być obecna – zmiękł. Rzucił swojemu partnerowi dziwnie gniewne spojrzenie, co umknęło uwadze Julie, ale nie Teda i Carla.

– A więc dobrze, panno Mathison – przejął inicjatywę agent Ingram. – Proszę zacząć od samego początku. – Julie poczuła przypływ niepokoju, gdy na stole pojawił się magnetofon. Tylko spokój, pomyślała, przecież przewidzieli z Zackiem taką sytuację.

– Od którego miejsca? – zapytała. Z uśmiechem wdzięczności przyjęła od matki szklankę z mlekiem.

– Wiemy już, że podobno wybierała się pani do Amarillo, na spotkanie z dziadkiem jednego z uczniów – zaczął Richardson.

– Co znaczy to „podobno”? – Julie energicznie pokręciła głową.

– Nie widzę potrzeby, by tak się denerwować – uspokajającym tonem wtrącił Ingram. – Opowie nam pani, co się wydarzyło od momentu spotkania Zacharego Benedicta.

Julie oparła skrzyżowane ręce na stole i starała się opanować.

– Zatrzymałam się na kawę w restauracji przy autostradzie. Nie pamiętam nazwy, ale chyba rozpoznałabym to miejsce. Gdy wyszłam na zewnątrz, padał śnieg, a wysoki, ciemnowłosy mężczyzna stał pochylony przy moim samochodzie. Złapałam gumę, on zaproponował pomoc przy zmianie koła…

– Czy w tym momencie zauważyła pani, że jest uzbrojony?

– Gdybym zobaczyła broń, z pewnością nie zaproponowałabym mu podwiezienia.

– Jak był ubrany? – Pytania padały jedno po drugim, szybko, bez końca, godzina za godziną…

– Panno Mathison, z pewnością potrafi pani przypomnieć sobie więcej o lokalizacji domu wykorzystanego przez Benedicta na kryjówkę! – Tym razem odezwał się Paul Richardson, który dotąd przyglądał się jej jak spreparowanemu owadowi pod mikroskopem. Mówił nie znoszącym sprzeciwu tonem, którym trochę przypominał Zacka, gdy ten był rozzłoszczony. W stanie kompletnego wyczerpania, w jakim się znajdowała, brzmienie głosu agenta bardziej sprawiało jej przyjemność, niż denerwowało.

– Powiedziałam już, miałam zawiązane oczy. I proszę mówić do mnie Julie – zabiera mniej czasu niż „panno Mathison”.

– Czy w którymś momencie, podczas przebywania z Benedictem, miała pani możliwość zorientowania się, dokąd zamierza się udać?

Julie potrząsnęła głową. Już o tym mówili, pomyślała.

– Stwierdził, że im mniej wiem, tym będzie bezpieczniejszy.

– Czy próbowała pani odgadnąć jego plany? Ponownie zaprzeczyła ruchem głowy. Tęgo pytania jeszcze nie było.

– Proszę odpowiadać głośno, do mikrofonu.

– Dobrze! – powiedziała krótko. Pomyślała, że Richardson w niczym nie przypomina Zacka – jest młodszy, gładszy w zachowaniu, a nawet przystojniejszy. Tylko bez jego ciepła. – Nie pytałam go, dokąd się wybiera, bo przecież powiedział, że im mniej wiem, tym lepiej dla niego.

– A pani chce, by nic mu się nie przytrafiło, czyż nie? – Wyraźnie domagał się odpowiedzi. – Nie chcesz, Julio, by go złapano, prawda?

To była właśnie ta chwila. Richardson czekał, stukał końcem pióra o stół, a Julie patrzyła przez okna jadalni na reporterów wciąż kłębiących się na podwórku i ulicy. Poczuła się niewiarygodnie znużona.

– Już wam mówiłam, próbował uratować mi życie.

– Nie widzę, by to cokolwiek zmieniało. Jest skazany za morderstwo i porwał panią.

Poprawiła się na krześle i spojrzała na agenta z niechęcią.

– Nie uwierzę ani przez chwilę, że on kogokolwiek zabił. A teraz ja chciałabym o coś zapytać, panie Richardson. – Nie zwracała uwagi na ostrzegawczy uścisk Teda na jej kolanie, reakcję na jej wojowniczy ton. – Proszę postawić się na moim miejscu i wyobrazić sobie, teoretycznie, że wzięłam pana jako zakładnika, a panu udało się uciec. Schował się pan, ale ja jestem przekonana, że wpadł do głębokiego, lodowatego potoku. Z ukrycia obserwuje pan, jak zbiegam po zboczu i nurkuję w przeraźliwie zimnej wodzie. Szukam i szukam, wołam po imieniu, a gdy nie mogę go znaleźć, widzi pan, jak zataczając się z wyczerpania, wychodzę na brzeg i padam w śnieg. Ale nie wsiadam na śnieżny skuter, nie wracam do ciepłego domu. Rezygnuję. Rozpinam przemoczoną koszulę, by zimno zabiło mnie szybciej, i leżę z zamkniętymi oczami, pozwalając, by śnieg przykrywał mi głowę i twarz… Gdy ucichła, Richardson uniósł brwi.

– No i czego to ma dowodzić?

– Jednego – powiedziała bez ogródek. – Czy po zobaczeniu czegoś takiego wierzyłby pan dalej, że zamordowałam z zimną krwią? Czy starałby się pan wyciągnąć ode mnie informacje, które mogłyby sprawić, że zostanę zastrzelona, zanim zdołam dowieść swej niewinności?

– Czy Benedict tak właśnie zamierza postąpić? – spytał, pochylając się do przodu.

– Na jego miejscu zachowałabym się właśnie w ten sposób – wykręciła się. – A pan nie odpowiedział na moje pytanie: czy wiedząc, że próbowałam uratować mu życie, a później, gdy sądziłam, że mi się nie udało, chciałam umrzeć, miałby pan sumienie wyciągać ze mnie informacje, umożliwiające ujęcie mnie, a nawet mogące spowodować moją śmierć?

– Czułbym się zobowiązany – odparował Richardson – wypełnić swój obowiązek i sprawić, by sprawiedliwości stało się zadość, i skazany za morderstwo, do tego porywacz, otrzymał to, na co zasługuje.

Przyjrzała mu się uważnie, a potem ze spokojem powiedziała:

– W takim razie nie pozostało mi nic innego, niż mieć nadzieję, że znajdzie pan dawcę serca, bo najwyraźniej brakuje panu własnego.

– Myślę, że na dzisiaj wystarczy – wtrącił się agent Ingram, głosem równie miłym jak uśmiech. – Od wczoraj, od pani telefonu, wszyscy jesteśmy na nogach.

Mathisonowie, każde w różnym stopniu oszołomione, wstali z miejsc.

– Julie… – zaczęła pani Mathison, powstrzymując ziewnięcie – będziesz spała dzisiaj u nas, w twoim dawnym pokoju. Wy też, Carl i Ted – dodała. – Nie ma sensu jeszcze raz przedzierać się przez tłum reporterów, poza tym Julie może was potrzebować.

Agenci Ingram i Richardson mieszkali w tym samym kompleksie budynków w Dallas. Byli też przyjaciółmi i razem pracowali. Zamyśleni, w milczeniu, jechali do hotelu za miastem, w którym już od tygodnia wynajmowali pokoje. Dopiero gdy stanęli pod oknami, Ingram zdobył się na wyrażenie swej opinii, tonem rozbrajająco miłym, na który dała się nabrać Julie – była przekonana, że uwierzył w każde jej słowo.

– Ona coś ukrywa, Paul.

Richardson skrzywił się. Jego wzrok zatrzymał się na łuszczącej się farbie wymalowanego na drzwiach numeru. Potrząsnął głową.

– Nie sądzę, jest szczera. Chyba powiedziała wszystko.

– No to może – zauważył Ingram z sarkazmem – zaczniesz myśleć głową, a nie częścią ciała, która zadziałała natychmiast, jak tylko popatrzyły na ciebie te ogromne, niebieskie oczy.

– Co, u diabła, sugerujesz? – Paul gniewnie uniósł głowę.

– Ano to – odrzekł Ingram z niesmakiem – że odkąd tu przyjechaliśmy i zacząłeś wypytywać o nią mieszkańców, na punkcie tej kobiety dostałeś jakiejś obsesji. Za każdym razem, gdy dowiadywałeś się czegoś nowego o tych jej szlachetnych uczynkach, coraz bardziej miękłeś; ile razy porozmawiałeś z jej uczniem – jakimś kalekim dzieckiem – którego rodzice uwielbiają ją, brało cię coraz mocniej. Cholera, jak jeszcze odkryłeś, że uczy kobiety nie umiejące czytać i pisać i śpiewa w kościelnym chórze, uznałeś ją za świętą. Dzisiaj wieczorem, ile razy się połapałeś, że nie podoba się jej twój głos czy pytanie, traciłeś grunt pod nogami. Byłeś do niej przychylnie usposobiony od chwili obejrzenia jej fotografii, a teraz, po zobaczeniu oryginału, twój obiektywizm legł w gruzach.

– Wygadujesz bzdury.

– Naprawdę? No to może powiesz mi, dlaczego tak uparcie chciałeś dowiedzieć się, czy spała z Benedictem? Dwa razy powiedziała ci, że jej nie zgwałcił ani w żaden sposób nie zmuszał do uprawiania seksu, a tobie to nie wystarczyło. Dlaczego nie spytałeś wprost, czy pozwoliła mu się pieprzyć? Jezu, nie wierzyłem własnym uszom – dodał z niesmakiem – gdy poprosiłeś, by opisała pościel na jego łóżku, abyśmy poprzez jej producenta mogli namierzyć właściciela tej kryjówki!

Richardson rzucił mu pełne zażenowania spojrzenie.

– Czy było to aż tak widoczne? – zapytał. Otworzył drzwi samochodu i wysiadł. – Myślisz, że jej rodzina także to zauważyła?

Ingram też wysiadł.

– Oczywiście! – warknął. – Miła, drobniutka pani Mathison chciała ugłaskać cię swoimi ciasteczkami. Rusz głową, Paul! Julie Mathison to nie anioł, jako nieletnia była notowana…

– Ale nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby kopia raportu nie została w Illinois, w urzędzie do spraw rodzin zastępczych, choć powinni byli zniszczyć ją wiele lat temu… – przerwał mu Richardson. – Co więcej, jeżeli chcesz wiedzieć prawdę o tym raporcie, o jej drobnych wykroczeniach, skontaktuj się z doktor Theresa Wilmer z Chicago, tak jak ja zrobiłem, zobaczysz wtedy, jak ci zmyje głowę. Była pewna i dalej tak uważa, że Julie jest i zawsze była uczciwa. Powiedz szczerze, Dave, czy widziałeś kiedyś takie oczy jak Julie Mathison?

– No pewnie – zabrzmiało lekceważąco. – Bambi takie ma.

– Bambi to jelonek, jego oczy są brązowe. Ona ma niebieskie – jak przezroczyste, granatowe kryształy. Moja siostrzyczka bawiła się kiedyś lalką z identycznymi oczami.

– O czym my, na Boga, rozmawiamy! – żachnął się Ingram. – Żebyś mógł siebie usłyszeć!

– Spokojnie – westchnął Paul. Przeczesał palcami czuprynę. – Jeżeli masz rację i ona pomagała Benedictowi od samego początku albo da nam powód do przypuszczeń, że ukrywa jakieś ważne informacje, osobiście odczytam, jakie przysługują jej prawa. Chyba w to nie wątpisz?

– Wiem o tym – powiedział Ingram. Włożył do zamka klucz i otworzył drzwi swojego pokoju, Richardson postąpił tak samo z drugimi. – Ale wiesz, Paul?

– Tak? – Richardson wysunął głowę zza framugi.

– Co zrobisz, jeżeli jedyną jej winą okaże się spanie z Benedictem?

– Znajdę drania i własnoręcznie zastrzelę za uwiedzenie jej.

– A jeżeli nie była z nim w żaden sposób związana, co wtedy?

Na ustach Paula powoli ukazał się uśmiech.

– Wtedy będę musiał znaleźć sobie serce, jakie spodoba się jej i załatwić transplantację. Zauważyłeś, jak patrzyła na mnie na początku? Jakby mnie znała, jakbyśmy oboje się znali. I lubili…

– Są w Dallas kobiety, które znają cię w biblijnym sensie tego słowa i lubią twojego wspaniałego, wielkiego…

– Jesteś zwyczajnie zazdrosny, bo ta seksowna blondynka, była żona brata Julie, jak się zjawia w domu Mathisonów, nawet na ciebie nie spojrzy – przerwał Richardson z drwiącą miną.

– Jak na takie małe, rozkoszne miasteczko – z niechęcią przyznał Ingram – są tu niezwykłe kobiety. Tylko trudniej o przyzwoity motel.

Загрузка...